8 listopada 2017

Od Camille cd. Lorema "Zamiana na wiek dziecięcy" 7/7 (koniec wyzwania)♘

Powoli otworzyłam oczy. Ból, który złośliwie pulsował w moich skroniach był nie do zniesienia. Spojrzałam przed siebie, gdy tylko odzyskałam zdolność ostrego widzenia, i musiałam natychmiast odskoczyć niemalże padając na zawał. Tuż przede mną zobaczyłam twarz jakiegoś mężczyzny. Uśmiechał się, jednak był to uśmiech prawdziwie przerażający. Przejechał językiem o rozdwojonym końcu po wargach, jego oczy szeroko otwarte wpatrywały się we mnie przenikliwie. Cofnęłam się jeszcze bardziej wgłąb korytarza, w którym stałam. Wydawał mi się znajomy, co jeszcze bardziej mnie przerażało.
-Zabiłaś mnie, suko - stwierdził jakiś głos. Nie miałam pojęcia skąd mógł dochodzić, a twarz mężczyzny o wężowym języku zniknęła. Te słowa usłyszałam jeszcze kilkanaście razy, różnymi głosami, z różnymi wyzwiskami. Jedne jakby z podłogi, inne z sufitu i ze ścian. Nagle z jednej z nich wyskoczyła ręka i zaczęła mnie ciągnąć w swoją stronę, gdzie czekały kolejne kończyny. Krzyknęłam ze strachem i strąciłam dłoń. Rzuciłam się do ucieczki. Biegłam i biegłam bez końca tak, jakbym trafiła na jakąś anomalię czasoprzestrzenną. Łzy strachu napłynęły mi do oczu, ale starłam je szybko. Głosy goniły mnie, nie dawały spokoju. Przede mną stanęła kobieta, która popchnęła około siedmioletniego chłopczyka tak, że walnął głową o twardą ścianę i padł bez życia na ziemię. Krew popłynęła po jego malutkiej główce, lecz zanim zdążyłam tam podbiec, i on, i kobieta zniknęli.Została tylko czerwona ciecz. Uniosłam ręce do twarzy, by stłumić szloch lecz one także spowite były dowodem moich win. Na końcu korytarzu ujrzałam znajomą sylwetkę. Ruszyłam w jej stronę. Postać podniosła rękę, w której zauważyłam pistolet i przyłożyła go sobie do skroni.
-Jak myślisz, czyja to wina? - zapytał oskarżycielsko. I zanim zdążyłam cokolwiek zrobić odbezpieczył broń i strzelił. Ciało Eliasa Stalińskiego padło na ziemię. Ono też zniknęło, nim zdążyłam podbiec. Zostałam tylko ja. Ja... i krew.
Obudziłam się z krzykiem. Lorem spojrzał nie mnie przerażony, a ja odsunęłam się tak mocno, jak tylko pozwoliły na to fotele w helikopte... zaraz. W jakim helikopterze. Zamknęłam oczy i starałam się unormować swój oddech. Gdy je otworzyłam, pierwszą rzeczą, na którą spojrzałam, były moje dłonie. Nic. Czyste. Żadnej krwi. Cholera.
-To był tylko zły sen - usłyszałam głos Lorema. - Może to przez tą tabletkę? - zapytał retorycznie, a ja potrzebowałam chwili, by odtworzyć ostatnie wydarzenia. I jeszcze raz spojrzałam na swoje ręce.
-O mój Boże - niemalże wykrzyknęłam - Udało się! Udało się, Lor, nie mogę w to uwierzyć! Tak bardzo się cieszę. Dziękuję ci, bez ciebie nic by się nie udało - posłałam mu promienny uśmiech, po czym niewiele myśląc, cmoknęłam go przyjacielsko w policzek i poczochrałam po włosach. Impsum prychnął, a gdy już poprawił fryzurę uśmiechnął się z rozbawieniem. Cień mojego koszmaru nawiedzał mnie w myślach, ale w tej chwili został odsunięty na dalszy plan.
-Też się cieszę - powiedział, a ja żałowałam, że nie wiem, co właśnie myśli. Nie mówił zbyt wiele o swoich odczuciach.
-Za kilkanaście minut dotrzemy na lotnisko - usłyszeliśmy głos  domniemanego pilota.
-Tak długo spałam? - spytałam, po czym wzdrygnęłam się jeszcze raz  na myśl o swoim śnie - Zresztą, nieważne. Za chwilę znów będziemy we Francji! Udało się, Lorem! Żyjemy i wszystko poszło dobrze! - Mężczyzna kiwnął głową, chyba zastanawiając się nad moimi gwałtownymi zmianami nastroju. Paryż, myślałam. Wcześniej wydawał mi się taki odległy. Wizyta w nim napawała mnie równocześnie szczęściem i strachem. Bałam się tego co mnie tam spotka. Jednak nie zamierzałam uciekać. Nie tym razem. Po jakimś czasie rzeczywiście okazało się, że miałam rację. Bezpiecznie wylądowaliśmy, wzięliśmy bagaże i gdy tylko znaleźliśmy się w bezpiecznym budynku, odleciał.
-Jak myślisz - zapytał Lorem - Ile nam zostało do Paryża?
-Niewiele - odparłam. Z tego co słyszałam, powinniśmy być od niego... Nie wiem. Pięćdziesiąt kilometrów? Coś koło tego. Już niedaleko.
-A jak się tam dostaniemy?
-Coś się wymyśli - rzuciłam z uśmiechem. I znów trafiłam. Okazało się, że co pół godziny jeździły busy z lotniska do samego centrum. Nie mogłam uwierzyć w nasze szczęście. Tak więc zapłaciłam za nasze bilety i już po nieco ponad godzinie byliśmy w samym centrum. Tam wysiedliśmy i zabraliśmy bagaże wraz z innymi towarzyszami podróży, a bus odjechał z powrotem.
-Chodź - rzuciłam. - Tu niedaleko jest hotel. Za jakieś.... Hmmm... Pięćset metrów. Plus minus. Ale nie martw się. Jeszcze sobie pozwiedzamy.
(Lor? Światła, kamera, Paryż. Akcja!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz