31 stycznia 2016

Od Tiffany cd. Somniatisa

Młoda dziewczyna spojrzała podejrzliwie na Misao i uśmiechnęła się złowrogo. "Chce wojny? Będzie ją miała!" - pomyślała lekko rozbawiona dziewczyna. To prawda, Tytania nie była wcale aż taka zła, ale kiedy trzeba, potrafi się komuś odgryźć. Tym bardziej, że ta Misao nie spodobała jej się od pierwszego wejrzenia. Była (dla Tiffany oczywiście...) niezbyt elegancko ubrana, miała ohydny makijaż i jeszcze była bezczelna. A co do Rue, Tytania również nie była zbyt przekonana.  Prawda była taka, że czarnowłosa oceniała wszystkich po wyglądzie i pierwszym wrażeniu. 
- Ty chyba musisz udać się do psychiatry, skoro nie rozróżniasz jaskini od zwykłego domu. Albo masz po prostu strasznie niski procent IQ, a ja z takimi się nie zadaję. - na twarz dziewczynki wpełzł złowrogi uśmieszek. 
Misao patrzyła na szesnastolatkę z nienawiścią, a Rue... sprawiała wrażenie, że rozbawiła ją uwaga Tiffany dotycząca jej przyjaciółki. Tytania posłała Rue spokojne spojrzenie. Misao nadal wpatrywała się tępo w czarnowłosą. Dziewczyna już miała odchodzić, kiedy usłyszała szelest. Przerażona odwróciła się w jego stronę, ale nic nie zauważyła.  Wtedy się skapnęła i pobiegła w miejsce swojego obozu. Nie zastała tam opiekuna. Nie było tu nic. Czy... czy Somniatis ją zostawił? Ta myśl chodziła dziewczynie po głowie. Rozglądała się nerwowo po lace, ale nie zauważyła ani konia, ani jego jeźdźca. Dziewczynę ogarnęła rozpacz. Skuliła się pod drzewem i ... zaczęła płakać. W pewnej chwili wyciągnęła swój miecz. Spojrzała na niego z zainteresowaniem. Przyłożyła go sobie do krtani i powoli zaczęła rozdzierać sobie nim skórę. Nagle przestała i przyłożyła go sobie do nadgarstka. Nacisnęła ostrze i powoli zaczęła bijać je sobie do żył. Z jej ręki wypłynęła duża ilość krwi. Żywiołak odłożył miecz na bok, po czy ułożyła się w miarę wygodnej pozycji. Zamknęła oczy i czekała na niechybny koniec. Poczuła jednak uderzenie w czaszkę. Straciła przytomność i to nie z powodu krwotoku... 
(Rue? Misao? Somniatis? Wybaczcie zwłokę, ale na własne życzenie nie mam teraz czasu xD)

Od Rue cd. Tomoe

Ruszyłam za Tomoe, przeskakując nad fragmentami krzeseł i stołów porozrzucanymi po całym pomieszczeniu. Wbiegłyśmy do niewielkiego korytarzyku i wypadłyśmy na wąską, nieco zaśmieconą, wilgotną, ciemną uliczkę.
- Pospiesz się. – Tomoe pospieszyła w kierunku drogi głównej.
- Gdzie Misao? – Rozejrzałam się zaniepokojona, gdy nagle poczułam, że ktoś chwyta mnie za ramię i wciąga w boczny zaułek, niemal niewidoczny ze względu na wielkie kontenery na śmieci i poustawiane w nieładzie podgniłe kartony.
- Ogarnijcie się trochę, bo będą kłopoty. – Warknęłam Misao wpychając nas między pudła. Nie wiem, jakim cudem dotarła tu przed nami, ale miała rację, bo zaledwie kilka sekund później usłyszałam, że mija nas grupa ratowników.
- Tędy będzie szybciej. – Krzyknął jeden z nich. – Oddział pierwszy za mną. Drugi ubezpiecza. W razie problemów poinformować centralę. Nie wiemy z czym mamy do czynienia.
Tomoe wysunęła się z naszej skrytki i ostrożnie podeszła do skraju ściany, aby rozeznać sytuację. 
- Tędy nie wyjdziemy. – Powiedziała cicho. – Zauważą nas.
- No nie gadaj… co ty robisz, odejdź stamtąd. Zobaczą cię. – Całkowicie skupiona na poczynaniach Tomeo nawet nie zauważyłam, że Misao zdążyła już wspiąć się na drabinkę przeciwpożarową. Patrzyła na Tomoe z nieskrywaną pogardą.
- Niezły pomysł. – Przyznałam szybko, aby skierować uwagę Misao na coś bardziej pożytecznego w tym momencie niż kłótnia.
- Jak mój każdy. 
- Ej słyszałeś to. – Wszystkie trzy odwróciłyśmy się gwałtownie w kierunku uliczki. Usłyszałam szybkie kroki, wyraźnie odbijające się echem na wilgotnej ziemi.
- No to pięknie żeście się spisały. – Mruknęła Misao.
- Nie gadaj tylko właź szybko. – Tomoe już stała przy drabince. Zatrzymałyśmy się tylko raz, gdy zza jednym z kontenerów zamajaczyła sylwetka ratownik. Przylgnęłyśmy do ściany budynku. Wstrzymałam oddech. Serce waliło mi tak głośno, że miałam wrażenie, że każdy w najbliższej okolicy je słyszy. Na szczęście mężczyzna minął nas, chyba nawet nie zauważył tego miejsca i mogłyśmy kontynuować wspinaczkę, która wbrew pozorom wcale nie była taka łatwa. Na wilgotne szczeblach nie łatwo się było utrzymać, a do tego budynek był wyższy, niż z początku mi się wydawało. W końcu jednak dotarłyśmy na dach. Był on płaski i nie było tam absolutnie nic z wyjątkiem klapy na samym jego środku.
- Wejście do piwnicy. – Rzuciłam i ruszyłyśmy ku niemu.
Tomoe złapała za niewielką rączkę i szarpnęła, ale klapa nie ustąpiła. Zamknięte. Wyciągnęłam dłoń przed siebie. Skoncentrowałam się na wilgoci zebranej przy zamku, napięłam palce i wyobraziłam sobie jak drobinki wody zmieniają się w lód. Rozległ się głośny trzask. 
(Tomoe?)

28 stycznia 2016

Od Roriego cd Argony

Złapałem się za głowę i runąłem na materac. Brednie laboratoryjne i fizyka są złe na kaca. Tak stwierdzam.
- Wszystko tak analizujesz? - mruknąłem i z cichym jękiem zakryłem głowę poduszką, po chwili wyjrzałem na dziewczynę, a ona wzruszyła ramionami jedząc jajecznicę. Zamknąłem oczy, kręciło mi się w głowie i chciało się rzygać... - więcej nie pije - wypowiedzenie kolejnych słów tylko spotęgowało uczucie.
- Jasne, do następnego spotkania z panią rudą - zakpiła i tu pewnie miała rację, ale zaraz...
- Skąd o niej wiesz? - zaciekawiłem się siadając, ale i to było złym pomysłem - i czemu nie mam mocy wybawiającej od kaca.
- Wczoraj o niej coś bełkotałeś.
Złapałem szklankę z musującym napojem i duszkiem wypiłem całą zawartość. Chyba film mi się urwał po wczorajszym... i czemu mnie tak wszystko boli? Zniknąłem kubek, z powrotem ległem i zakryłem głowę poduszką. Najchętniej bym sobie poszedł spać. Oj to będzie ciężki dzień. Zamknąłem oczy i nawet nie wiem, kiedy usnąłem. Jednak nie dane mi było się tym długo nacieszyć, Argona mocnym szarpnięciem zrzuciła mnie z materaca. Otworzyłem oczy i zawyłem z powodu bólu wszystkiego no i chęci zwrócenia kolacji, którą jadłem kilka tygodni temu.
- Wybacz, a teraz cicho, ktoś idzie - kiwnąłem głową i podniosłem się chwiejnie. Z cichym sykiem pozwoliłem się dziewczynie pociągnąć za bluzę do jakiegoś ciemnego i schowanego kąta. Na śmierć zapomniałem o tej kostce, zacisnąłem zęby i wsparłem się ręką o najbliższy regał lekko podnosząc bolącą nogę.
- Dalej jesteś zła? - spytałem dość smutno
- Nie teraz - przycisnęła mnie do ściany i sama zrobiła to samo. Zniknąłem materace i pozostałości po naszej dwójce.
Do piwniczki weszła ruda, na jej widok cały zesztywniałem. Jednocześnie potwornie jej nie lubiłem, najchętniej poszedłbym do niej i pokazał kto tu jest słabeuszem. W tedy mnie po prostu zaskoczyła. Ale z drugiej strony czułem do niej trochę szacunku i niepewności. Z powrotem siedziały mi w głowie jej słowa. Zaczęła się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
- I? Gdzie on jest - po pomieszczeniu rozległ się surowy głos mężczyzny stojącego poza naszym zasięgiem wzroku.
- Na własne oczy widziałam jak się upijał, nie mógł tak po prostu wyjść. Piwniczka była zamknięta, jestem pewna - ruda była wściekła.
- Miał się z tobą spotkać. Tego też byłaś pewna. Zastawiliśmy zasadzkę, ale się nie zjawił - warknął, a kobieta jakby się w sobie skurczyła - Przypominam, on wie, gdzie jest ta dziewczyna, a my ją chcemy. Dostajesz ostatnią szansę na złapanie tego chłopaka, jak nie...
- Nie możecie - warknęła
- Uważaj sobie Piętno - ryknął i złapał ją za gardło, w tym momencie lekko się wściekłem. Niby jej nie lubię ale i tak... zacisnąłem pięści i już miałem wyjść z naszego ukrycia, aby przywalić palantowi, ale Argona mocno złapała mnie za nadgarstek. Spojrzałem na nią lekko nienawistnym wzrokiem, naburmuszyłem się jak dziki kociak, ale uległem jej - Jeszcze jedna pomyłka i znikniesz. Ty i wszystko co dla ciebie cenne
Rzucił nią o podłogę i zaczął wychodzić. Ona po dłuższej chwili zerknęła w naszą stronę i wyszła za nim zostawiając po sobie małą karteczkę. Skamieniałem. Wiedziała? To dlaczego dla nas ryzykuje? Gdy jakiekolwiek odgłosy ucichły Argona jako pierwsza podniosła karteczkę pozostawioną przez rudą. Ja natomiast oparłem się plecami o ścianę i spojrzałem na sufit. Zobaczyłem przyklejoną małe zawiniątko. Spaliłem taśmę klejącą trzymającą pakuneczek, a ten siłą grawitacji spadł prosto w moje ręce. Odpakowałem paczuszkę i zobaczyłem mały czerwony klejnocik i kartkę z napisem "Brawo. Szukaj dalej. " 
- Co tam masz? - spytała czarnowłosa podchodząc zabierając mi kamyk, zaczęła mu się uważnie przyglądać po czym wzięła i kartkę
- A ty? - mruknąłem i wyciągnąłem rękę po prawdopodobnie liścik zostawiony przez rudą. Niestety ale Argona, wciąż nie odrywając wzroku od kartki, odsunęła ją tuż przed moją dłonią - To niesprawiedliwe - burknąłem niepocieszony i oparłem się plecami o ścianę ręce chowając w kieszenie bluzy - Czy twoja dedukcja przyniosła jakieś rezultaty? - zakpiłem, gdy dziewczyna schowała wszystko do tylnej kieszeni spodni spoza liścikiem i podstawiła mi go pod nos."Spotkajmy się na tyłach Czterech czartów. BĄDŹ SAM."- I co? Ruda chce mnie wciągnąć w pułapkę, żeby prawdopodobnie wyciągnąć info o tobie.
- Niekoniecznie. Przecież dzisiaj zaryzykowała własną skórę
- Co z tego? Jak głupia niech cierpi... - odwróciłem głowę
- To po co chciałeś do niej wychodzić? - dalej na nią nie patrzyłem - Chce się z tobą spotkać. Pójdziemy tam i dowiemy się o co jej chodzi - kiwnąłem głową, a dziewczyna klepnęła mnie w ramie - Ruszamy
Kuśtykając poczłapałem się za dziewczyną. Weszliśmy po schodach i zobaczyliśmy małą słodką... kreaturkę.
- Wiewiórka! Nie, czekaj już wiem to jest ten - zamyśliłem się przez chwilę
- Smo...
- Jaszczurka! Jaka słodziaśna - oczy mi zabłysły gdy ukląkłem koło czarno-czerwonego, małego zwierza, a on spojrzało błagalnie na Argonę
- To jest smok, Rori. Ani jaszczurka, a tym bardziej nie wiewiórka - skrzywiła się, a ów zwierzaczek wskoczył jej na rękę i usadowił się na pierścieniu
- Taka magia - wyszczerzyłem się i wyciągnąłem GPS. Wpisałem następne koordynacje i czekałem na informacje - Arena 7, mały magazyn pod... a może w górze 
- A co tam jest? - spytała dziewczyna również spoglądając na urządzenie w moich dłoniach. Po chwili namysłu uśmiechnęła się dumnie - Opuszczona jaskinia. Ale najpierw się spotkasz z rudą, a ja będę w odpowiedniej kolejności
- Ale - czarnowłosa zgromiła mnie wzrokiem, westchnąłem i przewróciłem oczami - jak tam sobie chcesz

(Argona?)

26 stycznia 2016

Od Somiatisa cd. Rue

  Gdy mężczyzna wyrwał się z niespokojnego snu obok niego nie było nikogo. Nie było też żadnego śladu bytności innego człowieka, prócz niego. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca, jednak potem zdecydował, że nie może tu spędzić całego życia (które w taki wypadku mogłoby się okazać zaskakująco krótkie). Zdezintegrował śpiwory i spojrzał na Wydrwigrosza. Biały koń leniwie skubał trawę.
- I co ja mam z tobą zrobić? - spytał dobrodusznie. - Przecież nie zabiorę cię do mojego warsztatu.
- Gdy dotrzemy na miejsce odnajdę drogę do morza - oznajmił koń tęsknie.
  Skinąłem głową ze zrozumieniem. To chyba było najlepsze wyjście. Niespodziewanie jego wzrok zatrzymał się na krótkiej wiadomości. Przeczytał ją i spalił na pieczęci.
- Coś się stało? - spytał koń.
- Trafię sam do warsztatu - odparł czarnowłosy. - Możesz ruszać w swoją drogę.
  Koń wyglądał na nieco zaskoczonego, jednak posłuchał. Miał już serdecznie dość niegościnnego, suchego i kwaśnego lądu. Szczerze tęsknił za świeżą bryzą, morskim powietrzem, chrzęstem piasku pod kopytami...
  Somniatis ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku, kierując się jedynie swoją intuicją. Wkrótce zobaczył trzy postacie rozmawiające ze sobą oraz bliżej nieokreślony, zdeformowany kształt, zmierzający ku nim... Chciał je ostrzec, ale coś chwyciło go za nogę, a gdy spojrzał w tamtym kierunku ujrzał szczerzącego zęby, ni to człowieka, ni to wilka o zniekształconych rysach i podgnitym ciele.
(Tiff? Rue? Misao?)

25 stycznia 2016

Od Tomoe cd. Misao

- Można go przecież odsunąć od epicentrum albo schować za jakąś ścianą nośną czy czymś, wtedy pomyślą, że po prostu mu się poszczęściło. 
- I co to da? - Warknęła dziewczyna. - Nawet jeśli uratujesz jedną osobę, co z resztą? Przecież to i tak nie ma sensu. A właśnie dla takich jak on wyrżnięto naszych.
Wyrzuciłam ręce w górę w wyrazie bezgranicznej frustracji. Misao była niemożliwa! Przez głowę przewalały mi się najczarniejsze myśli, ale moja racjonalna strona podpowiadała mi, że raczej mam marne szanse. 
- W takim razie co proponujesz? - Niemalże krzyczałam. Mój głos przybrał nieprzyjemną dla ucha, piskliwą barwę, jak zwykle, kiedy się denerwowałam. 
- Zostawić ich. - Odparła obojętnie Misao. Patrzyła na mnie z góry, z pogardą i rozbawieniem, choć w jej spojrzeniu kryło się też wyzwanie. Jakby szeptała mi do ucha: "No chodź, wypróbuj mnie, skoro tak cię denerwuję, to mnie ucisz." Aktualnie nienawidziłam tej dziewczyny z całego serca. Zacisnęłam szczękę tak mocno, że zabolały mnie zęby.
- Nie znam twojej moralności, Misao, ale z pewnością nie należy ona do najbardziej rozwiniętych. Najlepiej ich zostawić, prawda? Oczywiście, po co się narażać i brudzić sobie szlacheckich rąsie. Po co w ogóle tutaj przychodziłaś? Napatrzyć się na ból i zniszczenie? Wow, no powiem ci, nie różnisz się zbytnio od tamtych gości z telefonami. O nie, sekundę, oni przynajmniej nie przeszkadzają w ratowaniu innych. 
Prychnęłam i odwróciłam się do dziewczyny plecami. Może nie powinnam była tego wszystkiego mówić, ale słowa jakoś tak same się potoczyły...
- Nieważne. - Rzuciłam jeszcze przez ramię, nieco słabszym tonem. Nie było sensu się z nią kłócić, bo tylko traciłyśmy cenny czas. 
Szybko pomogłam Rue przenieść poszkodowanego pod ścianę. Wykonała świetną robotę. Mężczyzna oddychał bez trudu i chociaż był nieprzytomny, wyglądał, jakby zaraz miał się obudzić. Przymknęłam oczy i skupiłam się na jego umyśle. Chwilę zajęło mi uśpienie go. 
Rozejrzałam się po pobojowisku. Usłyszałam zbliżające się syreny karetki. Czas się usunąć. 
- Na nas chyba czas. - Rzuciłam i pobiegłam w stronę zaplecza i tylnych drzwi, oglądając się na dziewczyny.
(Misao? Rue?)

24 stycznia 2016

Od Dragonixy - Konkurs

Jak zwykle w lesie panowała cisza, przerywana jedynie szumem wiatru i świergotem ptactwa. Między krzewami czasem przeskoczyła sarna, a przecinały ją promienie słońca wpadające niczym świetliste ostrza między gałęziami drzew, w pobliżu grupka dzików właśnie żerowała na truflach z ryjami wetkniętymi w ściółkę, a dalej zające uciekały przed lisami, zwinnie omijając przeszkody przed sobą. W głębi lasu osadziła się wilcza wataha, w której jeden z młodych samców założył własną rodzinę, jego wadera właśnie urodziła szczenięta. Był to basior czarnej maści, na grzbiecie malowały mu się białe pręgi, pod oczami miał zakola o tej samej barwie, co podkreślało zieleń jego oczu. Jako że był ulubieńcem Alphy, ten postanowił oddać mu część terenów i pozwolił od podstaw tworzyć własną sforę. Wilk był szczęśliwy i dziękował bogom, że tak bardzo mu się powodziło. A nazywał się Faeris.
Jego ukochana o srebrzystej sierści, Lorra, była bardzo opiekuńczą matką i kochającą, lecz wymagającą wilczycą. Codziennie wysyłała Faerisa na polowanie. Robił wszystko, by jej dogodzić, lecz nie zawsze przypadały jej do gustu jego wysiłki, co doprowadzało do kłótni - nie zawsze dawał się tak łatwo targać za ogon.
Wilczki podrastały, cała czwórka ganiała po cudownych boskich terenach. Delia, najbardziej spostrzegawcza, miała szarą maść i lawendowe oczy po matce oraz białe pręgi po ojcu, Sartel był nieśmiały, cały czarny, miał dwoje różnych ślepi, Kristia posłuszna, bielutka z jedną czarną łatą na zielonym oku oraz Goriath, ciekawski basiorek, szary w czarne pręgi, wiecznie szukający przygód. Trudno było zebrać je wszystkie na raz do kupy. Zawsze jednak pamiętały, by składać razem z rodzicami ofiarę bogini łowów i przyrody, Dianie. Zawsze przychodziła, by odbierać dary i wtem odwdzięczała się pomyślnością przy polowaniach, a las wokół nich stawał się piękniejszy. Pewnego dnia jednak nie pojawiła się mimo starań.
- Gdzie ona może być? - zastanawiał się Faeris. - Czy zrobiliśmy coś nie tak?
- Zawsze przecież w ten sposób składaliśmy ofiary... - Lorra zamyśliła się. - Być może za dużo ostatnio się kłócimy?
- Nie sądzę, przecież ostatnio jest cudownie między nami!... Dzieci? - zwrócił się do szczeniąt.
- My nic nie zrobiliśmy! - odpowiedziały wszystkie chórem.
Nagle w oddali słychać było dziwne brzęczenie. Ni to ptak, ni rój pszczół... Wtem coś się złamało i z głuchym uderzeniem runęło na ziemię, kalecząc przy tym drzewa wokół. Coś zawarczało, niszczyło więcej drzew... Wilk bez słowa zostawił za sobą rodzinę. Przekaz był i tak dla nich zrozumiały. Lorra miała czekać z młodymi.
Faeris biegł co sił w łapach żeby sprawdzić, co się dzieje. Czyżby Discordia sobie pogrywała? Wszystkie zwierzęta uciekały przed czymś w przeciwnym kierunku co wilk, przez co nie raz taranowały go bądź boleśnie się z nim zderzały. Nawet niedźwiedzie się bały! W końcu dzielny basior ujrzał na własne ślepia powód tego całego chaosu. To ludzie. Z ich rąk padały drzewa, to ich monstrualne maszyny z warkotem niszczyły wszystko co na ich drodze... Wściekły i zdesperowany wilk rzucił się na jednego z nich. Z krtani człowieka polała się krew i upadł bezwładnie na ziemię. Wtem Faeris wpadł na innego, który próbował się bronić piłą, lecz prędzej wypadła mu z ręki. Z jednej ciężarówki wysiadł inny mężczyzna, który już lepiej przygotował się do starcia z napastnikiem. Wycelował pistoletem idealnie w głowę, wystrzelił pocisk i... zatrzymał się wilkowi tuż przed nosem. Nie zdawał sobie sprawy, że owe zwierzę posiada magiczną moc... Nim się obejrzał, stracił życie. W pewnym momencie ludzi zrobiło się zbyt dużo i Faeris musiał uciec...
Dobiegł właśnie do swoich pociech i ukochanej zdyszany.
- Nic tu po nas! - oznajmił. - Nie możemy tu dłużej zostać. To ludzie!
Bez zbędnych tłumaczeń rodzina ruszyła pędem przed siebie... W nocy znaleźli jamę, w której mogli wszyscy spocząć.
- Tato? - spytała maleńka Kristia. Była najdrobniejsza wśród rodzeństwa. - Kim są ci ludzie?
Wilk spojrzał na nią smętnie.
- To bardzo złe istoty, wiesz? - odparł. - Niszczą lasy, zabierają nam zwierzynę, płoszą ją... Nawet uciszyli naszych bogów. To przez nich bogini Diana nie przyszła...
- Ale... Dlaczego oni to robią?
- Nie mam pojęcia...
- Może pójdźmy już spać - zaproponowała Lorra uśmiechając się z lekkim zmęczeniem. - Jutro coś poradzimy i znajdziemy nową kryjówkę. Może spróbujemy jeszcze raz odezwać się do bogów, tym razem z prośbą o pomoc.
Reszta rodziny przytaknęła matce i wszyscy poszli spać... poza Goriathem. Ten szczeniak był jak zwykle nader ciekawski... Kiedy był pewien, że wszyscy usnęli, wyszedł z jamy i chciał zobaczyć na własne oczy człowieka. Nigdy wcześniej nie miał okazji, a teraz nic nie staje mu na drodze...
Nad ranem wilki obudziły się. Na początku nikt nie zorientował się, że kogoś wśród nich brakuje... Dopiero Delia poderwała się na równe nogi.
- Gdzie jest Goriath?! - szczeknęła.
- To go tutaj nie ma? - zdziwił się Sartel. Rozejrzał się uważnie. - Masz rację! - przyznał. - Gdzie on może być?
- Zostawił ślady - stwierdził ich ojciec. - Pójdę jego tropem. Wy tutaj zostańcie!
Faeris znów ruszył sam, by go odszukać i nie narażać reszty na niebezpieczeństwa. Podążał jego drobnymi śladami, przepełniało go przerażenie i niesamowicie dokuczliwy stres powodujący niemal panikę, że mógł stracić syna. Ślady niepokojąco prowadziły w stronę ściany lasu, gdzie przecież były te potwory, ci... ludzie!
Dotarł to miejsca, które ledwie poznał ze względu na działanie ludzkich łapsk. Całe połacie wykarczowane... Całe dziesięć hektarów. Dumne drzewa teraz były tylko ledwo odstającymi od ziemi pieńkami. Krzewy poznikały, trawy wydeptane, wszystko zniszczone...
W jednym miejscu stało kilka ciężarówek, a obok nich siedzieli w grupie ludzie. Płonął ogień, śmiali się, rozmawiali...
- Hej, Henric! - krzyknął jeden. - Długo jeszcze będziesz go patroszył?!
- Uspokój się, człowieku! Myślisz, że to takie łatwe?
- Z zającami sobie szybciej radzisz!...
Cały świat w oczach wilka nagle poszarzał. Skoro to nie ma być zając... to co? Skóra zwierzęcia pokryta szaro-czarnym futerkiem pozostała na rozkładanym stoliku, ubrudzona krwią... Człowiek strzepnął ją i rozłożył... Chwycił martwe, ogołocone truchełko za ogon, nabił je na rożen i postawił nad ogniem... Ludzie śmiali się i rozmawiali dalej, czekając aż mięso się upiecze...
Łapy Faerisa ugięły się nagle pod nim, zupełnie jak by były z waty, calutki trząsł się w szoku, a w zielonych ślepiach wezbrały strumienie łez, które zaraz przerodziły się w wodospady... Padł bezsilny na ziemię, nie mógł wydusić z siebie żadnego słowa, choćby szlochu...
- Goriath... - wyszeptał tylko i wydał z siebie niekontrolowany jęk rozpaczy. Rozpacz przerodziła się w ogromny żal i patos, jego własny syn wypatroszony stanie się posiłkiem dla ludzi! - To mój SYN!!!
Cała jego bezsilność przerodziła się w gniew, który natychmiast napełnił go po brzegi adrenaliną. Furia, która nim kierowała, nie dała się spożyć nawet po tym, jakiej destrukcji nieświadomie dokonał... Wszystkie ciężarówki i maszyny karczujące wywrócone, ludzie w najbliższym zasięgu rozerwani na strzępy, ogień przygasł... Faeris cały we krwi wroga przeszedł wolnym krokiem w stronę ciała swego synka, które jako jedyne pozostało nietknięte. Każdy jego krok stawiał z cichym plaśnięciem o rozrzucone wszędzie wnętrzności. Nie wiedział, jak tego dokonał. Nie wiedział, co się właściwie stało. To nie było ważne. Nie było ważne też to, że bez względu na to jakiego czaru użyje, może paść na ziemię martwy. Nie... Teraz istniał tylko on i Goriath... Wyciągnął rożen z jego lekko przypieczonego ciała i owinął się wokół niego. Ogarnął go jeszcze łapą i płacząc przytulał go do siebie... Czuł się zmarnowany, bezużyteczny, nie mógł nawet uratować swojego własnego szczenięcia...
Leżał tak aż do nocy. Doskwierał mu głód i myśl, że czeka na niego cała reszta rodziny. Oby chociaż ich nie zawiódł...
Smętnym krokiem z nutką obłędu w oczach dotarł do jamy, w której nie było już nikogo. Przechylił łeb na bok zdziwiony i zaczął węszyć. Czuł ich zapach zarówno mocno, jak i smród człowieka... Może dlatego, że wciąż miał na sobie jego krew? Poszedł za tropem w poszukiwaniu swoich podopiecznych. Nie zwracał nawet uwagi na martwe zwierzęta, najwyraźniej postrzelone kilka godzin wcześniej... Zależało mu tylko na znalezieniu Lorry i szczeniąt, bez nich by nie przeżył.
Całą noc szedł ich śladem, lecz nie dopadało go nawet zmęczenie. Przestał nawet myśleć o pustym żołądku. Po pewnym czasie znalazł jakieś miejsce na podwyższeniu. Usiadł na samym szczycie i zawył... Brak odpowiedzi. Zawył jeszcze raz... Brak odpowiedzi. Usłyszał tylko strzał... Poczuł zapach ognia... Zawył po raz trzeci... Coś poruszyło się niedaleko. Poszedł w tym kierunku... Serce zabiło mu mocniej. Znajomy zapach! To Lorra! Pobiegł ile sił w łapach żeby spotkać ukochaną, która... była postrzelona.
- Faeris... - jęknęła i padła przed nim na ściółkę.
- Kochanie! Co... Co się stało?! - spanikował wilk.
Lorra resztką sił użyła swojej magii cienia, żeby skontrolować jego łapę, by strzeliła go w pysk.
- Zostawiłeś nas! - ryknęła. - Teraz wszystkie nasze dzieci nie żyją! Nie ma naszej rodziny! - to mówiąc rozpłakała się. - Ty... to twoja wina... Jak... jak mogłeś nam to zrobić...
- Lorra, posłuchaj mnie... Szukałem go, znalazłem... On też nie żyje... - wyszlochał. - Przepraszam... Byłem tak zrozpaczony, nie mogłem się od niego oderwać... Ja... nie chciałem go zostawić...
Wilczyca nie powiedziała już ani słowa. Wydała jedynie ostatni szloch i zmarła na jego oczach. Faeris został sam...
Teraz, po latach, siedzi na Olimpie i patrzy na ludzkie dzieło. Miasta, wioski, farmy, kluby, pojazdy... Można wymieniać bez końca. Starość doskwiera mu w kościach, pysk już dawno posiwiał, a soczyście zielone ślepia straciły swój blask i poszarzały od wylanych łez.
- Czy muszę tak naprawdę żyć? - spytał sam siebie.
Podnosi się ledwo na tylnych łapach i rusza mozolnie w stronę jednej z aren. Dotarcie do miasta zajęło mu prawie pół dnia. Powoli na horyzoncie zachodzi słońce, jakby smutno spuszczało głowę i żałowało marnego losu starego wilka. Ten wreszcie napotyka ludzi, który nie dowierzają własnym oczom.
- To wilk!
- Co za paskudztwo!
- Zabić go! Czemu się tak gapicie?!
- To ścierwo zasługuje na śmierć!
Faeris spogląda na tłumy młodszych i starszych ludzkich osobników i śmieje im się w twarze. Pragnie tego, co chcą mu dać. Pragną jego śmierci równie bardzo, co on...
Ktoś wyciąga pistolet...
Pada strzał...
Odrzut powala przestarzałego basiora na chodnik...
Od dalej się uśmiecha...
Pada drugi strzał...
... nie żyje.
Wreszcie dołączy do swojej rozłamanej rodziny...

23 stycznia 2016

Od Rue cd. Tiffany

- Strasznie tu śmierdzi. – Stwierdziłam podążając za Misao przez las. Jednym z dziwactw mojej koleżanki było to, że uwielbiała chodzić w rożne nietypowe miejsca. A to opuszczone domki w środku lasu albo jakiś cmentarz. Upiorne. Dziś jednak przeszła samą siebie. Ogólnie rzecz biorąc, szukałyśmy odpowiedniego miejsca, aby móc rozwijać nasze zdolności. Poćwiczyć trochę. Ale po kilku godzinnej wędrówce przez las nie byłam pewna czy będę miała jeszcze siłę na zabawę z mocami.
- Ej może jednak zawrócimy. – Wymamrotałam bezmyślnie. Smród się nasilał. Miałam złe przeczucia. Coś było nie tak.
- Nie jęcz… dobra – Misao pociągnęła nosem i skrzywiła się zniesmaczona – śmierdzi tu okropnie, ale zaraz dalej powinno już być dobrze. 
Chciałam coś odpowiedzieć, ale nagle moja towarzyszka znieruchomiała. 
- Co…?
- Cicho! – Syknęła ostro. - Tam.
Podążyłam wzrokiem za jej wyciągniętą ręką. Między drzewami dostrzegłam jaskinię. Spojrzałam na Misao.
- Nie – jęknęłam błagalnie - nie każ mi tam iść.
- Zamknij się, Rue. – Dziewczyna ruszyła w tamtą. – Idziemy! – Rzuciła ostro przez ramię.
- Oj no dobra, dobra. – Podreptałam za nią, powłócząc nogami.
Byłyśmy już niemal przy wejściu do jaskini, gdy Misao przystanęła.
- Ej, czy mi się zdaję czy…?
- Kto idzie?
Ostry kobiecy głos zatrzymał mnie w pół kroku. Z jaskini wynurzyła się jakaś dziewczyna. Miałam wrażenie, że skądś ją znam, ale nie byłam w stanie skojarzyć jej twarzy z żadną sytuacją ani konkretnym imieniem. 
- Kim jesteś? – Misao nie okazywała strachu. Raczej ciekawość, choć w jej głosie jak zwykle pobrzmiewała nuta irytacji.
Dziewczyna nieco się rozluźniła, choć jej źrenice były dziwnie rozszerzone, a skóra nienaturalnie blada. 
- Zależy, kto pyta? 
Misao niespiesznie podeszła do dziewczyny.
- Misao. – Wyciągnęła rękę na powitanie, ale ruch, który wykonała był dziwnie mechaniczny, jakby sztuczny, ale mimo wszystko był celowym zabiegiem, choć nie do końca rozumiem, czemu miał służyć.– Mieszkasz tu?
- Misao! – Pisnęłam. Oczyma wyobraźni widziałam kpiący uśmieszek mojej koleżanki, zachwyconej swoim genialnym żartem. 
- Tiffany. I nie, nie mieszkam tu. – Odparła dziewczyna dziwnym głosem, jakby wypranym z emocji. Było to dziwne i nieco straszne. 
Podeszłam do nich powoli. 
- Jestem Rue. Czy wszystko w porządku? 
Pytanie zawisło w powietrzu. Tiffany wpatrywała się w przestrzeń gdzieś za moimi plecami. W tym momencie rozumiałam, co mnie niepokoiło. Mój nos powinien już nieco przyzwyczaić się do dziwnego odoru, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że zapach się nasila. Powietrze zrobiło się ciężkie. Zapach uderzył mnie w nozdrza i powoli zaczęło do mnie docierać, co to jest. 
< Tiffany, Somniatis, Ktoś?>

Od Narcyzy cd. Chizuru

  Kolejny strzał powalił chłopaka na ziemię. Ze zdziwieniem chwycił się za nogę, na której już wykwitała powoli czerwona plama. Upadł na ziemie i zaczął się turlać z krzykiem.
- Aj, aj, aj! To boli! - spojrzał na mnie z wyrzutem. - Teraz to już musisz mnie przenocować!
- Nie. - Wzruszyłam ramionami. Było pogadać z tą drugą. Ona nie ma morderczych skłonności.
  Wyminęłam chłopaka, nadal leżącego na ziemi. Faktycznie było zimno. Chciałam już być domu, zrobić ciepłej herbaty... ciepłej kawy i odpalić komputer w poszukiwaniu nowych zleceń. Być może przydałoby się...
- Nigdzie nie idziesz beze mnie! - Chizuru uczepił się mojej nogi obiema rękami. Wyrwałam się szybko, sprzedając mu kopniaka w głowę.
- Daj mi spokój - krzyknęłam. - Nie prowadzę przytułku dla bezdomnych. Mam poważniejsze zajęcia.
- W takim razie pomogę ci w nich, tylko mnie przenocuj - zaproponował.
- To się zabij - warknęłam. - Bardzo mi to pomoże.
- Jesteś okrutna - chłopak zrobił smutną minkę. - No powiedz, zostawisz mnie, rannego, samego na pastwę psów i kruków? Nie zrobisz tego prawda?
- Jestem okrutna - przyznałam. - Sam sobie odpowiedziałeś na to pytanie.
(Chizuru? Erniak?)

Od Argony cd. Rori'ego

Duży, silny chłop, a zostawić takiego na chwilę i już wpakuje się do piwniczki winnej i upije w trupa. Jutro będzie miał niezłego kaca. Wsunęłam się pod kołdrę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś nas tu nie znajdzie, jak tak po prostu pójdziemy spać. Uniosłam do góry dłoń z pierścieniem w kształcie smoka. Czerwony rubin zalśnił w świetle, którego źródła nie dało się zlokalizować.
- Możesz mnie ostrzec, jeśli ktoś chciałby zejść do piwniczki? – spytałam go. Smok się poruszył i delikatnie spełzł z palca. Skinął ponuro łebkiem. Nie musiał nic przekazywać telepatycznie. Czułam niemal fizycznie jego ból. – Posłuchaj – szepnęłam, by nawet leżący opodal Rori nie mógł mnie dosłyszeć. – Więcej cię nie opuszczę.  Wtedy… naprawdę żałuję. Żałuję tego wszystkiego. Ale nic już z tym nie zrobię. Nie będę cię przepraszać, że cię porzuciłam. Mogę jedynie obiecać, że nie zrobię tego więcej. Możesz przyjąć tą obietnicę lub nie… Nie zmuszam cię do niczego.
„Nie możesz” przytaknął i nieco, tylko nieco, się rozpromienił. „Lecę w takim razie”.
- Leć.
Położyłam się na miękkiej poduszce. Było tak ciepło i przyjemnie. Tak bezpiecznie. Złudnie bezpiecznie. Jutro znów ruszymy w drogę za niepewnymi wskazówkami. 
Szybko zasnęłam. A we śnie byłam w spokojnym i cichym miejscu. Las. Przez korony drzew przebijały się promienie słoneczne. Stałam niepewnie wśród drzew, w blasku dnia. Wydawało mi się, że to miejsce jest tak znajome, a jednocześnie… nigdy w życiu go nie widziałam. Coś się delikatnie w krzakach poruszyło. Spojrzałam w tamtym kierunku, by zobaczyć, jak wyskakuje z nich mały, biały zajączek. Zajączek… w miejscu tak spokojnym jak to nie boi się człowieka. Powolnymi skokami oddalił się w swoją stronę. Ruszyłam powoli po miękkiej ściółce w głąb tego miejsca. Chciałam się przekonać, gdzie jest miejsce, w którym coś takiego może istnieć. Coś ze śmiechem przebiegło przede mną. Dwoje dzieci o roześmianych buziach, z których jedno miało Różki i pojedyncze, czarne skrzydło, a drugie o białych skrzydłach i tych… niewidzących oczach… przemknęły przede mną i zniknęło w gąszczu. Stałam jak oniemiała. Niektórych twarzy się nie zapomina. Nigdy. Podniosłam dłoń do twarzy, by wyczuć wilgoć w kącikach oczu. 
~ Więc ich pamiętasz? ~ głos na samym skraju widoczności, kątem oka widziałam jego sylwetkę, jednak gdy się odwróciłam, nikogo tam nie było.
Nie musiałam pytać, kim jesteś? Nie musiałam obracać się i wrzeszczeć. Gdzie jesteś?! Pokaż się!! Nie chciałam go zobaczyć. Zacisnęłam powieki. Zacisnęłam pięści. Nie poruszyłam się. To sen. Muszę tylko otworzyć oczy. Podmuch wiatru owionął moją twarz. Chłód przy mojej twarzy. Kilka centymetrów od niej. Wrażenie obecności.
~ Pamiętasz co im się przydarzyło? ~ tym razem głos miał swe źródło bezpośrednio przede mną. Tak blisko. Przez kręgosłup przebiegł mi dreszcz. Niewiele brakowało, bym zaczęła się trząść… jednak byłam na to zbyt sparaliżowana strachem. Obudź się. Obudź się. Obudź się.  – szeptały głosy w mojej głowie. Próbowałam przejść przez granicę, wydostać się z tego paskudnego miejsca, jednak drzwi pozostawały zamknięte.
~ Pamiętasz, dlaczego? ~ spojrzenie jego oczu chciało przedrzeć się przez zamknięte powieki. 
- Łeb mi pęka…
Zerwałam się gwałtownie, dysząc ciężko i zaciskając pięści na poduszce. Siedziałam w kącie, otoczona przez półki z winem. Zauważyłam, że kołdra wylądowała po przeciwnej stronie pomieszczenia i tylko poduszka nadal przy mnie została… Kilka metrów dalej jasnowłosy chłopak rozcierał obolałą głowę. Przez chwilę nie mogłam skojarzyć jego twarzy, jednak po chwili, gdy resztki snu rozwiały się, uświadomiłam sobie, że jest to przecież mój „ochroniarz” Rori.  Szybko powróciłam do siebie.
- Po tym co wczoraj wychlałeś to nic dziwnego – mruknęłam, ze swojego miejsca w kącie.
Chłopak spojrzał na mnie zdziwiony, potem na materac, potem na kołdrę i znów na mnie.
- Walczyłaś z niewidzialnymi krasnoludkami? – spytał, nie do końca przytomnie.
- Nie – wstałam ze swojego miejsca, otrzepując spodnie z kurzu. Rzuciłam poduszką w chłopaka, jednak uchylił się. – Skombinowałbyś coś na śniadanie… i jakieś tabletki dla siebie, bo źle się będzie pracowało z kacem.
Podeszłam do niego i usiadłam na materacu. Chłopak w kilka sekund wymyślił jajecznicę na boczku i już sięgał po butlę wina. Skrzywiłam się na ten widok.
- Co robisz? – spytałam ostro.
- Zwalczam kaca klinem – odparł.  – To zwykle najskuteczniejsze.
- Żadnego klinu! – podeszłam do niego i odebrałam mu butelkę. – Aspiryna i witamina C powinny wystarczyć.
- Daj spokój, tylko kilka łyków – zaprotestował słabo chłopak, jednak widząc moją rozgniewaną minę zrezygnował i ustąpił. Aspiryna zaczęła cicho bulgotać w kubku wody. Chłopak podniósł go i zamieszał ruchem okrężnym. – Czemu jesteś tak nerwowa? Źle spałaś?
- Zostawiłeś mnie idioto – mruknęłam, ponownie siadając na swoim miejscu i biorąc się za jajecznicę. – Więc jaka powinnam być? Szczęśliwa?
- Przecież nie zostawiłem cię bez powodu. – Rori podrapał się po karku. 
- Taaa, mówiłeś. Jakaś ruda małpa uświadomiła ci, że nie powinieneś mnie ochraniać, bo nie umiesz – parsknęłam. – A ty jak ostatni dureń jej uwierzyłeś.
- Wtedy nie mogłem cię obronić. - Spojrzał w moje oczy, nagle śmiertelnie poważny. – Jeśli to zdarzy się ponownie…
- Sama umiem o siebie zadbać. – Nadęłam usta jak tsundere w geście naburmuszenia, jednak szybko zrezygnowałam z tego manewru, bo z wydętymi ustami ciężko mówić. – Poza tym tak naprawdę nie ma dla mnie miejsca, w którym byłabym bezpieczna.
- Z Ritą byłabyś… - odparł. Rita… a więc tak się nazywa ta dziewczyna!
- Nie koniecznie. Już wcześniej pracowałam nad technologiami blokującymi magiczne moce. W laboratorium zupełnie inaczej postrzega się świat. Wszystko ma zwrot, kierunek i cel. Jeśli zablokujesz zwrot, siła nie otrzyma kierunku i nie dotrze do celu. Możesz oczywiście również zablokować cel, jednak nie będzie to tak efektywne. Rita bez teleportacji nie dałaby rady obronić mnie lepiej, niż ty.
(Rori?)

UWAGA!! KONKURS^^

Ogłaszam konkurs na najsmutniejsze opowiadanie.
Wymagania do zakwalifikowania:

  • najmniej 1000 słów
  • maxymalnie 4 błędy (ortograficzne/gramatyczne)
  • zgodność z tematem
  • umieszczenie w realiach WKNowego świata
Sposób oceniania: w głosowaniu, przeprowadzonym przez członków watahy, rozstrzygnięte przez administrację.

Nagrody:

1 miejsce
2 dowolne moce
Stanowisko dowódcze

2 miejsce
1 dowolna moc
Stanowisko zastępcy

3 miejsce
1 moc wybrana przez administrację

Nagroda administracji
1 moc parapsychiczna wybrana przez administrację

Pozostali
Szczepionka jednorazowego użytku, pozwalająca na latanie/oddychanie pod wodą

22 stycznia 2016

Od Roriego cd Tyks

- To...- zawiesiłem się, nie wiedziałem co właściwie chciałem powiedzieć - Em... zaczekamy na wyniki i możemy się zmywać
- Wolałabym szybciej, ale niech ci będzie - odwróciła wzrok
- Pójdę się rozejrzeć za lekarzem - mruknąłem wstając
Wyszedłem z pokoju i skierowałem się do pokoju Kilimana. Przez chwilę się zawahałem, nie wiedziałem czy powinienem zostawiać Tyks. Stałem przed drzwiami chwilę się rozglądając.
- Doktorze? - zapukałem i otworzyłem drzwi, przywitał mnie spokojny wzrok mężczyzny wyglądający zza jakiś papierów - Ja... ten chciałem się spytać jak tam...
- Wyniki, tak, tak - otworzył szufladę biurka i zaczął w niej grzebać - Wczoraj już były, ale nie miałem okazji do was zawitać. Gdzie one się podziały? Mam - wstał i wręczył mi jasno niebieską kopertę - Przy okazji jakiś mężczyzna pytał o twoją towarzyszkę
- Kto? - lekarz wzruszył ramionami, schowałem wyniki do wewnętrznej kieszeni kurtki - A jak wyglądał?
- Dość wysoki, czarne włosy, ubrany jak by dopiero z baru wyszedł. A miał jeszcze czarną skórzaną torbę i chyba niebieskie oczy. Powiedział, że przyjdzie później - odprowadził mnie do drzwi
- Dziękuję za wszystko doktorze - pożegnałem się i ruszyłem do sali Tyks
Co za facet? I jak mam ją stąd zabrać? W sumie mógłbym zrobić drzwi, ale nie zawsze to działało. W zasadzie nigdy, ale może tym razem się uda. Otworzyłem drzwi od pokoju i zobaczyłem siedzącą na łóżku Tyks. Właśnie wylewała jakiś napój ze szklanki do doniczki stojącej niedaleko jej łóżka. Bezszelestnie zamknąłem za sobą drzwi i przyglądałem się poczynaniom mojej towarzyszki. Zastanawiałem się czy powiedzieć jej o tym mężczyźnie i czy kolesia zna. Dziewczyna odstawiła szklankę i nawet na mnie nie patrząc zapytała dość zimno:
- Czego się gapisz? Masz te wyniki, możemy się już zmywać? - tu spojrzała na mnie z ukosa
- Tak - poklepałem się po klatce piersiowej gdzie schowane były papiery - Czemu wylałaś wodę do kwiatka? - spytałem tworząc drzwi do naszego pokoju. Jak dobrze pójdzie wejdziemy przez łazienkę
- Nie wolno kwiatków podlewać? Taki biedny uschnięty był, aż się serce kraja. A tak serio to nie będę brać od nich leków. Jeszcze jakąś pluskwę tam wsadzą i nas wykryje SJEW lub coś odbierze mi moce - podniosła się i ruszyła w moją stronę - Na co czekamy?
- Ja... zrobię drzwi do naszego pokoju, ale nie wiem, czy to zadziała - wyjaśniłem
Dziewczyna chyba chciała coś powiedzieć, ale darowała sobie. No i skończyłem. Drzwi stoją, a po drugiej stronie powinien być nasz pokój. Złapałem za klamkę i pociągnąłem, zobaczyliśmy rozmazany obraz pokoju. Dziewczyna w końcu chyba nie wytrzymała.
- Co? - spytała z ciekawością w głosie
- Nasz pokój. Prawdopodobnie nas tam przeniesie - odpowiedziałem z uśmiechem
- Prawdopodobnie? - musiała wychwycić to słowo?
- Tak. Widzisz to trzeci raz kiedy tego próbuję - podrapałem się po karku - I w sumie nigdy mi się to jeszcze nie udało.
W oczach dziewczyny widziałem kolejne pytanie, ale się powstrzymała. I miała rację, lepiej nie znać szczegółów, ale lepiej żeby się udało. W przeciwnym razie moglibyśmy wylądować w losowym miejscu, doznać uszczerbku na zdrowiu czy nawet otrzeć się o śmierć. Powinienem nam tego zaoszczędzić, ale nie mieliśmy czasu. Jeśli ten facet miał tu wrócić... potrząsnąłem głową i złapałem kobietę za rękę, aby nas nie rozdzieliło. Wciągnąłem ją do przejścia, czy tam portalu, w sumie sam nie wiem, co to jest. Przeszliśmy przez galaretowatą maź (chyba) i znaleźliśmy się na ulicy. Rozejrzałem się lekko otumaniony. Wychodzi na to, że jesteśmy na tej samej arenie tylko przed szpitalem. Cóż mogło być gorzej. W uszach mi szumiało, co z czasem przerodziło się w jakby klakson ciężarówki. Tyks puściła moją rękę i rozmasowała skronie stojąc z zamkniętymi oczami. W końcu dotarło do mnie co to był za dźwięk, faktycznie był to wielki samochód jadący prosto na dziewczynę stojącą koło mnie. Bez namysłu złapałem ją za ramiona i pociągnąłem do tyłu. Zatrzymaliśmy się dopiero na ścianie. spojrzałem na rozpędzonego tira przejeżdżającego przed nami. Było blisko. Dziewczyna się ode mnie odsunęła i spojrzała na mnie z gniewem, ale nic nie powiedziała. No w sumie nie miała czasu. Wymyśliłem jakikolwiek wtapiający się w tłum samochód i pociągnąłem do niego dziewczynę. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do naszego pokoju. Kobieta rzuciła się na łóżko, a ja skierowałem się do kuchni żeby zapalić. Otworzyłem okno i usiadłem na blacie, odpaliłem papierosa i wyciągnąłem wyniki dziewczyny. Napisane było, że miała płukanie żołądka z powodu znalezienia u niej dużej ilości substancji otumaniającej i alkoholu. Co w połączeniu miało spowodować uśpienie lub nawet śmierć. Prawie natychmiastową. Proszki nie do końca musiały się rozpuścić w tym czymś co piła, bo dała radę dotrzeć do pokoju. Czytając dalej, a właściwie kartkując akta zatrzymałem się na przed ostatniej stronie. Poza płukaniem musieli przeprowadzić zabieg, aby pozbyć się zaległej substancji z jej organizmu. Przez co może być trochę osłabiona. W takim razie lepiej, żeby się nie ruszała z pokoju. Co my tu jeszcze mamy... a znaleźli u niej dziwne zwierzęce komórki... jasne jasne.
- I nawet tych komórek nie ruszali, bo po co. Służba zdrowia - zakpiłem i się zaciągnąłem
W sumie to dobrze, Tyks by mi ukręciła kark, jakby jej coś tam namieszali. Podarłem kartki i spaliłem, następnie zamknąłem okno i wróciłem do dziewczyny. Walnąłem się na kanapę i patrzyłem w sufit pogrążony w zamyślenia, co to był za koleś w szpitalu i czy może mieć z tym jakiś związek. Lepiej dla niego, żeby był przypadkowym człowiekiem.
- Interesują cię wyniki? - spytałem właściwie od niechcenia... chciało mi się taaaak sapać

(Tyks? Sorki brak czasu. I jak coś to na spokojnie odpisz jak dostaniesz wenę :) )

Od Tiffany cd. Somniatisa

Obudził mnie zimny podmuch wiatru. Otworzyłam szeroko oczy. Cholernie bolał mnie łeb. Wstałam. Somniatis jeszcze spał, a ja postanowiłam się przejść. Było zimno. Spojrzałam na telefon. No proszę... Dostałam chyba piętnaście sms'ów. I wszystkie od jednej osoby. Prychnęłam cicho i wszystkie usunęłam. Nawet nie czytałam. Warto by było się gdzieś przenieść, ponieważ w każdej chwil może zacząć padać śnieg, tym bardziej, że już styczeń. Wzięłam więc niezbędny ekwipunek i poszłam. Na wszelki wypadek zostawiłam wiadomość Somniatisowi. Kiedy skończył opowiadać mi swoją historię, udawałam, że gówno mnie to obchodzi, jednak tak naprawdę... zaimponował mi. Nie, nie zauroczyłam się. Po prostu... nie czułam do niego takiej strasznej nienawiści jak przedtem. Skoro faktycznie miałam wymazaną pamięć, to jaka wcześniej byłam? Zapewne trochę milsza. Raczej na pewno, ale to nieistotne. Po paru minutach wędrówki znalazłam jaskinię. śmierdziało w niej zgniłym mięsem, ale nie zwracałam uwagi na smród. Weszłam do niej i ujrzałam okropny widok. Zobaczyłam trupy wilków. Było ich pełno. Większość z nich nie miała głów, ani nóg. Wszędzie były flaki, już zgniłe. Gdy tylko ujrzałam to pobojowisko, od razu mnie skręciło w brzuchu i zwymiotowałam. W oczach miałam łzy. Nie mam pojęcia, czemu wzruszyłam się na ten widok. Mordowałam kiedyś wilki i widziałam gorsze widoki. Bałam się dotknąć tego truchła, wiec wybiegłam z jaskini, ale usłyszałam odgłosy kroków i szybko schowałam się w "grobowcu".
(Somniatis? Ktos? Powróciłam w narracji pierwszoosobowej!)

19 stycznia 2016

Od Lorema cd. Anthony'ego

  Przez chwilę przyglądam się skrzatowi. Połowa. W jego słowach zdaje się pobrzmiewać groźba. Opuszczam ręce i sięgam do torby. Wyjmuję dwa pączki i kiwam głową dzieciakowi. Opieram się o półkę z książkami i patrząc gdzieś w okolice sufitu zaczynam powoli jeść. Białowłosy opiera się koło mnie.Jego głowa jest gdzieś na wysokości mojego brzucha. Spoglądam na niego z ukosa. W godnym podziwu tempie pączki znikają w jego paszczy. Gdy skończył, ja dopiero zaczynałem drugiego pączka. Jego pogodna mordka cała była w kawałkach słodycza. Uśmiechnąłem się przelotnie. Skrzat wytarł usta rękawem, wyraźnie z siebie zadowolony. Moja zmiana właśnie dobiegła końca, jednak nie poruszyłem się z miejsca. Powoli kończyłem jedzenie pączka.
- Lorem Impsum - powiedziałem w przestrzeń, a chłopak podniósł na mnie głowę.
  Odkaszlnąłem i uciekłem wzrokiem. Skrzat chyba zrozumiał sugestię, bo uśmiechnął się promiennie i wyciągnął do mnie rękę.
- Anthony Aleksander Melchizedek Branch - przedstawił się. Chwyciłem wyciągniętą rękę i uścisnąłem lekko, jednak dzieciakowi to nie wystarczyło. Moja ręka została niemal wyrwana z barku przez jego radosne potrząśnięcie nią. Gdy wreszcie odzyskałem władzę nad nią musiałem nieco rozmasować ramię.
  Po czym bez słowa wyszedłem. Nasze spotkania przypominały nieco oswajanie dzikiego zwierzątka. Tylko pytanie: był nim on czy ja? W moim apartamencie nigdy nie ma nic do roboty. Mogłem skończyć to opowiadanie. Mogłem, a owszem. Jednak nie miałem na nie jakoś weny. Żadne teksty nie przychodziły mi do głowy, nie miałem czasu, by posłuchać ludzi. Usiadłem na wysokim stołku przed barem i nalałem sobie szklankę rosołu. Tempo wpatrywałem się w ścianę, po przeciwnej stronie pomieszczenia. Jutro ja przyniosę pączki.
***
  Gdy przekroczyłem prób biblioteki z pokaźną papierową torbą nawet Jinny spojrzała na mnie dziwnie. Choć przecież już wcześniej uważała mnie za kompletnego świra. Udałem się na zaplecze i położyłem paczuszkę w kącie. Wziąłem się do pracy bacząc, by przybycie Anthony'ego mnie nie zaskoczyło. Wykonywałem swoje zadania w milczeniu.
  Kilka godzin później radosny dzwoneczek zaśpiewał na powitanie jedynej osoby, która potrafiła go wprawić w taką ekstazę. Udałem się na zaplecze, by zabrać stamtąd torbę. Gdy ją podnosiłem na zapleczu pojawił się Skrzat. On również trzymał taką samą torbę. Z tym że wydawała się większa, zważywszy na to, że miała powierzchnię 1/4 jego ciała. 
(Anthony? Pączki <3 To jest fabuła! xD)

Od Dragonixy cd. Sini

Bezimienna wyciągnęła mnie na zewnątrz, a ja zastanawiałam się, gdzie pójść. Przez to, że chwilkę pobyłam prawdziwą sobą, mocno zatęskniłam za bieganiem wśród lasów, spędzaniem czasu wśród innych wilków, polowaniem na wszelką zwierzynę, kiedy nie trzeba było się ukrywać...
- ... Ockniesz się wreszcie?! - wyrwała mnie z zamyślenia moja towarzyszka.
- Że co...? Ach, przepraszam! - otrząsnęłam się lekko. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wspomnienia tak mocno zalały nagle mój umysł. - Więc, no... Pójdźmy może do... Do pubu, tak! To będzie dobry pomysł - uśmiechnęłam się. Miałam srogą ochotę na browara.
- No dobrze, chętnie - uśmiechnęła się nieznacznie. - Zaprowadzę cię.
Podążałyśmy w swoim tempie do miasta. W drodze rozmowa nie szczególnie się kleiła, któraś od czasu do czasu coś powiedziała, druga przytaknęła i głucha cisza... 
Dotarłyśmy do ósmej areny, gdzie roiło się od klubów i pubów. Spacerowałyśmy wśród nich, sporo osób wokół nas dobrze się bawiło, niektórzy leżeli już i zgonowali z wulgarnymi, obraźliwymi napisami albo penisami wyrysowanymi na twarzy markerem lub długopisem, inni wydalali z siebie alkohol tą samą stroną, którą go przyjęli całkiem niedawno. Jakiś pijany człowiek podszedł do nas i chciał z nami flirtować, ale szybko dostał za to siarczystego liścia w twarz od Bezimiennej.
- Nienawidzę takich przychlastów - poirytowała się.
- Może chciał dobrze? Samce tak mają... - po chwili ugryzłam się w język. - No tak... To tylko ludzkie bydło - zorientowałam się.
- Pomyślmy może raczej nad jakimś pubem, do którego mogłybyśmy się wybrać - zasugerowała. - Znam parę fajnych, ale nie wiem jak cię przyjmą ze względu na twój wygląd...
- Daj mi się zastanowić, dobrze?
- Ok.
Porozglądałam się trochę. Oślepiały mnie trochę neony tych wszystkich kasyn i salonów gier, które przeplatały się z jakimiś klubami, z których wypływała mocna techniawa, raniąca moje biedne uszy. Skręciłyśmy w jakąś uliczkę, gdzie było troszkę ciszej i w miarę ogarnięcie. Było tam pełno pijalni wódki i piwa, bardziej klimatycznych barów i przyjemnych dla oka, niekrzykliwych pubów. Jeden z nich przyciągnął moją uwagę ze względu na cięższą muzykę i ciemną atmosferę. Szyld z ciemnoczerwonym napisem "RockOut" zapraszał ubranych na czarno klientów. Akurat leciała jakaś piosenka Motorhead, przez okno było widać jak przeważnie przyzwoici mężczyźni w długich włosach i skórzanych kurtkach siedzieli w grupach śmiejąc się, rozmawiając spokojnie, popijając złocisty napój z kufli, które zdobiły loga różnych mark piw i nic nie zapowiadało nieprzyjemnych zwrotów akcji. Było tam też parę dziewczyn, które miały kolorowe włosy i w większości czarny ubiór, więc nie wyróżniałybyśmy się za bardzo...
- Hej, Bez! Tamten pub fajnie wygląda - wskazałam na ten pub. - Wskoczymy tam?
(Sini?)

18 stycznia 2016

Od Sini cd. Dragonixy

-_Nie spoko..._-_Powiedziałam i uśmiechnęłam się do wadery_-_Ja będę w sali..._Jak coś.
Wadera położyła głowę na łapach i zamknę oczy. Wyszłam do sali i podeszłam do arsenału. Miałam tam jednego kałacha i parę noży. Cała reszta to były najróżniejsze katany, shurikeny, nunczako i miecze... Wzięłam moją ulubioną katanę i zaczęłam ćwiczyć... Po dobrej godzinie do sali weszła Dragonixa. Nie zauważyłam jej i rzuciłam w jej stronę shurikenami. Wilczyca zrobiła wielkie oczy położyła po sobie uszy i schyliła się. Shurikeny wbiły się w ścianę za nią. Podbiegłam do wadery i przejęra przerażona zapytałam:
-_Nic ci się nie stało?
-_Nie... Ale było blisko..._Za blisko..._-_powiedziała ciągle w szoku... Nagle usłyszałam otwierające się drzwi. Dragonixa chyba też, bo zamiast wilczycy siedziała obok mnie dziewczyna. Wzięłam jedną z moich katan i poszłam zobaczyć kto to jest. Byłam przygotowana do ataku... Zobaczyłam Samantę, a ta na mój widok krzyknęła, po czym się ogarnęła i powiedziała:
-_Myślałam, że nikogo tu nie ma i chciałam... Zamknąć drzwi.
-_Tak Ja, na pewno! Nie kłam!_-_Jak to powiedziałam stanęła za mną Dragonixa. Samanta popatrzyła na nas kpiąco.
-_Yhym... Nie będę przeszkadzać w randce. Już wychodzę_-_powiedziała, po czym parsknęła śmiechem i wyszła trzaskając drzwiami. Nieco zdenerwowana i poirytowana weszłam do sali ćwiczeń. Wzięłam parę shurikenów i bezbłędnie rzuciłam w tarczę... Kiedy byłam już spokojna zwróciłam się do Dragoniksy:
-_Choć wychodzimy..._-_To mówiąc chwyciłam ją za rękę.
-_Ale gdzie?
-_No na miasto. Może do sklepu czy do kawiarni. Zależy od ciebie!
(Dragonixa?)

Za niestaranność otrzymujesz drugie ostrzeżenie. Przypominam, że jeszcze jedno i wylatujesz z bloga. A w ostatnim opowiadaniu nawet nie bił tak źle.

Od Ashury cd. Vincent

Siedzieliśmy w kuchni pijąc wodę. Ja opierałam się o blat, a Vincent siedział przy stole. Wypiłam zawartość swojego kubka i nalałam sobie kolejny kubek. Zegar na ścianie tykał głośno, zagłuszając w ten sposób panującą dookoła ciszę. Vincent odstawił kubek na stół i oparł się o krzesło spoglądając w sufit.
- Widzę, że najciekawsza rzecz w moim domu to zwykły sufit – powiedziałam i zaśmiałam się krótko.
- Może, może – odparł spokojnie chłopak.
Odłożyłam kubek do zlewu i rozejrzałam się za czymś do jedzenia. Wzięłam do ręki napoczętą paczkę ciastek i poczęstowałam nimi Vincenta. Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy, chłopak wciąż wpatrywał się w sufit, a ja pakowałam do buzi coraz więcej ciastek. Kiedy zaczęło brakować mi tchu, stwierdziłam, że na chwile obecną koniec z jedzeniem. Cisze przerwał dzwonek telefonu. Vincent wyciągnął komórkę z kieszeni i odebrał z poważną miną. Przytakiwał co chwilę, aż w końcu podniósł się z siedzenia i zakończył rozmowę. 
- Słuchaj, muszę wyjść – powiedział szybko. 
Kiwnęłam głową na tak. Odprowadziłam go do drzwi, pożegnaliśmy się i wyszedł. Po chwili zniknął w deszczu. Szybko założyłam płaszcz przeciwdeszczowy, wzięłam parasol i wybiegłam za chłopakiem na zewnątrz. Woda rozbryzgiwała się pod moimi stopami. Wypatrywałam chłopaka jednak deszcz lejący się z nieba skutecznie to uniemożliwiał. Przede mną było szaro, po prawej i lewej było szaro i cóż za zaskoczenie, z tyłu też było szaro. Zapatrzyłam się na boki i wpadłam nagle na Vincenta. Odwrócił się i spojrzał na mnie nie ukrywając zdziwienia. 
- Co tu robisz? – zapytał.
Zaczęłam nerwowo pocierać ręce nie wiedząc co powiedzieć. 
- No jakby to ująć – próbowałam się tłumaczyć – troszku u mnie nudno, już dawno nie wychodziłam, chyba nie masz mi tego za złe?
- Nie, nie mam – powiedział zmoknięty Vincent odgarniając mokre włosy z czoła. 
- Czyli mogę z tobą iść? – zapytałam z nadzieją.
- Ej, tego nie powiedziałem – wzburzył się chłopak i rozejrzał się dookoła – a z resztą, pewnie i tak nie dasz mi spokoju. 
Uśmiechnęłam się przymilnie i ruszyłam za chłopakiem. Podałam mu parasol.
- To zrobimy tak, ja dam ci parasolkę żebyś nie zmoknął, ale będziesz ją nosił za mnie, ok.?
(Vincent? Weny mi mało, właściwie jej brak)

Od Ashury cd. Alexandra

Wstałam i otrzepałam koszulę. Rzuciłam Alexandrowi nienawistne spojrzenie. Jak śmiał tak bez słowa wparować mi do domu?
- A co cie to niby interesuje? – prychnęłam pogardliwie i skrzyżowałam ręce. 
Nie doczekałam się odpowiedzi. Chłopak właśnie zmierzał w kierunku salonu oglądając po drodze wiszące wszędzie obrazy i bibeloty. Wręcz kipiałam ze złości. Gdy stanęłam w dużym pokoju chłopak właśnie rozsiadał się na kanapie z pilotem w ręce. Włączył telewizor i zaczął przeglądać kanały. Zatrzymał się na jakimś kryminale i zaczął dokładnie rozglądać się po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na mojej osobie, stałam wściekła z ochotą ukręcenia mu jego łba. Na jego twarzy pojawił się sztuczny uśmiech.
- Słuchaj, przyniosłabyś mi jakieś jedzenie. 
Poszłam do kuchni, nie widziałam sposobu, by się go pozbyć. Wzięłam pierwszą lepszą paczkę chipsów i wróciłam do salonu. Z całej siły rzuciłam nią w głowę chłopaka. Odwrócił się jak poparzony i spojrzał na leżącą paczkę. Zamiast się zdenerwować powiedział z wyrzutem:
- Nie rzucaj jedzeniem, mogły się połamać.
Prychnęłam niezadowolona. Najpierw się wprasza, a teraz jeszcze robi ze mnie swoją służącą. Usiadłam w fotelu obok, pochyliłam się w stronę chłopaka i zabrałam mu kilka chipsów. Złożyłam nogę na nogę i oblizałam tłuste od jedzenia palce.
- Dobra, to czego chcesz? – zapytałam.
- Opowiedz coś o swoich mocach – poprosił chłopak.
Skrzywiłam się, co mu do moich umiejętności. Wzięłam kolejną garść chipsów, a Alexander spojrzał na mnie z niezadowoleniem. Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy, powoli opróżniając paczkę. Wreszcie Alex nie wytrzymał.
- Powiesz coś wreszcie? Ile można tak siedzieć w ciszy? – powiedział i położył nogi na stole. 
- No dobra, ale nie licz na szczegóły, poza tym, ty też opowiesz mi coś o swoich mocach, dobra? – zaproponowałam ostatecznie. 
Chłopak wahał się chwile, ale ciekawość zwyciężyła. Pokiwał głową na tak. 
- Oprócz otwierania portali, mogę jeszcze zatrzymywać czas. Wiesz, pstryknę palcami i gotowe.
Alexander pokiwał głową i czekał aż powiem coś więcej. Spojrzałam na niego.
- Na co liczysz? Teraz twoja kolej. 
(Alexander? Sorry, że tak krótko, ale poziom mojej weny jest na minusie)

Od Misao cd. Tomoe

- Nic już tu raczej nie zdziałamy. – Wzruszyłam ramionami. Nie zamierzałam brudzić sobie rączek. Żałosne jęki pozostałych przy życiu ludzi mnie denerwowały. Gdyby byli silni próbowaliby się ratować, czołgać do wyjścia czy coś w tym stylu. A leżeli ogłuszeni jak niedobite packą muchy. Skoro są słabi to natura musi ich wyeliminować. Bezceremonialnie ruszyłam w stronę wyjścia, przechodząc nad jedną z leżących pod moimi nogami ofiar wybuchu.
- Co?! – Tomeo miała dziwny problem z przyswajaniem słów i z czasem reakcji. – Nie możemy ich zostawić, część z nich żyje. 
Przewróciłam oczyma. Nie miałam siły tłumaczyć jej, że mam ich kruche życie głęboko gdzieś. Zerknęłam na Rue, mając nadzieję, że mnie wyręczy w wyjaśnieniach, ale moja służebnica (nie znosi, gdy ją tak nazywam) wpatrywała się we mnie, wręcz błagając, abym ją stąd zabrała. Mogłam to wykorzystać i wyjść na taką… no… szlachetną.
- Aj Tomoe, jak ty nic nie rozumiesz. Oni odebrali nam wszystko. – Zaczęłam krążyć wokół porozrzucanych ciał. – Ścigają nas. SJEW może się tu zjawić w każdej chwili. Niby czemu mam ryzykować życiem swoim i Rue, dla nich.
Tomoe poczerwieniała na twarzy. Spojrzałam na nią z politowaniem.
- Idziemy! – Rzuciłam ostro w kierunku Rue. Dziewczyna się wzdrygnęła.
- Jesteś żałosna. – Krzyknęła Tomoe. – Jesteś tchórzem. Jesteś…
- Ble ble ble – zadrwiłam.
- Misao, proszę. – Rue podeszła do jednego z leżących na ziemi rannych. Był nieprzytomny, ale dziewczyna i tak wahała się nim położyła dłonie na jego piersi. Powietrze wokół jej palców zaczęło delikatnie wibrować. 
- Zgłupiałaś! – Warknęłam. Jak śmiała mi się sprzeciwiać? Ruszyłam w jej stronę. Rue nie spuszczała ze mnie wzroku, nie przerywając jednak leczenia. Palce świerzbiły mnie, aby dać jej w twarz i pewnie bym to zrobiła, ale Tomoe zagrodziła mi drogę.
- Ona chce tylko pomóc.
- Tak?! A jak wytłumaczysz lekarzom, że ten gość wyszedł bez szwanku z tak potężnego wybuchu. Zaraz się obudzi, zobaczy nas i zacznie gadać, a chyba nikt tu nie wierzy w cudowne uzdrowienie?!
(Tomoe?)

Od Dragonixy cd. Sini

- Celowano do mnie z czegoś takiego zanim Mixi mnie zgarnęła... - powiedziałam. Z lekka czułam respekt do tego typu broni, przerażały mnie momentami.
Bezimienna spojrzała na mnie z dziwnym uśmiechem, podeszła do swojego arsenału i ściągnęła jeden ze swoich karabinów.
- Trzymaj - zachęciła mnie.
Przełknęłam ślinę i ze z lekka trzęsącymi się rękoma przyjęłam broń.
- P-po co mi to...? - spytałam poddenerwowana z trzęsącym się głosem.
- Nauczę cię strzelać, geniuszu.
Wilczyca otworzyła okno i zaprowadziła mnie pod nie, po czym chwyciła zza moich pleców za moją rękę i karabin, po czym poinstruowała mnie jak trzymać.
- Kolba musi znajdować się we wgłębieniu tuż pod obojczykiem, koło ramienia - powiedziała. - Inaczej odrzut mógłby połamać ci ręce lub wyrządzić ci inną krzywdę. A to by było przykre, prawda?
Przytaknęłam nerwowo. Bezimienna jeszcze przesunęła mi lewą rękę trochę bardziej do przodu, a palce prawej ręki ułożyła na spuście. Ustawiła mnie bokiem do okna, żeby lufa celowała w przestrzeń poza domem.
- Teraz musisz tylko tutaj odblokować... O, tak właśnie.. I strzelaj! - zachęciła mnie.
- Eeee... Czyli mam nacisnąć spust, tak?
- Kobieto, po prostu to zrób!
Zamknęłam oczy. Gdybym była w wilczej formie, położyłabym uszy po sobie i podkuliłabym ogon, a skrzydła przycisnęłabym kurczowo do ciała. Nacisnęłam spust i cała seria kilkudziesięciu strzałów poleciała w przestrzeń. Odrzut był tak silny, że lufa poszła do góry i dwa pociski zasadziłam w ramę okiennicy. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że broń po prostu mi się wyślizgnęła przez straszliwie spocone ze stresu dłonie, a ja ciężko oddychałam w szoku i przerażeniu.
- Nożesz kur... Coś ty zrobiła?! - wnerwiła się mocno moja towarzyszka. - Teraz muszę kupić nową piankę montażową i wymienić okiennicę!
- Prze... pra... szam...! - wysapałam w jeszcze większym stresie.
Bezimienna wyrwała mi kałacha i postawiła go na stojaczku w swoim miejscu. Spuściła głowę i zacisnęła powieki, przecierając je palcami. W końcu mrugając spojrzała na swój składzik broni i wybrała z niego nóż myśliwski.
- Umiesz się chociaż tym posługiwać? - rzuciła kpiąco i podała mi broń, trzymając za jej ostrze.
- N-nie wiem...
- To patrz.
Dała mi nóż do ręki i kazała mi zacisnąć na nim palce. Nauczyła mnie tym walczyć po czym pokazała mi kilka cennych sztuczek odnośnie samoobrony w sytuacjach, kiedy miałabym być nożem zaatakowana. Obezwładnianie przeciwnika, wyrywanie mu broni, kontra... Łapałam to z czasem, troszkę mozolnie, ale w końcu zaczęło mi się udawać, z czego byłam bardzo dumna. W końcu poczułam się pewniej, lecz potrzebowałam przerwy...
- Bez... Serio przepraszam za tą okiennicę... - wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju.
- Dobra, już daj sobie spokój... - poirytowała się.
Siedziałyśmy na jej kanapie i piłyśmy wodę. W końcu postanowiłam odpocząć od ludzkiej formy i przybrałam wilczą postać, po czym rozciągnęłam kręgosłup i zwinęłam w kłębek.
- Nie będzie ci to przeszkadzać? - spytałam.
(Sini?)

17 stycznia 2016

Od Tyks cd. Rori'ego

Otworzyłam z wolna oczy. Kręciło mi się w głowie i czułam okropne zmęczenie. Zauważyłam, że leżę na czymś miękkim. Zamknęłam jeszcze oczy i jeszcze raz je otworzyłam. Kilka razy powtórzyłam tę czynność, aż wreszcie udało mi się wyostrzyć obraz. Zorientowałam się, że obok mnie siedzi... a raczej... śpi posiadacz wilczego genu. Rori. Chłopak trzymał mnie z rękę i chrapał w najlepsze. Próbowałam się podnieść, ale poczułam mdłości i mimo wszystko zostałam w pozycji leżącej. Spojrzałam na zegar przy oknie. Była siódma rano.
- Rori? - zapytałam niepewnym głosem.
Chłopak tylko mruknął coś niezrozumiałego. Prychnęłam cicho.  Zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu, w którym obecnie się znajdowałam wraz z chłopakiem. Duże łóżko, kroplówki, ten sam nieprzyjemny zapach... Wszystko jasne! Cale szczęście, że miałam tą szczepionkę, inaczej zapewne już dawno by mnie tu uśpili. Jako iż jestem wilkiem, przebywanie w ludzkim szpitalu, bez żadnej szczepionki, która mogłaby znieczulić mój wilczy zapach, byłabym zagrożona. Mimo iż Rori był zmęczony, i wcale a wcale nie chciałam go budzić, nie miałam wyjścia.
- Rori! - warknęłam po chwili, a chłopak natychmiast się ocknął.
- Żyjesz! - powiedział i uśmiechnął się do mnie.
- Żyje, ale mogłabym nie żyć. Wątpię, aby przynoszenie mnie do szpitala było dobrym pomysłem... - powiedziałam.
-  Przecież nie mogłem cię zostawić w takim stanie na podłodze.
-  Yyy... a nie mogłeś zrobić jakiegoś czary mary i wyczarować mi jakiś lekarstw? A zresztą nieważne. Rori... kiedy mają mnie wypuścić? - zapytałam chłopaka.
- Nie mam pojęcia. Nic nie wiem.
Prychnęłam dosyć głośno i spojrzałam w sufit. Zaczęłam uspokajać oddech i liczyć do piętnastu.  Czasem to działało, a czasem nie.
- To mogę przynajmniej wiedzieć, od ilu dni już tu jestem? - zapytałam poirytowana.
- O ile się nie mylę, leżysz tu od czterech dni. - odpowiedział chłopak.
- Yyy... Spoko. - westchnęłam zakłopotana.
(Wybacz Rori, ale ostatnio mam braki weny i sporo roboty na blogu!)

"Czyli myśl, którą nasza postać kieruje się w życiu. Może być cytatem z książki, filmu, czymś zasłyszanym od kogoś, z internetu lub własnym."

Imię i Nazwisko: Daika Sami
Pseudonim: Dai, Sama, Hydra
Płeć: Kobieta
Orientacja: Heteroseksualna
Wiek: 20 lat, w wieku 19 lat po pobiciu przestała się starzeć. (nieśmiertelna)
Żywioł: Mrok i woda
Cechy charakteru: Daika jest bardzo zamknięta w sobie. Nie lubi mówić o swojej przeszłości. Ma jedną przyjaciółkę, chorą na raka. Uwielbia śpiewać, spędzać czas sama. Bardzo zazdrości dziewczyną mającym chłopaka lub dziecko. Jest trudna do rozgryzienia, jeżeli chodzi o sprawy miłosne. Jest bardziej chłopczycą. Nie lubi nosić sukienek i spódnic. Ma jedną białą sukienkę, którą nosi w ciepłe dni lub na różne spotkania, np. randki. Często chodzi smutna, niektórzy podejrzewają, że jest chora na depresję. Ma psa – Nikozję. Jest to dość duży husky o czarnej sierści i błękitnych oczkach. 
Aparycja: Daika jako dziewczyna ma długie szaro-niebieskie włosy o delikatnych, ładnie układających się falach. Jej oczy pod wpływem światła mają różne kolory. W świetle słońca są niebieskie, a świetle żarówek są fioletowe. Dai jest niską, ale smukłą dziewczyną. Ma tylko 160 cm wzrostu i waży 43 kg. Ma piękne nogi. Paznokcie zazwyczaj są czarne, ale kiedy idzie na jakieś spotkania, maluje je na biało. Często spotkać ją można z lilią we włosach. Nigdy nie wiąże włosów. Ubiera się na czarno i biało, czasami ma niebieskie dodatki. Jako wilk zachwyca długą, miękką i puszystą czarną sierścią, oraz pełnymi blasku, czerwonymi oczkami. Posiada ogromne skrzydła, które pokryte są piórami. Pazury są czarne, ale przy każdym kroku wydobywają się z nich czerwone, świecące drobinki. Dai jest małym wilkiem, ma tylko 56 cm wysokości i waży 19 kg. 
Praca: Weterynarz
Stanowisko: Łucznicy
Historia: Urodziła się w bogatej rodzinie. Zaraz po porodzie, matka Daiki wyjechała z domu zostawiając małą pod opieką sąsiadki. Wróciła po roku. Ojciec Sami wyprowadził się i rozwiódł z jej matką kilka tygodni po jej narodzinach. Nie odwiedzał jej, aż w końcu do domu przyszedł list z zaproszeniem na pogrzeb. Dai nie rozpaczala po śmierci ojca, bo wiedziała, że żadne z jej rodziców nigdy nie kochało i kochać jej nie będzie. Kiedy ukończyła 7 lat wracając ze szkoły zobaczyła, że na szybie jej domu naklejona jest kartka z napisem na sprzedaż. W domu nie było nikogo, ale na stole w kuchni leżała kartka, na której matka Dai napisała, że z samego raa wyleciała do Portland i że ma iść do sąsiadki Mii, która może się nią zaopiekuje. Daika mieszkała u sąsiadki kilka dni, ale szybko postanowiła się wyprowadzić do domu dziecka. Mia miała 5 dzieci, a sam miała już ponad 40 lat, nie dawała sobie rady, tym bardziej, że jej mąż-pijak, zawsze przepijał wypłatę, która miała wystarczyć na cały miesiąc. Trafiła do domu dziecka. Tam poznała swoją przyjaciółkę Tamilę, którą traktowała jak siostrę. W wieku 18 lat opuściła dom dziecka, dostała na start mieszkanie i stałą pracę w schronisku, dodatkowo chodziła na praktyki i studiowała weterynarię. Miała chłopaka z którym w wieku 19 lat zaszła w ciążę, ale pod wpływem pobicia, straciła dziecko. Jej chłopak, pobity trafił do szpitala, ale zmarł. Stara się nie mówić o przeszłości. 
Moce: 
  • Władza nad wodą
  • Możliwość przemiany w uskrzydloną waderę
  • Umiejętność widzenia przyszłości
  • Umiejętność rozmowy ze zwierzętami

Umiejętności i zainteresowania: Daika pięknie śpiewa. Przyjaciółka podpowiadała jej, żeby poszła do jakiegoś programu w którym prezentuje się swój głos, ale Dai się nie zgodziła. Uwielbia muzykę, w szczególności smutne piosenki i czarną muzykę. Jest dość szybka i silna. Lubi ćwiczyć.
Partner: Szuka
Zauroczony w: Ryu Shirai
Rodzina: Nie zna.
Przedmioty: Łuk z ciemnego dębu i strzały z platynowym grotem
Talizman: Naszyjnik z zamkniętą w zawieszce duszą zmarłego chłopaka Daiki. Chroni ją od chorób i ostrzega przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Zawieszka jest srebrna i w kształcie gwiazdy.
Miejsce zamieszkania: Dom w centrum miasta, Arena 9. Idealny dla rodziny czteroosobowej.
Ciekawostki: 
  • Nie pije
  • Pali kilka papierosów miesięcznie
  • Często śpiewa podczas jakichś występów w teatrach
  • Uwielbia kakao
  • Kiedy była w sierocińcu była uzależniona od kofeiny
  • Ma tatuaż – znak nieskończoności i napis forever, a także ptaki i napis freedom

Towarzysz: Ma psa, to jej wystarczy
Inne zdjęcia: brak
Kontakt: Safcia

Od Tomoe cd. Rue

Odetchnęłam głęboko, starając się uspokoić i myśleć racjonalnie. Otarłam krew z twarzy. Spojrzałam na Rue. Była nieco niespokojna. Nie wiedziałam czy to przez wybuch, czy z powodu przyjaciółki. 
- Misao sobie poradzi. - Powiedziałam, uśmiechając się słabo. Jednak to nie uśmierzyło niepokoju dziewczyny, wręcz przeciwnie. Jej twarz stężała. - Właśnie tego się obawiam. - Stwierdziła. - Jeszcze wpakuje się w jakieś kłopoty. 
Podążyłam spojrzeniem za brązowowłosą dziewczyną, znikającą w tumanach kurzu.
- Aż tak źle?
Rue pokiwała głową. Przełknęłam ślinę. Nie uśmiechała mi się opcja wracania do zrujnowanego baru, ale nie przecież nie mogłam zostawić Misao samą, nieważne, jak bardzo mnie przerażała. No i pozostawała jeszcze kwestia tych wszystkich ludzi, którzy ucierpieli podczas eksplozji. Toczyłam ze sobą wewnętrzną walkę. Wreszcie chwyciłam Rue za rękę i pociągnęłam w stronę miejsca, w którym zniknęła Misao. 
- To się skończy źle. - Usłyszałam westchnienie koło swojego ucha. - Będziemy mieć szczęście, jeśli SJEW zjawi się za jakąś godzinę.
Dotarłyśmy do Misao. Dziewczyna klękała w epicentrum wybuchu. Zrobiło mi się niedobrze. Dookoła panował obraz nędzy i rozpaczy; wszędzie walały się kawałki drewna i szkło rozbite w drobny mak. W nieregularnych odstępach od siebie leżeli ludzie. Niektórym brakowało kończyn, inni mieli pozostałości ze stolików i krzeseł wbite w ciało. Część nie żyła, a parę osób jęczało.
Z trudem powstrzymałam odruch wymiotny. Z pewnością to by im raczej nie pomogło. Spojrzałam niepewnie na Misao, usiłując odczytać cokolwiek z jej twarzy.
(Rue? Misao?)

Od Sini cd. Dragonixy

Spojrzałam na Dragonixe zastanawiając się gdzie mogłabym ją wziąć...
- No dobra pokarzę ci okolice, ale trzeba ją odprowadzić. Co prawda potrafi zmieniać się w psa, ale nie mam smyczy, a poza tym, nie wszędzie wpuszczają psy - od mojego miejsca zamieszkania dzieliła nas całkiem spora odległość. Zastanawiałam się jakby tu tam dotrzeć... Jako wilki nie można, bo to zbyt ryzykowne... Zostało nam tylko jedno wyjście, obie musiałyśmy zmieścić się na Air. 
- Potrafisz jeździć konno?
- Nie za bardzo... A dla czego pytasz?
- Bo mam pomysł. Wsiadaj!
Dziweczyna niepewnie wsiadła na klaczkę. Kiedy już obie siedziałyśmy na Air cmoknęłam na nią, a ona ruszyła galopem. W momęcie kiedy Air zagalopowała Dragonixa złapała się mnie mocno i nie miała zamiaru puszczać. W przeciwieństwie do niej, ja puściłam wodze i uniosłam ręce do góry. 
- Kieruj tym koniem!! - krzyknęła przestraszona Dragonixa. Żeby jej nie stresować złapałam wodze i "kierowałam tym koniem"... Jak dojechaliśmy na miejsce zsiadłyśmy z Air. 
- No to jako pierwsze zwiedzisz stajnie w której mieszka Air, a następnie uwaga, uwaga... Mój pokój! - po tych słowach wybuchłyśmy śmiechem... Rozsiodłałam klacz i wprowadziłam ją do boksu. Następnie nakarmiłam i napoiłam... Po skończeniu pracy przy klaczy ruszyłyśmy w stronę mojego mieszkanka... Otwarłam drzwi i zapaliłam światło. Widziałam zadziwiony wyraz twarzy mojej towarzyszki. 
- Oto jak mieszkam.
- Łał, ale tu ładnie...
- Nie widziałaś najlepszego! Zobacz! - w tym samym czasie złapałam ją za rękę i wprowadziłam do sali ćwiczeń. Dziewczyna zrobiła wielkie oczy i rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok utknął na mojej niewielkiej kolekcji wszelkiej broni...
(Dragonixa?)

Od Anthony`ego cd. Lorema

Oczy Antony'ego stają się wielkie jak spodki. Wpatruje się z niedowierzaniem w prezent, po czym podnosi wzrok na plecy Lorema. Nie może uwierzyć, że ktoś dobrowolnie oddał mu swoje pączki. Mruga. Być może mężczyzna nie ma pojęcia, co zostawił.
Młodzieniec spogląda na tamtego niepewnie. Potem znów na pączki. I z powrotem na współpracownika. Może... Może on chciał po prostu je tu odłożyć. Antek oblizuje wargi. Czym zasłużył sobie na mękę niepewności? Wzdycha i wzrusza ramionami. Mimo swoich najszczerszych chęci, nie może pozostać obojętny. Zdusza w sobie wyrzuty sumienia. Zresztą, one szybko znikają, kiedy tylko bierze pierwszego pączka do ust. Trzeba było pomyśleć, zanim nieopatrznie je tu zostawił.
Oba znikają w zastraszającym tempie. Anthony oblizuje lukier z palców i zeskakuje na ziemię.
Jego praca polega na przeszukiwaniu najdziwniejszych i zapomnianych przez bogów zakamarków biblioteki i odnajdywanie książek, które ludzie chowali, żeby nikt inny ich nie wypożyczył, a potem najzwyczajniej o tym zapominali. Musi tam odkurzyć, wyczyścić książki i przynajmniej spróbować zetrzeć plamy z wykładziny. Zaskakujące, co niektórzy tam zostawiają. Jednak, dzięki temu zna bibliotekę jak własną kieszeń. Jego drobna postura pozwala na przeciskanie się w pozornie niemożliwych przejściach. Czasami zagłębia się w najmniej uczęszczany zakątek i wdrapuje na regał.
Tym razem wybiera takie miejsca, żeby móc spokojnie oglądać nowo poznanego. Spokojnie, niestety, w wykonaniu Antka nie znaczy dyskretnie. O ile Lorem, okazując się wyjątkowym brakiem jakiegokolwiek wyczucia, nie wyczułby natarczywego spojrzenia, to wykazałby się wybitną "czujnością", gdyby nie usłyszał dźwięku przesuwanych książek czy nie dostrzegł ogromnych czerwonych oczu w szczelinie pomiędzy regałami.
Zmiana dobiega końca. Chłopiec nie czekając na innych, wybiega z biblioteki, podskakując. W głowie kotłują już mu się plany co do jutrzejszego dnia.
***
Anthony wstaje niemal o świcie. Zbiega na dół, witając się przelotnie ze swoim lokajem.
- Panicz się gdzieś wybiera? - pyta, spokojnie wycierając szklankę. Brązowe włosy, sięgające szczęki ma zaczesane na boki. W zielonych oczach czai się rozbawienie, jednak kąciki nawet nie drgną.
Chwilę później wypada z mieszkania. Po drodze wiąże pod szyją chustkę. Pierwszym przystankiem oczywiście staje się piekarnia.
Sprzedawczyni uśmiecha się na jego widok. Niemal od razu sięga po pączki.
- Tym razem osiem psze pani! - woła Antek. Nie ma ochoty zastanawiać się, co tym razem sądzi o jego zakupach kobieta i od razu kieruje się w stronę biblioteki. Przemierza kręte zaułki, aż wreszcie otwiera z wysiłkiem ciężkie drzwi. Jest tak zaaferowany, że ignoruje Jinny. Odnajduje wzrokiem wysokiego mężczyznę i podbiega do niego.
Lorem nie zwraca na niego uwagi, spokojnie porządkując książki. Chłopcu wydaje się jeszcze wyższy niż wczoraj. Zadziera głowę i ciągnie Wielkoluda za łokieć. Ten spogląda na niego, unosząc brwi. Anthony wyciąga rękę z papierową torbą. I wzdycha, podejmując niezwykle ciężką decyzję.
- Połowa dla ciebie, połowa dla mnie.- mówi. Nagle w jego oczach pojawia się stalowy błysk. -Połowa.
<Lorem? Przez pączki do serca xd>

15 stycznia 2016

Od Dragonixy cd. Sini

Uścisk dłoni dziwnie się przedłużył, jednak Bezimienna nie dawała po sobie poznać niczego szczególnego, chyba po prostu się przywitała w ten, a nie inny sposób...
- Imponujące jest to, jak panujesz nad koniem - pochwaliłam nową towarzyszkę. - Zastanawiam się tylko, dlaczego ludzie nie korzystają z własnych nóg albo tych swoich stwo... samochodów - poprawiłam się.
Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie.
- A czym niby różnisz się od innych ludzi? - spytała, tym samym łapiąc mnie za słówko.
Zatkało mnie przez moment, lecz po chwili zaśmiałam się, jakby to było zwyczajne pytanie.
- Aaa... zdarza mi się tak mówić - wykręciłam się. - Patrząc czasem po ludziach nie czuję się jedną z nich...
Dziewczyna spenetrowała moje ślepia wzrokiem, po czym rzuciła mi z lekka wyzywający uśmiech.
- Nie oszukasz mnie, wilczyco - rzekła.
W tym momencie osłupiałam na dobre.
- Ty... Jak ty...
- Normalny człowiek nie włada krwią, tak jak ty, Dragonixo.
- Ale... Skąd ty to...
- Zdradzę ci sekret... - Bezimienna zbliżyła się do mojego ucha i mruknęła półgłosem: - To moja moc.
W tym momencie przykłusowała do nas jakaś młoda dziewczyna na dorodnym ogierze.
- Nowa koleżanka? - zagadnęła. Nie brzmiała zbyt miło.
- Masz z tym jakiś problem? - odwarknęła jej Bezimienna.
Dziewczyna zsiadła z konia i spojrzała na mnie z góry.
- Nie wiedziałam, że trzymasz się z jakimiś emo laleczkami - obrzucając mnie wzrokiem, rzuciła do niej.
Już w tej chwili z miejsca miałam ochotę wyszarpać tej dziewuszce pazurami oczy, ledwo się powstrzymywałam, by nie zmienić się w wilka lub smoka. Zacisnęłam jedynie zęby i pięści, i przeszywałam ją groźnie wzrokiem, który ledwo docierał do niej spod mojej czarnej grzywki.
- Uważaj na słowa, Samanta! - ostrzegła ją moja nowa towarzyska.
- Bo co? Bo jeszcze się rozpłacze i potnie? - owa Samanta wyśmiała mnie szyderczo, a mi już bielały palce. - Nie będę psuć wam randki, lalunie - machnęła w końcu ręką i dosiadła wierzchowca. - Nara, Beziu!
To powiedziawszy popędziła konia i oddaliła się w swoją stronę. Gdy tylko odjechała odpowiednio daleko, wydarł mi się z gardła smoczy ryk, który przerodził się w przeciągłe warknięcie.
- Co za dziunia! - wycedziłam oburzona. - Ona nie ma szacunku, czy jak?! Kim ona jest i za kogo się uważa? Co za...!
- Rany, spokojnie, tylko się nie popłacz! - otrząsnęła mnie Bezimienna. - To zwykła idiotka z sąsiedztwa, nie zwracaj na nią uwagi. I tak pewnie zaraz rozejdzie się o nas plotka, że jesteśmy parą...
- Żeeee... jak? Co ona, myli którąś z nas z basiorem?
- Uznała nas po prostu za lesby.
- Czyli....?
- Skończ zadawać takie pytania!
- No dobra... To, gdzie możemy teraz pójść? Dopiero co zwiedzam teren i nie wiem od czego zacząć... - spojrzałam na nią z nadzieją, że okaże się być na tyle miłą wilczycą, że zniesie jeszcze trochę moje towarzystwo.

(Sini?)

14 stycznia 2016

Od Somniatisa cd. Tiffany

- Pelikan w razie głodu rozrywa dziobem własną pierś, by nakarmić pisklęta - oznajmił, podnosząc się do pozycji siedzącej. Śpiwór zsunął się powoli do jego pasa. - Wiedziałaś? Nie. Nie odpowiadaj. Jest taki rodzaj magii, która splata nici losu zupełnie nieznajomych osób, a gdy owe nici zaczynają tworzyć razem silniejszą, lecz wciąż niezbyt ścisłą linę, przecinają jedną z nici. To boli. Być może nie pamiętasz. Nie wiem co dokładnie się z tobą stało. Nawet nie wiem, co mogłaś do mnie czuć wcześniej. Myślę, że mogłaś uważać mnie za swojego pana, kogoś, kto wykupił cię z niewoli i od kogo byłaś zależna. Nie żywię nadziei, że na prawdę polubiłaś ekscentrycznego dziwaka. Kij ma dwa końce. Zawsze. Nie lubiano cię, prześladowano. Biedne dzieci, które życie tak doświadczyło, że jedyną przyjemnością było znęcanie się nad małą dziewczynką. Trudno to zrozumieć. Takie rany pieką przez całe życie. - Uniósł do twarzy swoją dłoń, w której na kilka sekund zalśnił lustro. W jego odbiciu nawet "niewidzące" oczy Tytani mogły dostrzec ostry, złośliwy złoty blask, kpinę. Lusterko pękło. - Nigdy nie mówiłem ci o sobie. Jednak teraz, gdy ty wyznałaś mi prawdę i mnie należy uczynić to samo. Nie akceptowano mnie, mojego sposobu bycia. Nie akceptowano prawdy. Nikt nigdy nie akceptuje prawdy. Niechęć. Uraza. Nienawiść. Nienawiść tak chorobliwa, że wilki z mojej watahy zapragnęły pozbyć się mnie, składając w ofierze demonowi. I oto ja, bez życia, otrzymałem drugą szansę. Od Obłędu. Bogini Obłędu. Ona lubi świrów. Podobały jej się moje oczy, moje problemy. Zapragnęła bawić się dalej. Oto jestem. Nie udręczony. Nie spokojny. Nie szalony. Gdy żyje się dość długo można przejść przez to wszystko. Na koniec i tak dochodzi się do wniosku... nie dochodzi się do wniosku. Odrzuca się wnioski. Wtedy można już tylko odejść w mrok lub znaleźć powód do istnienia. Tu znalazłem kilka. Nikt nie wytyka mi błędów. Pracuję w spokoju. Negocjuję z artystami. Naprawiam sprzęty. Opiekuję się pewną nierozważną i ponurą żywiołaczką, która nie jest w stanie zrozumieć, że tak po prostu stała się dla kogoś ważna. Stała się większością jego świata, całym jego światem...
  Zamilkł na chwilę. Powiedział za dużo. Spojrzał z ukosa na skrytą w śpiworze dziewczynę. Mogła nie zrozumieć wszystkiego. Mogła zasnąć. Mogła...
- Plotę od rzeczy - mruknąłem. - Jutro... jutro dokończymy rozmowę. Gdy moje myśli rozjaśni nieco światło dnia.
(Tiffany?)
"Szalony jestem tylko przy wietrze północno-zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić jastrzębie od czapli."