Gdy wszedłem do zielonkawo-niebieskiego, spokojnego lasu, w którym mech przypominał miękkie poduszeczki, a latające w powietrzu małe, barwne wróżki przenosiły pyłki z kwiatków, podbiegła do mnie czarna, cienista lisica o lśniących szarych oczach. W pysku trzymała czarnoszarego, uskrzydlonego kota syjamskiego.
- Pomóż mu! - powiedziała bardzo zmartwiona lisica - Proszę!
Jeszcze raz obrzuciłem spojrzeniem kota, skupiając się na widoku z mojego złotego oka. Oboje z panią byli w tym momencie biali jak śnieg, jaśniejący nawet w świetle tego miejsca.
- Oczywiście - zgodziłem się, już bez dalszego namysłu. - Na początek połóż go na ziemi.
Lisica uczyniła o co prosiłem, a ja opuściłem łeb, by dokładniej przyjrzeć się ranom zwierzaka. Miał rozorane skrzydło jakimś twardym narzędziem. Nic poważnego, ale trzeba szybko zatanować krwawienie.
Rozejrzałem się i niespodziewanie dla wadery podskoczyłem, by zerwać z drzewa ludzką dłoń. Starannie przyłożyłem ją do rany i kazałem przybyłej trzymać. Sam na uboczu użyłem pieczęci przemiany, by z kilku różowych kamieni i jednej błękitnej wróżki stworzyć czerwoną, jedwabną wstążkę z dużym białym krzyżykiem oraz nieco waty cukrowej.
Następnie jąłem opatrywać tym ranę. Po chwili skrzydło kota było już szczelnie zabezpieczone, a sam zwierzak zaczął równiej oddychać.
(Fantasma?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz