Kilka
minut potem dochodzę do dość oddalonej od centrum dzielnicy po czym skręcam we
wskazane miejsce. Skromne bliźniacze domki, małe ogródki nadające temu miejscu
spokojną atmosferę, niestety, trzeba wypełnić swoją powinność. Ruszam w głąb
śledząc numery, aż w końcu natrafiam na ten, o który chodziło. 75a- starsza
pani, niespłacająca od 6 miesięcy, brak rodziny, emerytura nie wystarcza. Przed
domem czekało już czarne auto. Ładne, wypolerowane, pewnie przyciągało uwagę
wielu osób paradując główną ulicą, lecz ja patrzę na nie z nienawiścią. Czemu niby sami tego nie załatwią?
Tak bardzo lubią patrzeć na bezradność? Możliwe, że też sami nie mają serca po
prostu dać im tej kartki. Myśli
przestają płynąć gdy odrywam wzrok od pojazdu Śmierci i wspinam się po
schodach. Stawiając ostatni krok na podłodze z drewna dzwonię i czekam. Chwilę
potem drzwi się otwierają i staje w nich typowa babcia, której dobroci widok
ujmuje serce.
- Ja
z… - nie zdążyłem kontynuować tego proceduralnego powitania gdyż przerwała mi
swym spokojnym uśmiechem i poraziła nagłą tęsknotą, która się pojawiła w
oczach.
-
Tak, wiem. Nie obwiniaj siebie za to, robisz tylko to co należy. – uśmiechnęła
się znów po czym ruszyła w głąb korytarza. Oszołomiony i z ciężarem na sercu
patrzę spokojnie we wnętrze domu próbując nie słuchać tego głosu, który
przemawia w najgorszych momentach „Znowu
zabijasz? Kolejny dobry człowiek, widać wyraźnie, że nie jest jej to wina.
Znowu dasz im tą kartkę, bo oni tak chcą, prawda?” Ten głos. Prześladuje mnie od zawsze
odkąd pamiętam, jest niczym mentalność. Ale w mojej pracy mówienie co jest
dobre a co złe jest najgorszą z myśli możliwych. Moją walkę z myślami przerywa
postać starszej pani, która właśnie wraca po kilku minutach z bagażami.
Poprosiła o chwilę na pożegnanie się. Nic nie odpowiadam, jedynie chwytam
bagaże i zanoszę je do auta.
Chwilę potem trzaskam bagażnikiem i patrzę na dom.
Pamiętam ten dom. Brakuje mu jednej rzeczy, burzy balonów we wszystkich
kolorach. A ona właśnie zamykała drzwi, powoli i z czułością, gdyż był to
ostatni dźwięk zamykanego domu jaki usłyszy, zamiast odlecieć i przeżyć swoje
życie do końca z przygodą. Nagle spokojną atmosferę przerwał brutalnie klakson
samochodu.
-
Nie mam czasu na jakieś tandetne pożegnania, ruchy! – wydobywa się z otwartego
okna pojazdu. Przedtem ciemne szyby były zamknięte jedynie teraz wyraźnie było
widać faceta w czerni z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Ten typ ubioru.
Ten typ, którego nienawidzą i boją się wszyscy. Dotknęło mnie to straszliwie,
zaciskam szczękę i pięści chcąc go uciszyć. Kiedyś
zginiecie. Wszyscy. Zostaniecie zabici we wszystkich możliwych światach. A ja
wam to obiecuję.
Tłumiąc
złość ruszyłem w kierunku starszej pani i pomogłem jej zejść ze schodów, po
czym doprowadziłem do samochodu. Gdy staliśmy tak koło auta szybko podałem
papier z czerwoną pieczątką unikając jej wzroku. Nie miałem serca na nią
popatrzeć.
-
Żegnaj, trzymaj się ciepło. – Jej wzrok jest skupiony na mnie i nagle mój jest
niezdolny walczyć. Przestaje udawać zainteresowanie innymi domkami i spoglądam
na nią, jedyne co widzę to ta dobroć głęboko i gdzieś daleko w niej i poza nią.
Do ostatniej chwili ma w sobie tą magię, którą jak się patrzy czuć, że bardziej
się martwi o ciebie niż sama sobą. Jakby była gotowa wyjąć ciepłą herbatę taką
jaką lubisz z połów swetra i ci oferować, nawet w najgorszej sytuacji. Po
chwili wizję tą przerywają ciemne drzwi a auto rusza z piskiem zabierając tą
magię ze sobą w zimny chłód poranka. Ostatni widok jaki widzę to mglisty koniec
bagażnika skręcający w główną ulicę gdzieś dalej.
Stoję
tak chwilę wpatrzony w miejsce, gdzie przed chwilą było auto po czym wyciągam
papiery i studiuję powoli. Następnym „klientem”, a może raczej celem jest pan
mieszkający w małym mieszkaniu w typowym bloku.
***
Pokonuję
ostatni schodek i przystaję zdyszany. Siedemnaste
piętro nie jest w sumie takie złe… Oczywiście jeśli winda działa, jeśli nie,
wtedy jest najgorzej. Podnoszę
głowę odrywając wzrok od podłogi oferującej ulgę. Przede mną rozpościera się
widok zawierający drzwi blisko windy, jak i inne, ciągnące się przez korytarz
długi i smutny. Oderwana gdzieniegdzie tapeta, brązowe plamy i zbite częściowo
żarówki przypięte kablem do sufitu. Po
prostu wspaniale, dodajcie jeszcze depresyjną muzyczkę i deszcz za oknem. O i
jeszcze niepokojące migotanie żarówki i cienie w kącie, każdy przecież uwielbia
mieszkać w takim miłym miejscu. Odrzucam
tą wizję i ruszam przed siebie. Liczę numery i powoli dochodzę do tego
właściwego. Nagle jedne z drzwi otwierają się na oścież i dosłownie wypada z
nich na korytarz dość pulchny facet w garniturze. Trzymając teczkę w ręce
zamyka nią biedny mebel z trzaskiem i rusza szybkim krokiem wzdłuż korytarza ku
schodom. Zauważam szybko, iż jest tym kogo szukam. Staję mu na drodze.
-
Witam. Pan pewnie jest Andrzej Dreynar.
-
Tak, tak. Przyjmuję po pracy, a teraz proszę się sunąć bo muszę do niej
najpierw zdążyć! – przerywa mi wypowiedź i robi krok do przodu z pozą
nieprzyjmująca sprzeciwu. A więc ten typ. Trzeba ostro i porządnie.
-
Najpierw musiałby chyba pan ją mieć… - jak szybko rozluźnił mięśnie tak szybkim
ruchem głowy spojrzał na mnie.
-
Co… - wydusił z siebie szeptem.
Wyjmuje
kartkę z garnituru i pokazuje mu. On zaś patrzy na nią jak na swój testament po
czym na mnie jakbym był Śmiercią w garniturze.
-
Ty… - wzrokiem osłupiałym bada mnie i nagle wykonuje zamach. Upadam na jedno
kolano. Trafił mocno sierpowym. No
cóż, mój refleks w tej robocie już nie taki. Gdy
podnoszę się z kolan on podbiega przed swoje mieszkanie, otwiera je drzwi
prawie wyrywając z zawiasów i zatrzaskuje jakby to był środek wojny. Wstaję i
wyjmuję chustkę po czym wycieram krew lecącą z nosa. Ubrudziła ona trochę
garnitur co było w mojej pracy nie do przyjęcia. Czas na poważniejsze środki
jak widzę. Wyjmując pistolet
zza pasa ruszam powoli korytarzem jakby nigdy nic i przystaję tam gdzie miałem
być od początku. Spokojnie pukam.
-
Nie! Nie wy! Spłaciłem wszystko! Pracuję uczciwie! Nic złego nie zrobiłem! –
słychać depresyjny krzyk zagłuszany cienką warstwą drewna.
-
Więc czemu się tak uparcie bronisz? – wyszeptuję na tyle głośno by było słychać
po drugiej stronie drzwi. Cisza. Nagłe łupnięcie i szczęk metalowych rzeczy.
-
Nic Ci do tego! Uczciwie pracuję i żyję! Odpowiedzialnie prowadzę bankowość! Za
co?! – lament zostaje przerwany wystrzałem z shotgunu i krzykiem rozwalonych
drzwi. Odskoczyłem na czas nie pozwalając by odłamki mnie poraniły dość mocno.
Tego
za wiele. Zamierzam się i wyprowadzam potężny kop wywalając drzwi z zawiasów.
Prawie jak na szkoleniach, tyle, że tam drzwi były metalowe. Nim zdąży
się otrząsnąć się z szoku wymierzam pistoletem w rękę i strzelam. Widzę jak
upada na ziemię i jęczy w coraz to powiększającej się kałuży krwi. Nagle
rozbrzmiewa krzyk i łkanie, lecz nie było to jego. Nie mogę patrzeć na tą
scenę, zabronili surowo litości. Zostawiam więc z ciężkim trudem szamocącego
się bankiera samego na podłodze i rozglądam po pokoju. Powietrze pachniało
prochem i krwią, lecz czuć było także strach. Coś tu się nie zgadzało. Ruszyłem
przejrzeć część pokoi. Połowa salonu i kuchni była rozwalona jakby ktoś szybko
stamtąd uciekał, reszta domu nienaruszona, ale przecież wychodził tylko do
pracy, chyba, że to jakiś poranny rytuał. Albo ktoś tu jeszcze mieszka, choć
papiery nie zawierały takiej informacji. Kieruję się z ostrożnością ku
łazience, trzymając rękę w pogotowiu na maszynie do zabijania. Otwieram drzwi
ramieniem dość szybko i znajduję to co wydaje ten dźwięk. Mama z
przyciśniętym dzieckiem do piersi, skulona w kącie ze łzami na twarzy próbuje
uciszyć krzyczące dziecko. Stoję tak chwilę po czym podchodzę i kucam. Patrząc
na tą scenę i mięknę z każdą chwilą niesamowicie.
- Proszę
mi wybaczyć to najście, ale pani mąż sprawiał nieznaczne problemy. – wyjmuję
zza pazuchy butelkę z ciepłym mlekiem i wyciągam dłoń trzymającą picie w
kierunku kobiety. Nikt nigdy nie mówił, że ta robota nie wymaga
przewidywalności. Jej próby uspokojenia się nieco trwają chwilę i po chwili
podnosi głowę patrząc na rękę. Przyciska dziecko mocniej do siebie. Nie reaguję
nie chcąc robić złych ruchów. Patrząc mi prosto w oczy stopniowo tłumiąc szloch
bierze butelkę powoli i daje dziecku. Uspokaja się natychmiast. Zaczyna nim
kołysać, nucąc coś pod nosem po czym wstaje i nie patrząc na mnie rusza szybkim
krokiem do salonu. Również wstaję i podążam za nią. Mijam kilka obrazów na
korytarzu po czym wchodzę do pokoju gościnnego.
W
salonie jest schludnie i dość jasno dzięki rozwartym zasłonom i miłym domowym
kolorze ścian, nie to co na korytarzu. Mama z dzieckiem siedzi na kanapie i
kołysząc nim wydawałoby się, że uspokaja także siebie. Ruszam środkiem
pokoju ku kłopotliwemu „klientowi” nie zatrzymując się ani na chwilę.
Obandażował sobie rękę zerwaną częścią koszuli i siedzi teraz na podłodze we
krwi i szkarłatnie poplamionej bluzce. Od kiedy mnie zauważył patrzy na mnie
wzrokiem pełnym nienawiści trzymając shotgun w drugiej dłoni.
-
Oby posłało was do piekła! Wszyscy wiemy co robicie z ludźmi, którzy wam się
nie podobają. Choćbyśmy płacili wam milionami, choćbyśmy was błogosławili złote
medale na waszą cześć kując radzi, że jeszcze jeden dzień przeżyli, jeśli
zauważycie w nas przeszkodę nikt nie będzie bezpieczny. – mówi dość szybko,
wykonując ruchliwe gesty a także ruszając bronią i śledzi mnie uważnie.
-
Cóż, robię to co mi zlecono. Odbieram to co należne. – oznajmiam niewzruszony
stojąc wprost na jego celowniku.
-
Czy życie jest należne? Nie tylko zabieracie im domy czy ich największe
szczęścia w życiu, ale nawet samo życie. Nikt tego nie mówi, ale wiedzą. Wiedzą
gdzie trafiają wszyscy nieprzyjemni goście. Wiedzą i próbują żyć tak byście ich
nigdy nie zauważyli, ale to nigdy nie działa. Spójrz na mnie, czy ja wyglądam
jakby to działało? – śmieje się i odkłada broń obok siebie widząc
beznadziejność sytuacji. Ale nie normalnym śmiechem, było w tym coś
histerycznego.
- Na
dole czeka na ciebie auto, dość już czasu straciliśmy. Oddaj ten shotgun i
pakuj się z tego domu. - mówię stanowczo unikając odpowiedzi na oskarżycielskie
pytanie.
Powoli
wstaje i kurczowo zasłaniając prawą rękę swoim ciałem, a drugą trzymając broń
rusza zataczając się do sypialni.
***
Czekam
na zewnątrz oparty o ścianę korytarza, dając im trochę czasu. Wyszedłem z tego
mieszkania gdyż nie była mile widziana tam moja obecność. Wspaniała praca, może jeszcze kogoś
dziś zabijmy to będę w raju. Stoję
tam i rozmyślam o tym co przed chwilą mi powiedział. Miał rację prawie we
wszystkim. Nikt nie będzie bezpieczny. Nawet Ci co są przykładnymi obywatelami.
Wiem to z doświadczenia życiowego. Większa połowa zleceń rzeczywiście nie
spłacała i żyła w pijaństwie czy czymś innym, ale ta druga strona… Nie wyglądali
na kogoś kto by się zbuntował przeciw miastu. Żyli w strachu. Ich oczy miały w
sobie to coś co od razu mówiło jakimi byli ludźmi.
***
Po
kilku minutach do moich nóg podpływają walizki sunące po podłodze. Odrywam
wzrok od nich i podnoszę go. Oto stąpa potężna postura człowieka, który właśnie
traci większość swojego życia. Wychodzi na korytarz, i zwraca się w kierunku
otworu mieszkania czekając na żonę trzymającą dziecko po czym gdy już ostatnia
osoba mija próg zamyka bez wyrazu gniewu nawet nie żegnając tego miejsca i
rusza wraz z żoną przed siebie dumnie korytarzem. Podążam za nimi w cieniu i
patrzę na obraz idealnej rodziny, który właśnie musiałem zniszczyć. Kiedyś zapłacą za to co dzieje się
w ich mieście. Dziś siedzą na miękkich fotelach ze złowieszczym uśmiechem na
twarzy, ale kiedyś popatrzą mi w oczy i zapłacą.
***
Ostatnie
drzwi zamknięte i nagle wraz z jasnością dnia uderza nas świeżość i ciepło
jesieni. Jakby nic właśnie się nie wydarzyło. Okolica pozostała niezmienna,
jedynie czarne auto jest nie na miejscu. Ojciec rodziny otwiera bagażnik,
wrzuca rzeczy i zamyka, po czym pomaga żonie wraz z niemowlakiem wejść do
maszyny. Patrzę na to ze spokojem. Widzę jak już jest bliski wejścia do auta,
lecz nagle przystaje i patrzy na mnie. Wymija auto i podchodzi do mnie z lekkim
uśmiechem na twarzy. Wyciąga rękę. Zanurzam dłoń w teczce by po chwili podać mu
plik kartek z czerwoną pieczątką i patrzę na jego minę. Nic się nie zmieniła,
pogodził się z losem i z spokojem w sercu jechał tam gdzie było to wyznaczone.
Daję mu chwilę by mógł przeczytać i przesuwam wzrok na okolicę na pobliskie
budynki. Tysiąc okien a w każdym po jednej, dwie osoby. Każda z tych osób mogła zostać
wybrana, ale życie lubi patrzeć na nieszczęścia więc wybrało nas.
-
Wiesz, nie sądziłem, że będę potrafił się pogodzić z tym faktem.
Porozmawialiśmy sobie o tym z żoną i oboje przyjmujemy ten los. I tak
moje życie nie potrzebowało niczego więcej. Rodzina, ciepły dom… Kiedyś trzeba
było za to zapłacić. – mówi smutnym tonem i wzdycha. Odwracam spowrotem wzrok
by ujrzeć jego wyciągniętą rękę po raz wtóry. Zaskoczony tym gestem minęło parę
chwil nim reaguję i podaję swoją. Wymieniamy uścisk. Nie jest on nawet jak
uścisk wrogów w branży czy między ofiarą a kimś kto nie tak dawno prawie odstrzelił
jej dłoń, był to pogodny uścisk obiecujący nowe życie.
Dreynar
odwraca się na pięcie i z wyprostowaną postawą, z eleganckim garniturem rusza
ku swojemu końcowi.
-
Nigdy nie mówiłem, że musisz umrzeć. – oznajmiam i widzę jak przystaje na
chwilę przy drzwiach auta i podnosi ku mnie głowę.
-
Nigdy nie mówiłem, że mam taki zamiar. – obdarował mnie ostatnim uśmiechem i co
było potem to jedynie dźwięk zamykanych drzwi.
***
Kolejna
osoba zrobiona. Zadziwiające jak Ci wszyscy, którzy nie wyglądali na złych godzili
się z tym co było wypisane na kartce. A właśnie, kartka. Ostatnie zlecenie na
dziś.
***
Przestań się lenić i idź książkę pisać >.<
OdpowiedzUsuńCzytając to nawet zachciało mi się płakać ;-;
OdpowiedzUsuńOpowiadanie jest niesamowite ^^
Chciałabym mieć taki talent jak ty ;)