Tamtej nocy niebo było bezgwiezdne i ciche. Las delikatnie szumiał, co jakiś czas pohukiwała sowa. Wszyscy już spali, prócz mnie. Właśnie tej nocy miałem przejąć stanowisko ojca: zostać zabójcą. Celem był Desmond, wilki który zdradził nas sprzedając informację do wrogiej watahy. Teraz miał za to zapłacić.
Dokładnie wiedziałem gdzie jest. W Lesie Degert, w małej gronie, na terenie wrogiej watahy. Byłem roztrzęsiony perspektywą morderstwa. Sam fakt wtargnięcia na wrogi teren był przerażający. Jednak nie mogłem się cofnąć. Jaskinia zdrajcy była już widoczna w oddali. Nieubłaganie zbliżał się ten moment... Zwolniłem nieco. Zacząłem się cicho skradać. W ten sposób go nie obudzę (i odwlekę tamtą chwilę). Podszedłem do wylotu nory. Ze środka dobiegało ciche chrapanie. Basior spał jak zabity.
Szybko wślizgnąłem się do nory i przygotowałem do zadania ciosu. Stanąłem nad głową wilka. Łapy mi się trzęsły, byłem przerażony. Spowiła mnie nieprzenikniona cisza, w której wyraźniej usłyszałem cichy szmer za moimi plecami. Odwróciłem się i uderzyłem w przybysza falą bólu. Prawdziwy Degert jęknął i osunął się na ścianę. Patrzyłem jak się wije i błaga... o życie.
"Jakie to żałosne" pomyślałem bez uczuć. W tamtym momencie zrozumiałem, że śmierć nie jest zła. Jest piękna.
Zacząłem wzmagać falę. Basior jęczał coraz głośniej i głośniej... wreszcie padł na ziemię. Martwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz