Zostałyśmy wpuszczone do budynku bez większych problemów, jak miałam nadzieję.
- Trzymaj się mnie. Nic nie mów - rzuciłam do Calii - I lepiej nigdzie nie znikaj - odwróciłam głowę, żeby puścić jej oczko. Przeszłyśmy przez spory hol. Przy kolejnych drzwiach już czekał na nas mężczyzna, z którym rozmawiałam przez domofon. Wyglądał, jakby ktoś go rozwałkował. Chudziutki i wysoki, z pociągłą twarzą i bladą karnacją przypominał mi nieupieczone ciasto. Na tę myśl uśmiechnęłam się.
- Pani Belcourt. Witam. Panią też, pani...
- Również Belcourt - rzuciłam szybko, zanim Calia zdąży popsuć mój misterny plan. Osoba, do której się wybierałyśmy co prawda lubiła mnie, ale nie przepadała za obcymi, więc powodzenie naszej sprawy w dużej mierze zależało od tego jak przedstawię Calię. - Luśka... Znaczy się... Lucienne Belcourt, moja kuzynka - nawet w takiej chwili nie mogłam sobie odpuścić drobnej złośliwości.
- Mhm... W takim razie... Witam panie. Zaprowadzę panie do gabinetu pana Weatherby, gdyż już was oczekuje.
- Ach, jak cudownie - rzuciłam, gdy ruszyłyśmy za mężczyzną korytarzem. Calia zrównała się ze mną i spiorunowała mnie wzrokiem. Nie musiałam czytać w myślach, by wiedzieć, co jej się tam kłębi pod czuprynką. O dziwo, nic nie powiedziała. Ruszyłyśmy plątaniną schodów i korytarzy, aż dotarliśmy do celu. Mężczyzna otworzył nam drzwi. W momencie, gdy chciałam przekroczyć próg, poczułam, jak tracę równowagę. Czy ona... Tak. LUSIA Ace podstawiła mi nogę. Na szczęście nie wywróciłam się, jednak moje wejście bardziej przypominało wejście smoka niż francuskiej damy. Za mną z pełną gracją weszła Calia, a majordomus, czy kimkolwiek był mężczyzna, który nas oprowadzał, zamknął za nami drzwi. Za biurkiem siedział mężczyzna w średnim wieku, który z pewnym rozbawieniem obserwował nasze poczynania.
- Witam, panie Weatherby. Mam nadzieję, że mnie pan pamięta...
- Oczywiście, oczywiście.
- Jak idą prace nad Firebirdem?
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Na razie jesteśmy jeszcze w fazie testów, jednak wszystko idzie po naszej myśli.
- Cudownie... A właśnie. To jest moja kuzynka, Lucienne Belcourt. Od śmierci matki prawie nie mówi. Trauma, wie pan. - mężczyzna spojrzał na nią ze współczuciem.
- A więc... W czym mogę pomóc?
- Chcemy skorzystać z Firebirda. Niestety jest to nasz ostatni ratunek. Proszę nam pomóc...
- Proszę dać mi chwilkę - mężczyzna otworzył jedną z licznych szuflad biurka i zaczął przeglądać papiery. Odwróciłam się w stronę Calii.
- Firebird - zaczęłam wyjaśniać cichym głosem - pozwala podróżować - Calia spojrzała na mnie jak na idiotkę - W czasie. - uniosła brew - I w przestrzeni też. - zaświeciły jej się oczy. - Tak więc widzisz... Możemy przenieść się do Londynu do momentu Twoich narodzin i sprawdzić jak było. Wiąże się to jednak z kilkoma innymi problemami, ale o tym później. - Odwróciłam się w stronę Weatherby'ego.
- I jak? - spytałam z nadzieją.
- Trzymaj się mnie. Nic nie mów - rzuciłam do Calii - I lepiej nigdzie nie znikaj - odwróciłam głowę, żeby puścić jej oczko. Przeszłyśmy przez spory hol. Przy kolejnych drzwiach już czekał na nas mężczyzna, z którym rozmawiałam przez domofon. Wyglądał, jakby ktoś go rozwałkował. Chudziutki i wysoki, z pociągłą twarzą i bladą karnacją przypominał mi nieupieczone ciasto. Na tę myśl uśmiechnęłam się.
- Pani Belcourt. Witam. Panią też, pani...
- Również Belcourt - rzuciłam szybko, zanim Calia zdąży popsuć mój misterny plan. Osoba, do której się wybierałyśmy co prawda lubiła mnie, ale nie przepadała za obcymi, więc powodzenie naszej sprawy w dużej mierze zależało od tego jak przedstawię Calię. - Luśka... Znaczy się... Lucienne Belcourt, moja kuzynka - nawet w takiej chwili nie mogłam sobie odpuścić drobnej złośliwości.
- Mhm... W takim razie... Witam panie. Zaprowadzę panie do gabinetu pana Weatherby, gdyż już was oczekuje.
- Ach, jak cudownie - rzuciłam, gdy ruszyłyśmy za mężczyzną korytarzem. Calia zrównała się ze mną i spiorunowała mnie wzrokiem. Nie musiałam czytać w myślach, by wiedzieć, co jej się tam kłębi pod czuprynką. O dziwo, nic nie powiedziała. Ruszyłyśmy plątaniną schodów i korytarzy, aż dotarliśmy do celu. Mężczyzna otworzył nam drzwi. W momencie, gdy chciałam przekroczyć próg, poczułam, jak tracę równowagę. Czy ona... Tak. LUSIA Ace podstawiła mi nogę. Na szczęście nie wywróciłam się, jednak moje wejście bardziej przypominało wejście smoka niż francuskiej damy. Za mną z pełną gracją weszła Calia, a majordomus, czy kimkolwiek był mężczyzna, który nas oprowadzał, zamknął za nami drzwi. Za biurkiem siedział mężczyzna w średnim wieku, który z pewnym rozbawieniem obserwował nasze poczynania.
- Witam, panie Weatherby. Mam nadzieję, że mnie pan pamięta...
- Oczywiście, oczywiście.
- Jak idą prace nad Firebirdem?
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Na razie jesteśmy jeszcze w fazie testów, jednak wszystko idzie po naszej myśli.
- Cudownie... A właśnie. To jest moja kuzynka, Lucienne Belcourt. Od śmierci matki prawie nie mówi. Trauma, wie pan. - mężczyzna spojrzał na nią ze współczuciem.
- A więc... W czym mogę pomóc?
- Chcemy skorzystać z Firebirda. Niestety jest to nasz ostatni ratunek. Proszę nam pomóc...
- Proszę dać mi chwilkę - mężczyzna otworzył jedną z licznych szuflad biurka i zaczął przeglądać papiery. Odwróciłam się w stronę Calii.
- Firebird - zaczęłam wyjaśniać cichym głosem - pozwala podróżować - Calia spojrzała na mnie jak na idiotkę - W czasie. - uniosła brew - I w przestrzeni też. - zaświeciły jej się oczy. - Tak więc widzisz... Możemy przenieść się do Londynu do momentu Twoich narodzin i sprawdzić jak było. Wiąże się to jednak z kilkoma innymi problemami, ale o tym później. - Odwróciłam się w stronę Weatherby'ego.
- I jak? - spytałam z nadzieją.
(Lusia? XD)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz