3 lutego 2016

Od Tyks cd. Rori'ego

Od niechcenia wyciągnęłam rękę po wyniki moich badań. Rori podał mi je, a sam wyszedł zapalić. Przeglądnęłam znudzonym wzrokiem po kartce papieru, na którym były nabazgrolone ludzkie runy. Gdy skończyłam czytać, odłożyłam wyniki badań na stół. "Osłabiona? Pff... Czuje się świetnie!" - mruknęłam sama do siebie, chociaż dobrze wiedziałam, że tak wcale nie było. Od czasu do czasu miałam wrażenie, że świat wiruje. Chciałam koniecznie wyjść na świeże powietrze, przewietrzyć się. Ubrałam się więc odpowiednio do pogody, i już miałam wychodzić, kiedy zatrzymał mnie Rori. 
- Dla ciebie lepiej będzie, jeżeli zostaniesz tutaj. - mruknął ponuro i zapalił kolejnego papierosa. 
Skrzywiłam się nieco. Nienawidziłam dymu z ludzkich cygar. Ogólnie, nienawidziłam ich wszystkich chorych wynalazków. Machnęłam tylko ręką i uśmiechnęłam się w stronę chłopaka.
- Daje ci słowo, że tylko pójdę się przewietrzyć. I tak nasmrodziłeś tu już wystarczająco. Ten dym czuć aż w łazience. Lepiej to odłóż, chyba, że chcesz mieć raka płuc. 
- Nic mi nie będzie. Poza tym, czemu tak strasznie ci to przeszkadza? To tylko dym.
- Dym, który truje środowisko. - mruknęłam ponuro. - I cholernie śmierdzi. Martwię się też o ciebie... - to ostanie  zdanie powiedziałam niezwykle cicho. Miałam nadzieję, że Rori tak naprawdę tego nie usłyszał, a jeżeli już, to nie zwróci na to uwagi. 
Chłopak faktycznie nie zwrócił. Machnął tylko ręką i powiedział:
- Pół godziny, nie więcej. Jak źle się poczujesz, to dzwoń. 
Po tych słowach mężczyzna wyszedł z pokoju, zostawiając mnie samą z ryczącym telewizorem. Ściszyłam trochę to ludzkie urządzenie, wzięłam ze stołu moje ulubione słuchawki i wyszłam z pomieszczenia, zostawiając niedomknięte drzwi. Zeszłam po schodach i po kilku minutach znalazłam się już w pobliskim parku. O dziwo,  parki jednak tutaj były. Odetchnęłam trochę i usiadłam na pobliskiej ławce. Wyciągnęłam telefon i zaczęłam na nim grać. Po niecałych piętnastu minutach zaczynało mi sie powoli nudzić. Schowałam wiec telefon do kieszeni i rozglądnęłam się tu i ówdzie. Westchnęłam cicho i spoglądnęłam w niebo. Słońce powoli zachodziło, więc pomyślałam, że po nocy nie powinnam się włóczyć po okolicy, gdyż kręcą się tutaj jakieś podejrzane typy. Schowałam telefon do kieszeni i ruszyłam w stronę naszej kwatery. W połowie drogi, nagle zorientowałam się, że nie wzięłam słuchawek do  telefonu. Z jednej strony, pomyślałam, że Rori może mi "wyczarować" nowe, ale z drugiej strony bardzo lubiłam swoje stare i byłam do nich przyzwyczajona, więc zawróciłam w stronę parku. Na ławce fatycznie były małe, biało-złote słuchawki do telefonu. Wzięłam je więc i poszłam w stronę wyjścia. Za mną usłyszałam głosy. Przeraziłam się tym, więc zamieniłam się w wilka. Usłyszałam rozmowę dwóch ludzi. Zaciekawiona podeszłam bliżej. Jeden z nich niespodziewanie popatrzył w moją stronę, a ja stanęłam jak wryta. Zobaczył mnie...
(Rori? Chciałam więcej, ale czas i spokoju nie daje xD)

Od Rue cd. Somniatisa

Spojrzałyśmy po sobie z Misao, próbując zrozumieć co ma na myśli nasz nowy znajomy. Czarna kurtka Misao, ciemne jeansy i wysokie buty raczej nie pasowały do tego opisu podobnie zresztą jak mój żółty płaszczyk. Mimowolnie jednak przesunęłam palcami po włosach, jakby tam miała się znaleźć odpowiedź na to dziwne pytanie.
- Facet... jakie pióra o czym ty chrzanisz? - Misao popukała się palcem w głowę. 
Mężczyzna uśmiechnął się pogardliwie,  odwrócił się i szybko ruszył w mrok. Misao posłała mi znaczące spojrzenie. Nie musiałam zgadywać o co jej chodzi. Skoncentrowałam się i przekręciłam lekko nadgarstek. Wilgoć pod nogami mężczyzny natychmiast zmieniła się w lód. Upadł, ale nie wypuścił Tiffany z objęć. Misao wybuchnęła śmiechem.
- Zwariowałaś! - Wrzasnął mężczyzna. Z trudem zbierał się z ziemi, jego twarz była czerwona ze zdenerwowania. Poczułam lekki ścisk żołądka. To serio była przesada, mogło im się stać coś gorszego niż stłuczenia. Niestety Misao nie doszła do tego samego wniosku. Dosłownie zwijała się ze śmiechu.
- To nie ja. To ona. - Rzuciła. - Ale żałuj, że nie widziałeś swojej miny.
- Ej Misao, wystarczy. Choć już... - Ruszyłam w jej stronę. Nagle coś wypadło z lasu. Zaskoczona, złapałam Misao za ramię i pociągnęłam w bok. Koń, który stanął między nami a Tiffany i jej wybawcą był ostatnią rzeczą jakiej się spodziewałam, choć po dzisiejszym dniu mało co mnie może jeszcze zaskoczyć. Zwierzę parsknęło na nas ostro. Cofnęłam się o krok.
- Coś jest nie tak. - W głosie mężczyzny wściekłość mieszała się z niepokojem. - Wynośmy się stąd, już. - Zdałam sobie sprawę, że nie mówił do nas tylko do konia.
- Za późno. Otoczyli nas. - Oświadczyła Misao.
- Raczej was. - Mruknął tamten, przerzucając Tiffany przez grzbiet konia. W jego głosie słychać było rozbawianie.
- Kto? - Spojrzałam na Misao.
- Zaraz zobaczymy.
(Tiffany, Somniastis?)

1 lutego 2016

Od Somniatisa cd. Rue

  Mężczyzna zareagował błyskawicznie. Zadziałał jakiś pierwotny instynkt, o którego istnieniu nie masz pojęcia, dopóki nie znajdziesz się w kryzysowej sytuacji. Kopnął stwora w głowę i ruszyłem biegiem, jednak nim zdołał dopaść dziewczyny, one rozeszły się w różnych kierunkach. Ułamek sekundy później pojawiły się kolejne stwory... Wypadły z lasu prosto na niego, przygniatając do ziemi. Ich szpony szarpały jego ciało, ciężar powoli zgniatał. Basiorowi powoli zaczynało brakować tchu. W ustach czuł smak zgnilizny, krwi i ziemi.
  Pieczęć... słabe lśnienie na ziemi wokół niego nie wywarło jednak żadnego wrażenia na napastnikach. W tamtej chwili nie mógł z siebie wykrzesać dość energii... Przed jego oczyma pojawiła się czerwona mgła. Somniatis wiedział, że umiera. Tak niespodziewanie i głupio... pozostawiając tyle niedokończonych spraw...
  Coś zarżało, jakby z oddali i rozległ się skowyt, a chwilę później nad osłabionym basiorem pochylał się śnieżnobiały łeb konia. Trącił go delikatnie nosem.
- Wydrwigrosz... - szepnął czarnowłosy, głaszcząc go po chrapach. - Nawet nie wiesz, jak dobrze cię widzieć...
  Koń zarżał cicho z zadowoleniem. Mężczyzna powoli podniósł się do pozycji siedzącej.
- Zabiłeś je? - spytał smętnie, jednak ku jego uldze, a zarazem zgrozie koń pokręcił przecząco łbem.
- Uciekły...
- Tiffany... - Atis poderwał się gwałtownie z ziemi, aż zakręciło mu się w głowie i musiał się wesprzeć o zatroskanego Wydrwigrosza.
- Nie pomożesz w takim stanie... - zauważył.
- To co mam robić? Położyć się i czekać aż coś ją dopadnie? Nie mówiąc już o mnie.
  Koń się dłużej nie spierał. Patrzył tylko z ukosa na mężczyznę, który w tym momencie całkiem sprawnie stworzył dla siebie wygodny długi kij, by mieć na czym się wesprzeć. A prawdopodobnie również, by mieć jak się bronić. Dlaczego więc wtedy nie mógł...?
  Czarnowłosy ruszył za świeżym zapachem. Zauważone uprzednio postacie okazały się nie odejść daleko. Gdy tylko wyłonił się z lasu jego oczom ukazało się to, czego się najbardziej obawiał.
- Tiffany... - jęknął i podbiegł do dziewczyny, wprawiając w zdziwienie dwie pozostałe, które kompletnie zignorował. Nie patrząc nawet na to, że opodal leży najwyraźniej niedawno obalony stwór zbadał puls podopiecznej. Serce biło w normie, choć na ręce zauważył pośpiesznie zaleczone blizny, a na głowie spory siniak. - Za Posejdona, co ty dziecko wyrabiasz?
- Dziecko? - zapytał drwiąco jakiś głos za jego plecami. - No, no. Taka duża dziewczynka, a wszędzie chodzi z tatuśkiem?
  Somniatis czuł na plecach kpiący uśmiech nieznajomej. Wziął Tytanię na ramiona i obrócił się połowicznie do rozmówczyni. Obrzucił ją jednym z tych spojrzeń, od których niejeden antyczny król zapragnąłby nagle schować się w mysiej norce i uśmiechnął się współczująco.
- Te pióra chyba bardzo trudno utrzymać w takim stanie, by tak pięknie lśniły na słońcu. Myślę, że mógłbym znaleźć dla nich zastosowanie jako ozdoba do zegarków. Pawie pióra są ostatnio bardzo modne...
(Misao? Rue? Tiffany?)

Od Misao cd. Tiffany

- Co to... miało być? - Zadrwiłam, gdy dziewczyna zniknęła nam z oczu. - Najpierw gada jak obłąkana, a potem gdzieś leci. Zniszczę ją. - Oświadczyłam dobitnie odwracając się do Rue. 
- Teraz? - jęknęła moja służebnica.
- Nie, oczywiście, że nie. Potrzebuję planu idealnego, aby ją załatwić. 
- Ilu jeszcze wrogów potrzeba ci do szczęścia? - W głosie Rue słychać było lekką irytację. - Masz ich już chyba... nie no niemal każdy kto przez chwilę z tobą pogada już staje się celem.
- Aj Rue. W ten właśnie sposób ćwiczy się strategię. To wyzwania. Dzięki nim życie jest ciekawsze. 
Nagle gdzieś z boku usłyszałam cichy szelest. Niby nic, ale zdałam sobie sprawę, że powoli się zmierzcha. Nie zamierzałam brnąć po ciemku w lesie. Ruszyła wiec bez słowa w kierunku w którym pobiegła Tiffany.
- Ej. Miałaś na dziś dać sobie już spokój! - Krzyknęła za mną Rue. Warknęłam poirytowana. 
- Czy ty możesz w końcu zacząć sama myśleć? Ta niunia poszła w tamtą stronę, więc prawdopodobieństwo, że tędy będzie bliżej jest duże.
Usłyszałam za sobą szybkie kroki. Rue mnie dogoniła.
- Niunia? Ty serio jej nie znosisz. - Zaśmiała się.
- Wkurza mnie. - Wzruszyłam ramionami. - Lepiej żebym już dziś na nią nie wpadła, bo...
Miałam rzucić jakiś mroczny tekst, lecz to co zobaczyłyśmy kompletnie mnie zatkało.
- Misao. - Szepnęła Rue. W jej głosie przerażenie mieszało się z podziwem. - Kiedy ty to zdążyłaś...? 
- Przecież to nie ja, idiotko. 
Przed nami, na ziemi leżała Tiffany. Była nieprzytomna, ale nic dziwnego, podcięła sobie żyły na nadgarstkach i szyi. 
Podeszłyśmy do niej powoli. Rue przyklęknęła przy dziewczynie i zaczęła szukać pulsu.
- Ech, samobójstwo. Najbardziej żałosna i haniebna śmierć jaka istnieje. Możemy już iść? 
- Ona żyje... nie rozumiem. - Rue spojrzała na mnie jednocześnie rozpoczynając ten swój magiczny proces leczenia. - Straciła za mało krwi, żeby tracić przytomność. 
Mimowolnie rozejrzałam się po okolicy. Zewsząd ogarniała nas niczym nie zmącona cisza. Było za spokojnie. Nagły ruch po lewej sprawił, że wszystkie mięśnie mojego ciała napięły się w gotowości do walki. 
- Uważaj. - Odwróciłam się gwałtownie, uderzając jednocześnie falą ognia w ciemny kształt, który usiłował wskoczyć mi na plecy.
(Tiffany, Somniatis?)

31 stycznia 2016

Od Tiffany cd. Somniatisa

Młoda dziewczyna spojrzała podejrzliwie na Misao i uśmiechnęła się złowrogo. "Chce wojny? Będzie ją miała!" - pomyślała lekko rozbawiona dziewczyna. To prawda, Tytania nie była wcale aż taka zła, ale kiedy trzeba, potrafi się komuś odgryźć. Tym bardziej, że ta Misao nie spodobała jej się od pierwszego wejrzenia. Była (dla Tiffany oczywiście...) niezbyt elegancko ubrana, miała ohydny makijaż i jeszcze była bezczelna. A co do Rue, Tytania również nie była zbyt przekonana.  Prawda była taka, że czarnowłosa oceniała wszystkich po wyglądzie i pierwszym wrażeniu. 
- Ty chyba musisz udać się do psychiatry, skoro nie rozróżniasz jaskini od zwykłego domu. Albo masz po prostu strasznie niski procent IQ, a ja z takimi się nie zadaję. - na twarz dziewczynki wpełzł złowrogi uśmieszek. 
Misao patrzyła na szesnastolatkę z nienawiścią, a Rue... sprawiała wrażenie, że rozbawiła ją uwaga Tiffany dotycząca jej przyjaciółki. Tytania posłała Rue spokojne spojrzenie. Misao nadal wpatrywała się tępo w czarnowłosą. Dziewczyna już miała odchodzić, kiedy usłyszała szelest. Przerażona odwróciła się w jego stronę, ale nic nie zauważyła.  Wtedy się skapnęła i pobiegła w miejsce swojego obozu. Nie zastała tam opiekuna. Nie było tu nic. Czy... czy Somniatis ją zostawił? Ta myśl chodziła dziewczynie po głowie. Rozglądała się nerwowo po lace, ale nie zauważyła ani konia, ani jego jeźdźca. Dziewczynę ogarnęła rozpacz. Skuliła się pod drzewem i ... zaczęła płakać. W pewnej chwili wyciągnęła swój miecz. Spojrzała na niego z zainteresowaniem. Przyłożyła go sobie do krtani i powoli zaczęła rozdzierać sobie nim skórę. Nagle przestała i przyłożyła go sobie do nadgarstka. Nacisnęła ostrze i powoli zaczęła bijać je sobie do żył. Z jej ręki wypłynęła duża ilość krwi. Żywiołak odłożył miecz na bok, po czy ułożyła się w miarę wygodnej pozycji. Zamknęła oczy i czekała na niechybny koniec. Poczuła jednak uderzenie w czaszkę. Straciła przytomność i to nie z powodu krwotoku... 
(Rue? Misao? Somniatis? Wybaczcie zwłokę, ale na własne życzenie nie mam teraz czasu xD)

Od Rue cd. Tomoe

Ruszyłam za Tomoe, przeskakując nad fragmentami krzeseł i stołów porozrzucanymi po całym pomieszczeniu. Wbiegłyśmy do niewielkiego korytarzyku i wypadłyśmy na wąską, nieco zaśmieconą, wilgotną, ciemną uliczkę.
- Pospiesz się. – Tomoe pospieszyła w kierunku drogi głównej.
- Gdzie Misao? – Rozejrzałam się zaniepokojona, gdy nagle poczułam, że ktoś chwyta mnie za ramię i wciąga w boczny zaułek, niemal niewidoczny ze względu na wielkie kontenery na śmieci i poustawiane w nieładzie podgniłe kartony.
- Ogarnijcie się trochę, bo będą kłopoty. – Warknęłam Misao wpychając nas między pudła. Nie wiem, jakim cudem dotarła tu przed nami, ale miała rację, bo zaledwie kilka sekund później usłyszałam, że mija nas grupa ratowników.
- Tędy będzie szybciej. – Krzyknął jeden z nich. – Oddział pierwszy za mną. Drugi ubezpiecza. W razie problemów poinformować centralę. Nie wiemy z czym mamy do czynienia.
Tomoe wysunęła się z naszej skrytki i ostrożnie podeszła do skraju ściany, aby rozeznać sytuację. 
- Tędy nie wyjdziemy. – Powiedziała cicho. – Zauważą nas.
- No nie gadaj… co ty robisz, odejdź stamtąd. Zobaczą cię. – Całkowicie skupiona na poczynaniach Tomeo nawet nie zauważyłam, że Misao zdążyła już wspiąć się na drabinkę przeciwpożarową. Patrzyła na Tomoe z nieskrywaną pogardą.
- Niezły pomysł. – Przyznałam szybko, aby skierować uwagę Misao na coś bardziej pożytecznego w tym momencie niż kłótnia.
- Jak mój każdy. 
- Ej słyszałeś to. – Wszystkie trzy odwróciłyśmy się gwałtownie w kierunku uliczki. Usłyszałam szybkie kroki, wyraźnie odbijające się echem na wilgotnej ziemi.
- No to pięknie żeście się spisały. – Mruknęła Misao.
- Nie gadaj tylko właź szybko. – Tomoe już stała przy drabince. Zatrzymałyśmy się tylko raz, gdy zza jednym z kontenerów zamajaczyła sylwetka ratownik. Przylgnęłyśmy do ściany budynku. Wstrzymałam oddech. Serce waliło mi tak głośno, że miałam wrażenie, że każdy w najbliższej okolicy je słyszy. Na szczęście mężczyzna minął nas, chyba nawet nie zauważył tego miejsca i mogłyśmy kontynuować wspinaczkę, która wbrew pozorom wcale nie była taka łatwa. Na wilgotne szczeblach nie łatwo się było utrzymać, a do tego budynek był wyższy, niż z początku mi się wydawało. W końcu jednak dotarłyśmy na dach. Był on płaski i nie było tam absolutnie nic z wyjątkiem klapy na samym jego środku.
- Wejście do piwnicy. – Rzuciłam i ruszyłyśmy ku niemu.
Tomoe złapała za niewielką rączkę i szarpnęła, ale klapa nie ustąpiła. Zamknięte. Wyciągnęłam dłoń przed siebie. Skoncentrowałam się na wilgoci zebranej przy zamku, napięłam palce i wyobraziłam sobie jak drobinki wody zmieniają się w lód. Rozległ się głośny trzask. 
(Tomoe?)

28 stycznia 2016

Od Roriego cd Argony

Złapałem się za głowę i runąłem na materac. Brednie laboratoryjne i fizyka są złe na kaca. Tak stwierdzam.
- Wszystko tak analizujesz? - mruknąłem i z cichym jękiem zakryłem głowę poduszką, po chwili wyjrzałem na dziewczynę, a ona wzruszyła ramionami jedząc jajecznicę. Zamknąłem oczy, kręciło mi się w głowie i chciało się rzygać... - więcej nie pije - wypowiedzenie kolejnych słów tylko spotęgowało uczucie.
- Jasne, do następnego spotkania z panią rudą - zakpiła i tu pewnie miała rację, ale zaraz...
- Skąd o niej wiesz? - zaciekawiłem się siadając, ale i to było złym pomysłem - i czemu nie mam mocy wybawiającej od kaca.
- Wczoraj o niej coś bełkotałeś.
Złapałem szklankę z musującym napojem i duszkiem wypiłem całą zawartość. Chyba film mi się urwał po wczorajszym... i czemu mnie tak wszystko boli? Zniknąłem kubek, z powrotem ległem i zakryłem głowę poduszką. Najchętniej bym sobie poszedł spać. Oj to będzie ciężki dzień. Zamknąłem oczy i nawet nie wiem, kiedy usnąłem. Jednak nie dane mi było się tym długo nacieszyć, Argona mocnym szarpnięciem zrzuciła mnie z materaca. Otworzyłem oczy i zawyłem z powodu bólu wszystkiego no i chęci zwrócenia kolacji, którą jadłem kilka tygodni temu.
- Wybacz, a teraz cicho, ktoś idzie - kiwnąłem głową i podniosłem się chwiejnie. Z cichym sykiem pozwoliłem się dziewczynie pociągnąć za bluzę do jakiegoś ciemnego i schowanego kąta. Na śmierć zapomniałem o tej kostce, zacisnąłem zęby i wsparłem się ręką o najbliższy regał lekko podnosząc bolącą nogę.
- Dalej jesteś zła? - spytałem dość smutno
- Nie teraz - przycisnęła mnie do ściany i sama zrobiła to samo. Zniknąłem materace i pozostałości po naszej dwójce.
Do piwniczki weszła ruda, na jej widok cały zesztywniałem. Jednocześnie potwornie jej nie lubiłem, najchętniej poszedłbym do niej i pokazał kto tu jest słabeuszem. W tedy mnie po prostu zaskoczyła. Ale z drugiej strony czułem do niej trochę szacunku i niepewności. Z powrotem siedziały mi w głowie jej słowa. Zaczęła się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
- I? Gdzie on jest - po pomieszczeniu rozległ się surowy głos mężczyzny stojącego poza naszym zasięgiem wzroku.
- Na własne oczy widziałam jak się upijał, nie mógł tak po prostu wyjść. Piwniczka była zamknięta, jestem pewna - ruda była wściekła.
- Miał się z tobą spotkać. Tego też byłaś pewna. Zastawiliśmy zasadzkę, ale się nie zjawił - warknął, a kobieta jakby się w sobie skurczyła - Przypominam, on wie, gdzie jest ta dziewczyna, a my ją chcemy. Dostajesz ostatnią szansę na złapanie tego chłopaka, jak nie...
- Nie możecie - warknęła
- Uważaj sobie Piętno - ryknął i złapał ją za gardło, w tym momencie lekko się wściekłem. Niby jej nie lubię ale i tak... zacisnąłem pięści i już miałem wyjść z naszego ukrycia, aby przywalić palantowi, ale Argona mocno złapała mnie za nadgarstek. Spojrzałem na nią lekko nienawistnym wzrokiem, naburmuszyłem się jak dziki kociak, ale uległem jej - Jeszcze jedna pomyłka i znikniesz. Ty i wszystko co dla ciebie cenne
Rzucił nią o podłogę i zaczął wychodzić. Ona po dłuższej chwili zerknęła w naszą stronę i wyszła za nim zostawiając po sobie małą karteczkę. Skamieniałem. Wiedziała? To dlaczego dla nas ryzykuje? Gdy jakiekolwiek odgłosy ucichły Argona jako pierwsza podniosła karteczkę pozostawioną przez rudą. Ja natomiast oparłem się plecami o ścianę i spojrzałem na sufit. Zobaczyłem przyklejoną małe zawiniątko. Spaliłem taśmę klejącą trzymającą pakuneczek, a ten siłą grawitacji spadł prosto w moje ręce. Odpakowałem paczuszkę i zobaczyłem mały czerwony klejnocik i kartkę z napisem "Brawo. Szukaj dalej. " 
- Co tam masz? - spytała czarnowłosa podchodząc zabierając mi kamyk, zaczęła mu się uważnie przyglądać po czym wzięła i kartkę
- A ty? - mruknąłem i wyciągnąłem rękę po prawdopodobnie liścik zostawiony przez rudą. Niestety ale Argona, wciąż nie odrywając wzroku od kartki, odsunęła ją tuż przed moją dłonią - To niesprawiedliwe - burknąłem niepocieszony i oparłem się plecami o ścianę ręce chowając w kieszenie bluzy - Czy twoja dedukcja przyniosła jakieś rezultaty? - zakpiłem, gdy dziewczyna schowała wszystko do tylnej kieszeni spodni spoza liścikiem i podstawiła mi go pod nos."Spotkajmy się na tyłach Czterech czartów. BĄDŹ SAM."- I co? Ruda chce mnie wciągnąć w pułapkę, żeby prawdopodobnie wyciągnąć info o tobie.
- Niekoniecznie. Przecież dzisiaj zaryzykowała własną skórę
- Co z tego? Jak głupia niech cierpi... - odwróciłem głowę
- To po co chciałeś do niej wychodzić? - dalej na nią nie patrzyłem - Chce się z tobą spotkać. Pójdziemy tam i dowiemy się o co jej chodzi - kiwnąłem głową, a dziewczyna klepnęła mnie w ramie - Ruszamy
Kuśtykając poczłapałem się za dziewczyną. Weszliśmy po schodach i zobaczyliśmy małą słodką... kreaturkę.
- Wiewiórka! Nie, czekaj już wiem to jest ten - zamyśliłem się przez chwilę
- Smo...
- Jaszczurka! Jaka słodziaśna - oczy mi zabłysły gdy ukląkłem koło czarno-czerwonego, małego zwierza, a on spojrzało błagalnie na Argonę
- To jest smok, Rori. Ani jaszczurka, a tym bardziej nie wiewiórka - skrzywiła się, a ów zwierzaczek wskoczył jej na rękę i usadowił się na pierścieniu
- Taka magia - wyszczerzyłem się i wyciągnąłem GPS. Wpisałem następne koordynacje i czekałem na informacje - Arena 7, mały magazyn pod... a może w górze 
- A co tam jest? - spytała dziewczyna również spoglądając na urządzenie w moich dłoniach. Po chwili namysłu uśmiechnęła się dumnie - Opuszczona jaskinia. Ale najpierw się spotkasz z rudą, a ja będę w odpowiedniej kolejności
- Ale - czarnowłosa zgromiła mnie wzrokiem, westchnąłem i przewróciłem oczami - jak tam sobie chcesz

(Argona?)

26 stycznia 2016

Od Somiatisa cd. Rue

  Gdy mężczyzna wyrwał się z niespokojnego snu obok niego nie było nikogo. Nie było też żadnego śladu bytności innego człowieka, prócz niego. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca, jednak potem zdecydował, że nie może tu spędzić całego życia (które w taki wypadku mogłoby się okazać zaskakująco krótkie). Zdezintegrował śpiwory i spojrzał na Wydrwigrosza. Biały koń leniwie skubał trawę.
- I co ja mam z tobą zrobić? - spytał dobrodusznie. - Przecież nie zabiorę cię do mojego warsztatu.
- Gdy dotrzemy na miejsce odnajdę drogę do morza - oznajmił koń tęsknie.
  Skinąłem głową ze zrozumieniem. To chyba było najlepsze wyjście. Niespodziewanie jego wzrok zatrzymał się na krótkiej wiadomości. Przeczytał ją i spalił na pieczęci.
- Coś się stało? - spytał koń.
- Trafię sam do warsztatu - odparł czarnowłosy. - Możesz ruszać w swoją drogę.
  Koń wyglądał na nieco zaskoczonego, jednak posłuchał. Miał już serdecznie dość niegościnnego, suchego i kwaśnego lądu. Szczerze tęsknił za świeżą bryzą, morskim powietrzem, chrzęstem piasku pod kopytami...
  Somniatis ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku, kierując się jedynie swoją intuicją. Wkrótce zobaczył trzy postacie rozmawiające ze sobą oraz bliżej nieokreślony, zdeformowany kształt, zmierzający ku nim... Chciał je ostrzec, ale coś chwyciło go za nogę, a gdy spojrzał w tamtym kierunku ujrzał szczerzącego zęby, ni to człowieka, ni to wilka o zniekształconych rysach i podgnitym ciele.
(Tiff? Rue? Misao?)

25 stycznia 2016

Od Tomoe cd. Misao

- Można go przecież odsunąć od epicentrum albo schować za jakąś ścianą nośną czy czymś, wtedy pomyślą, że po prostu mu się poszczęściło. 
- I co to da? - Warknęła dziewczyna. - Nawet jeśli uratujesz jedną osobę, co z resztą? Przecież to i tak nie ma sensu. A właśnie dla takich jak on wyrżnięto naszych.
Wyrzuciłam ręce w górę w wyrazie bezgranicznej frustracji. Misao była niemożliwa! Przez głowę przewalały mi się najczarniejsze myśli, ale moja racjonalna strona podpowiadała mi, że raczej mam marne szanse. 
- W takim razie co proponujesz? - Niemalże krzyczałam. Mój głos przybrał nieprzyjemną dla ucha, piskliwą barwę, jak zwykle, kiedy się denerwowałam. 
- Zostawić ich. - Odparła obojętnie Misao. Patrzyła na mnie z góry, z pogardą i rozbawieniem, choć w jej spojrzeniu kryło się też wyzwanie. Jakby szeptała mi do ucha: "No chodź, wypróbuj mnie, skoro tak cię denerwuję, to mnie ucisz." Aktualnie nienawidziłam tej dziewczyny z całego serca. Zacisnęłam szczękę tak mocno, że zabolały mnie zęby.
- Nie znam twojej moralności, Misao, ale z pewnością nie należy ona do najbardziej rozwiniętych. Najlepiej ich zostawić, prawda? Oczywiście, po co się narażać i brudzić sobie szlacheckich rąsie. Po co w ogóle tutaj przychodziłaś? Napatrzyć się na ból i zniszczenie? Wow, no powiem ci, nie różnisz się zbytnio od tamtych gości z telefonami. O nie, sekundę, oni przynajmniej nie przeszkadzają w ratowaniu innych. 
Prychnęłam i odwróciłam się do dziewczyny plecami. Może nie powinnam była tego wszystkiego mówić, ale słowa jakoś tak same się potoczyły...
- Nieważne. - Rzuciłam jeszcze przez ramię, nieco słabszym tonem. Nie było sensu się z nią kłócić, bo tylko traciłyśmy cenny czas. 
Szybko pomogłam Rue przenieść poszkodowanego pod ścianę. Wykonała świetną robotę. Mężczyzna oddychał bez trudu i chociaż był nieprzytomny, wyglądał, jakby zaraz miał się obudzić. Przymknęłam oczy i skupiłam się na jego umyśle. Chwilę zajęło mi uśpienie go. 
Rozejrzałam się po pobojowisku. Usłyszałam zbliżające się syreny karetki. Czas się usunąć. 
- Na nas chyba czas. - Rzuciłam i pobiegłam w stronę zaplecza i tylnych drzwi, oglądając się na dziewczyny.
(Misao? Rue?)

24 stycznia 2016

Od Dragonixy - Konkurs

Jak zwykle w lesie panowała cisza, przerywana jedynie szumem wiatru i świergotem ptactwa. Między krzewami czasem przeskoczyła sarna, a przecinały ją promienie słońca wpadające niczym świetliste ostrza między gałęziami drzew, w pobliżu grupka dzików właśnie żerowała na truflach z ryjami wetkniętymi w ściółkę, a dalej zające uciekały przed lisami, zwinnie omijając przeszkody przed sobą. W głębi lasu osadziła się wilcza wataha, w której jeden z młodych samców założył własną rodzinę, jego wadera właśnie urodziła szczenięta. Był to basior czarnej maści, na grzbiecie malowały mu się białe pręgi, pod oczami miał zakola o tej samej barwie, co podkreślało zieleń jego oczu. Jako że był ulubieńcem Alphy, ten postanowił oddać mu część terenów i pozwolił od podstaw tworzyć własną sforę. Wilk był szczęśliwy i dziękował bogom, że tak bardzo mu się powodziło. A nazywał się Faeris.
Jego ukochana o srebrzystej sierści, Lorra, była bardzo opiekuńczą matką i kochającą, lecz wymagającą wilczycą. Codziennie wysyłała Faerisa na polowanie. Robił wszystko, by jej dogodzić, lecz nie zawsze przypadały jej do gustu jego wysiłki, co doprowadzało do kłótni - nie zawsze dawał się tak łatwo targać za ogon.
Wilczki podrastały, cała czwórka ganiała po cudownych boskich terenach. Delia, najbardziej spostrzegawcza, miała szarą maść i lawendowe oczy po matce oraz białe pręgi po ojcu, Sartel był nieśmiały, cały czarny, miał dwoje różnych ślepi, Kristia posłuszna, bielutka z jedną czarną łatą na zielonym oku oraz Goriath, ciekawski basiorek, szary w czarne pręgi, wiecznie szukający przygód. Trudno było zebrać je wszystkie na raz do kupy. Zawsze jednak pamiętały, by składać razem z rodzicami ofiarę bogini łowów i przyrody, Dianie. Zawsze przychodziła, by odbierać dary i wtem odwdzięczała się pomyślnością przy polowaniach, a las wokół nich stawał się piękniejszy. Pewnego dnia jednak nie pojawiła się mimo starań.
- Gdzie ona może być? - zastanawiał się Faeris. - Czy zrobiliśmy coś nie tak?
- Zawsze przecież w ten sposób składaliśmy ofiary... - Lorra zamyśliła się. - Być może za dużo ostatnio się kłócimy?
- Nie sądzę, przecież ostatnio jest cudownie między nami!... Dzieci? - zwrócił się do szczeniąt.
- My nic nie zrobiliśmy! - odpowiedziały wszystkie chórem.
Nagle w oddali słychać było dziwne brzęczenie. Ni to ptak, ni rój pszczół... Wtem coś się złamało i z głuchym uderzeniem runęło na ziemię, kalecząc przy tym drzewa wokół. Coś zawarczało, niszczyło więcej drzew... Wilk bez słowa zostawił za sobą rodzinę. Przekaz był i tak dla nich zrozumiały. Lorra miała czekać z młodymi.
Faeris biegł co sił w łapach żeby sprawdzić, co się dzieje. Czyżby Discordia sobie pogrywała? Wszystkie zwierzęta uciekały przed czymś w przeciwnym kierunku co wilk, przez co nie raz taranowały go bądź boleśnie się z nim zderzały. Nawet niedźwiedzie się bały! W końcu dzielny basior ujrzał na własne ślepia powód tego całego chaosu. To ludzie. Z ich rąk padały drzewa, to ich monstrualne maszyny z warkotem niszczyły wszystko co na ich drodze... Wściekły i zdesperowany wilk rzucił się na jednego z nich. Z krtani człowieka polała się krew i upadł bezwładnie na ziemię. Wtem Faeris wpadł na innego, który próbował się bronić piłą, lecz prędzej wypadła mu z ręki. Z jednej ciężarówki wysiadł inny mężczyzna, który już lepiej przygotował się do starcia z napastnikiem. Wycelował pistoletem idealnie w głowę, wystrzelił pocisk i... zatrzymał się wilkowi tuż przed nosem. Nie zdawał sobie sprawy, że owe zwierzę posiada magiczną moc... Nim się obejrzał, stracił życie. W pewnym momencie ludzi zrobiło się zbyt dużo i Faeris musiał uciec...
Dobiegł właśnie do swoich pociech i ukochanej zdyszany.
- Nic tu po nas! - oznajmił. - Nie możemy tu dłużej zostać. To ludzie!
Bez zbędnych tłumaczeń rodzina ruszyła pędem przed siebie... W nocy znaleźli jamę, w której mogli wszyscy spocząć.
- Tato? - spytała maleńka Kristia. Była najdrobniejsza wśród rodzeństwa. - Kim są ci ludzie?
Wilk spojrzał na nią smętnie.
- To bardzo złe istoty, wiesz? - odparł. - Niszczą lasy, zabierają nam zwierzynę, płoszą ją... Nawet uciszyli naszych bogów. To przez nich bogini Diana nie przyszła...
- Ale... Dlaczego oni to robią?
- Nie mam pojęcia...
- Może pójdźmy już spać - zaproponowała Lorra uśmiechając się z lekkim zmęczeniem. - Jutro coś poradzimy i znajdziemy nową kryjówkę. Może spróbujemy jeszcze raz odezwać się do bogów, tym razem z prośbą o pomoc.
Reszta rodziny przytaknęła matce i wszyscy poszli spać... poza Goriathem. Ten szczeniak był jak zwykle nader ciekawski... Kiedy był pewien, że wszyscy usnęli, wyszedł z jamy i chciał zobaczyć na własne oczy człowieka. Nigdy wcześniej nie miał okazji, a teraz nic nie staje mu na drodze...
Nad ranem wilki obudziły się. Na początku nikt nie zorientował się, że kogoś wśród nich brakuje... Dopiero Delia poderwała się na równe nogi.
- Gdzie jest Goriath?! - szczeknęła.
- To go tutaj nie ma? - zdziwił się Sartel. Rozejrzał się uważnie. - Masz rację! - przyznał. - Gdzie on może być?
- Zostawił ślady - stwierdził ich ojciec. - Pójdę jego tropem. Wy tutaj zostańcie!
Faeris znów ruszył sam, by go odszukać i nie narażać reszty na niebezpieczeństwa. Podążał jego drobnymi śladami, przepełniało go przerażenie i niesamowicie dokuczliwy stres powodujący niemal panikę, że mógł stracić syna. Ślady niepokojąco prowadziły w stronę ściany lasu, gdzie przecież były te potwory, ci... ludzie!
Dotarł to miejsca, które ledwie poznał ze względu na działanie ludzkich łapsk. Całe połacie wykarczowane... Całe dziesięć hektarów. Dumne drzewa teraz były tylko ledwo odstającymi od ziemi pieńkami. Krzewy poznikały, trawy wydeptane, wszystko zniszczone...
W jednym miejscu stało kilka ciężarówek, a obok nich siedzieli w grupie ludzie. Płonął ogień, śmiali się, rozmawiali...
- Hej, Henric! - krzyknął jeden. - Długo jeszcze będziesz go patroszył?!
- Uspokój się, człowieku! Myślisz, że to takie łatwe?
- Z zającami sobie szybciej radzisz!...
Cały świat w oczach wilka nagle poszarzał. Skoro to nie ma być zając... to co? Skóra zwierzęcia pokryta szaro-czarnym futerkiem pozostała na rozkładanym stoliku, ubrudzona krwią... Człowiek strzepnął ją i rozłożył... Chwycił martwe, ogołocone truchełko za ogon, nabił je na rożen i postawił nad ogniem... Ludzie śmiali się i rozmawiali dalej, czekając aż mięso się upiecze...
Łapy Faerisa ugięły się nagle pod nim, zupełnie jak by były z waty, calutki trząsł się w szoku, a w zielonych ślepiach wezbrały strumienie łez, które zaraz przerodziły się w wodospady... Padł bezsilny na ziemię, nie mógł wydusić z siebie żadnego słowa, choćby szlochu...
- Goriath... - wyszeptał tylko i wydał z siebie niekontrolowany jęk rozpaczy. Rozpacz przerodziła się w ogromny żal i patos, jego własny syn wypatroszony stanie się posiłkiem dla ludzi! - To mój SYN!!!
Cała jego bezsilność przerodziła się w gniew, który natychmiast napełnił go po brzegi adrenaliną. Furia, która nim kierowała, nie dała się spożyć nawet po tym, jakiej destrukcji nieświadomie dokonał... Wszystkie ciężarówki i maszyny karczujące wywrócone, ludzie w najbliższym zasięgu rozerwani na strzępy, ogień przygasł... Faeris cały we krwi wroga przeszedł wolnym krokiem w stronę ciała swego synka, które jako jedyne pozostało nietknięte. Każdy jego krok stawiał z cichym plaśnięciem o rozrzucone wszędzie wnętrzności. Nie wiedział, jak tego dokonał. Nie wiedział, co się właściwie stało. To nie było ważne. Nie było ważne też to, że bez względu na to jakiego czaru użyje, może paść na ziemię martwy. Nie... Teraz istniał tylko on i Goriath... Wyciągnął rożen z jego lekko przypieczonego ciała i owinął się wokół niego. Ogarnął go jeszcze łapą i płacząc przytulał go do siebie... Czuł się zmarnowany, bezużyteczny, nie mógł nawet uratować swojego własnego szczenięcia...
Leżał tak aż do nocy. Doskwierał mu głód i myśl, że czeka na niego cała reszta rodziny. Oby chociaż ich nie zawiódł...
Smętnym krokiem z nutką obłędu w oczach dotarł do jamy, w której nie było już nikogo. Przechylił łeb na bok zdziwiony i zaczął węszyć. Czuł ich zapach zarówno mocno, jak i smród człowieka... Może dlatego, że wciąż miał na sobie jego krew? Poszedł za tropem w poszukiwaniu swoich podopiecznych. Nie zwracał nawet uwagi na martwe zwierzęta, najwyraźniej postrzelone kilka godzin wcześniej... Zależało mu tylko na znalezieniu Lorry i szczeniąt, bez nich by nie przeżył.
Całą noc szedł ich śladem, lecz nie dopadało go nawet zmęczenie. Przestał nawet myśleć o pustym żołądku. Po pewnym czasie znalazł jakieś miejsce na podwyższeniu. Usiadł na samym szczycie i zawył... Brak odpowiedzi. Zawył jeszcze raz... Brak odpowiedzi. Usłyszał tylko strzał... Poczuł zapach ognia... Zawył po raz trzeci... Coś poruszyło się niedaleko. Poszedł w tym kierunku... Serce zabiło mu mocniej. Znajomy zapach! To Lorra! Pobiegł ile sił w łapach żeby spotkać ukochaną, która... była postrzelona.
- Faeris... - jęknęła i padła przed nim na ściółkę.
- Kochanie! Co... Co się stało?! - spanikował wilk.
Lorra resztką sił użyła swojej magii cienia, żeby skontrolować jego łapę, by strzeliła go w pysk.
- Zostawiłeś nas! - ryknęła. - Teraz wszystkie nasze dzieci nie żyją! Nie ma naszej rodziny! - to mówiąc rozpłakała się. - Ty... to twoja wina... Jak... jak mogłeś nam to zrobić...
- Lorra, posłuchaj mnie... Szukałem go, znalazłem... On też nie żyje... - wyszlochał. - Przepraszam... Byłem tak zrozpaczony, nie mogłem się od niego oderwać... Ja... nie chciałem go zostawić...
Wilczyca nie powiedziała już ani słowa. Wydała jedynie ostatni szloch i zmarła na jego oczach. Faeris został sam...
Teraz, po latach, siedzi na Olimpie i patrzy na ludzkie dzieło. Miasta, wioski, farmy, kluby, pojazdy... Można wymieniać bez końca. Starość doskwiera mu w kościach, pysk już dawno posiwiał, a soczyście zielone ślepia straciły swój blask i poszarzały od wylanych łez.
- Czy muszę tak naprawdę żyć? - spytał sam siebie.
Podnosi się ledwo na tylnych łapach i rusza mozolnie w stronę jednej z aren. Dotarcie do miasta zajęło mu prawie pół dnia. Powoli na horyzoncie zachodzi słońce, jakby smutno spuszczało głowę i żałowało marnego losu starego wilka. Ten wreszcie napotyka ludzi, który nie dowierzają własnym oczom.
- To wilk!
- Co za paskudztwo!
- Zabić go! Czemu się tak gapicie?!
- To ścierwo zasługuje na śmierć!
Faeris spogląda na tłumy młodszych i starszych ludzkich osobników i śmieje im się w twarze. Pragnie tego, co chcą mu dać. Pragną jego śmierci równie bardzo, co on...
Ktoś wyciąga pistolet...
Pada strzał...
Odrzut powala przestarzałego basiora na chodnik...
Od dalej się uśmiecha...
Pada drugi strzał...
... nie żyje.
Wreszcie dołączy do swojej rozłamanej rodziny...