Po raz ostatni przeglądałam zdobyte plany bunkra. Powinno przebywać w nim spora ilość ludzi. Przeciągnęłam się i jeszcze raz sprawdziłam, czy wszystko zabrałam… Parę ładunków wybuchowych do spuszczenia z powietrza – są, przewieszone przez grzbiet. Jak wybuchną, to będzie po mnie. Trudno. To chyba tyle, niczego więcej nie potrzebowałam, jednak na wszelki wypadek zabrałam jeszcze zapieczętowany gunbai. Było zbyt mało chętnych do udziału w tym etapie, więc nie miałam żadnego pasażera. Pokręciłam tylko głową i zniesmaczona ruszyłam w stronę mojego celu. Nie musiałam iść daleko, ponieważ znajdowałam się już za granicą Areny 3. Mniej niż godzinę później dotarłam na miejsce. Szybko obrzuciłam spojrzeniem osoby, z którymi przyszło mi dzisiaj pracować. Nic sobie nie mówiąc, tylko skinęliśmy głowami i wzbiliśmy się w powietrze. Odtworzyłam w myślach mapę tego terenu, wypatrując składu numer 2. Gdy tylko go zauważyłam, wzbiłam się ponad chmury, tak, aby jak najdłużej pozostać niezauważoną. Wiem, może nie było to zbytnio adekwatne do celu misji, ale wolałam zaatakować ich z całkowitego zaskoczenia. Wisiałam nad moim celem, czekając na jakiś znak, jednak chyba nikt nie zamierzał atakować jako pierwszy. Przymknęłam oczy i wyciszyłam się. Jeszcze raz przeleciałam w myślach cały plan, który zbyt skomplikowany nie był. Wystarczy odciągnąć uwagę ludzi, przy okazji zabijając ich jak najwięcej i niszcząc składy z zasobami – pożywieniem, materiałami budowlanymi i do tworzenia broni. No i uważać, żeby nie trafić żadnego z członków watahy, którzy będą w tym czasie starać się jak najdyskretniej wysadzić w powietrze magazyny z bronią i amunicją. Niby proste, a wystarczy, że jeden element nie wypali, a cała akcja się nie powiedzie. Na przykład okaże się, że mapy bunkrów były fałszywe, ludzie będą mogli nas wystrzelać jak kaczki. Albo ktoś, kto ma za zadanie odciągnięcie uwagi zbyt szybko zginie. Wtedy z kolei uwaga ludzi skupi się na pozostałych, przez co będą mieli mniejsze szanse na przeżycie, co może doprowadzić do porażki. Czy też ekipa wojowników zbyt szybko się ujawni, wtedy też cały plan weźmie w łeb. Potrząsnęłam łbem, starając się o tym nie myśleć. Ja miałam wykonać tylko swoje zadanie, po czym się wycofać. Nic więcej. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że robię za mięso armatnie, jednak teoretycznie w planach założone jest, że przeżyjemy. Zaprawdę, wątpliwe. Nadal unosiłam się ponad chmurami czekając na jakiś ruch kogokolwiek. Zimny wiatr rozwiewał na wszystkie strony świata moje gęste futro. Mogłabym przesłać teraz najszczersze wyrazy współczucia osobnikom przebywającym na tej wysokości mającym rzadkie, krótkie włosie, gdybym tylko potrafiła i chciała współczuć. Zaczęłam nucić jakąś niezidentyfikowaną melodię w myślach. Daram dam dam dam dam taram… Tara tara ta taaaaaa… Po pewnym czasie jednak zaprzestałam, lekko drżąc z zimna. Moje futro zaczął pokrywać szron. Rozejrzałam się dookoła, jednak nikogo nie zauważyłam. Co za… wszyscy byli pod chmurami, gdzie mimo iż było cieplej, było się bardzo widocznym. Pokręciłam tylko głową. Cóż, skoro inni nie działają, to ja zacznę. Wzięłam głęboki oddech i nie mając się do kogo już chociażby pomodlić, prosiłam w myślach siebie, żeby moja choroba poczekała do końca tej misji, bo to, że znowu da o sobie znać, to było pewne. Zdjęłam ostrożnie ładunki wybuchowe z grzbietu i zaczęłam je powoli odbezpieczać. Wszystkie naraz, bo kto mi zabroni? No nikt. Spokojnie zaczęłam obniżać swoją pozycję i przeciągnęłam się rozprostowując zesztywniałe kości. Nieco skorygowałam swoją pozycję i wypuściłam bomby. Obserwowałam ich lot, dopóki nie zetknęły się ze składem i nie wybuchły. Od razu doszły mnie krzyki i wrzaski ludzi, a po chwili wybuchy ze strony innych składów. Zanurkowałam w dół, aby mieć lepszy wgląd na sytuację. Skrzywiłam się lekko widząc, że bomby które wypuściłam nie wyrządziły większej krzywdy. Jak oni to nazywali… schrony pancerne? Tylko, że tutaj mamy skład. Pokręciłam łbem nie rozumiejąc logiki (czy też jej braku) ludzi. Krążyłam nad moim celem uważnie obserwując wszystkie reakcje dwunogich. Na razie jeszcze mnie nie zidentyfikowali, co uważałam za pozytyw. Wciąż biegali szukając powodu wybuchu, czy też raczej jego sprawcy – uwaga odciągnięta, kolejny punkt dla mnie. Obserwując tak ludzi nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać. Raczej żadnej z tych rzeczy bym nie zrobiła, ale wystarczy tylko na nich spojrzeć. Przecież… toż to szczyt idiotyzmu. Chociaż niczego specjalnego bym się po nich nie spodziewała. Ale przynajmniej potwierdziła się moja teoria – ludzie nigdy, ale to NIGDY nie patrzą w górę. Kolejną rzeczą świadczącą o ich głupocie jest to, że najprawdopodobniej większość wybiegła ze schronu, dzięki czemu stanowili dla mnie idealny cel. Mimo to postanowiłam zacząć działać, zanim dowiedzą się o mojej obecności. Uformowałam Bijuudamę i czekałam z jej wystrzeleniem, aż ci idioci nie zebrali się w zbitą grupkę. Wystrzeliłam mój „pocisk”, który po chwili trafił prosto w środek tego zgromadzenia. Wszędzie rozbryznęła się krew i kawałki ziemi, a resztki tych dwunogów rozleciały się po okolicy, więc musiałam wzbić się nieco wyżej, żeby nic we mnie nie trafiło. Chyba nikt nie zdaje sobie sprawy, ile zajmuje takie wyczesywanie szczątek ludzi z futra. Zmrużyłam oczy, starając się wypatrzeć czegoś przez unoszącą się w powietrzu chmurę pyłu. Napomknę, iż bardzo irytującą chmurę pyłu, gdyż nic nie było przez nią widać. Całego krajobrazu dopełniały oczywiście krzyki i skomlenia ludzi. Ach, życie jest piękne. Jeszcze gdy resztki kurzu unosiły się w powietrzu, coś śmignęło mi koło skrzydła. Czyli mnie namierzyli… pewnie zorientowali się, że to atak z góry, wtedy kiedy tylko wystrzeliłam Bijuudamę. Latałam to na prawo, to na lewo unikając całych serii wystrzeliwanych w moją stronę pocisków, które nie dawały mi czasu na użycie żadnego czaru, co było nieco problematyczne. Przestałam się tak bawić, kiedy dwa z nich przebiły moje skrzydło przy akompaniamencie odgłosu łamanych kości. Na szczęście były to dwa pociski, a nie dziesięć, więc nadal mogłam latać. Odetchnęłam głęboko i aktywowałam MS’a. Cóż, raz kozie śmierć, najwyżej sczeznę w tym oto tutaj miejscu i uzyskam jako-taki spokój. Niestety nie mogłam go używać przez wieczność, więc postanowiłam pójść na żywioł i aktywowałam Susanoo. Ot, takiego zwykłego, bez zbroi. Mimo wszystkiego, chciałam jeszcze trochę poegzystować. Wracając, był on rozmiarów jakich był, więc przy okazji zmiażdżył skład. Cóż, cel 1 – odhaczony. Lecimy dalej, kolejni zmiażdżeni ludzie, cel 2 – odhaczony. No i najważniejsze – odciągnięcie uwagi, w moim przypadku ogromnym nie-do-końca-eterycznym czarnym szkieletem wilka, czyli cel 3 – odhaczony. Strasznie mało miejsca tutaj mają, pewnie nawet inne ekipy teraz mnie widzą. Nawet to lepiej, oczywiście dla uczestników Etapu 3. Nieważne, istotne w tej chwili było to, iż mój nieszczęsny Susanoo nie za bardzo miał się jak poruszać w tym terenie, więc po prostu rozdeptywał wszystko, co mu się nawinęło pod łapy. Wystarczy liczyć na to, że do miażdżonych „przedmiotów” zaliczać będą się tylko ludzie, a nie wilki. Niby wszystko fajnie, kolorowo, idzie idealnie. Cóż, niestety była to baza wojskowa i niestety mieli tutaj wszystko pod ręką – od pistoletów, przez karabiny i bazooki, po czołgi, samoloty i… bomby, dużo większe niż te, które wcześniej spuściłam na nich.
Do tego mogli łatwo powiadomić o tym ataku władze Ainelysnart. Czym mógł być ten „projekt W”? Prychnęłam w myślach. I tak wykończę się wcześniej, niż go wykorzystają. Spojrzałam wyczekująco w stronę głównych magazynów z bronią. Dlaczego nadal nie atakują? Czy może ustawianie min zajmuje im tyle czasu? Za długo już nie pociągnę, może z 7 minut max. Już teraz czułam lekki, powoli narastający ból w oczach i klatce piersiowej. Uderzyłam łapą przywołanego szkieletu parę samolotów, a ogonem zmiotłam 2 czołgi, ale to nadal za mało. Dopiero w tym momencie na myśl nasunęło mi się pewne istotne pytanie – po kiego grzyba zgłosiłam się do tej misji? Powoli zaczęłam cofać się pod naporem ostrzału ludzi. Wybuchy i strzały nadal dochodziły do mnie tylko ze stron magazynów. Coraz mniej mi się to wszystko podobało. Ja rozumiem, misja dyskretna, te sprawy, ale coś im długo to zajmuje. Próbowałam bronić się i przy okazji niszczyć jak najwięcej. Jako iż miałam jeszcze na to energię, wypuściłam kolejną Bijuudamę, o wiele większą od ostatniej, ponieważ wielkością była adekwatna do wielkości Susanoo. Więc jako iż była dużo większa, miała o wiele większe pole rażenia, które sięgnęło też mnie. Jakoś udało mi się utrzymać otaczający mnie szkielet, jednak wtedy ogromy ból przeszył moje oczy i serce, i zaczęłam spadać. Tak po prostu. Co z tego, że miałam skrzydła, spadałam, a je rozłożyłam dopiero wtedy, kiedy fakt istnienia grawitacji oraz nieco zbyt gwałtownego zbliżania się do podłoża do mnie dotarł. Ponownie wzleciałam jak najwyżej miałam siłę i ruszyłam w stronę prowizorycznej bazy. Po chwili też do mych uszu dotarły dźwięki wybuchów od strony magazynów, tym razem z bronią. Nie wiedziałam, czy to ludzie zdetonowali te bomby, czy członkowie naszej watahy, czy też były to jeszcze ładunki wybuchowe spuszczane z nieba przez moją „ekipę”. Nie obchodziło mnie to. Ja tam swoje zrobiłam. Przynajmniej nikt do mnie nie strzelał… chyba nieco przetrzebiłam najbliższą okolicę, gdzieś z 25 metrów wzdłuż i wszerz, po kole. Nie wiem dokładnie, ważne było to, że miałam chwilowy spokój. Leciałam, a przynajmniej próbowałam lecieć przy akompaniamencie mojego co chwilowego kasłania krwią. Kiedy już tylko ujrzałam nasz na szybo rozłożony obóz, złożyłam skrzydła i gruchnęłam o ziemię. Nie chciało mi się lądować, no. Więc tak sobie leżałam i czekałam, aż ktoś się wreszcie nade mną zlituje i zaciągnie do Erny albo innego uzdrowiciela… kogokolwiek. Jakoś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz