Zawyłem głośno, a cień wokół mnie zafalował niespokojnie. Krople krwi spływające po ranie w brzuchu Narcyzy mieszały się z szkarłatnymi łzami płynącymi z moich oczu. Pył, którym stała się Phoenix owiał mi twarz. Wyłem głośno, nie powstrzymywałem łez. Nic się teraz nie liczyło, nikt nie usłyszy.
Cień po prawej stronie się rozwiał ukazując jakby wyrwane z przestrzeni drzwi z wiszącym nad nimi neonem: "Exit". Podniosłem waderę na ramiona, mimo że całe ciało bolało niemiłosiernie ruszyłem w kierunku drzwi. To jedyna droga ucieczki. Exit-wyjście. Wyjście, za którym nigdy nie wiesz co cię spotka.
Mocnym kopniakiem pchnąłem wrota i stanąłem naprzeciwko długiego, pustego korytarza. Drzwi za mną zatrzasnęły się, a gdy obróciłem głowę w tamtym kierunku za mną ciągnął się identyczny korytarz jak przede mną, którego koniec niknął w perspektywie. Zawsze to tak wyglądało, jednak jako jedyny z wyjątkiem Almy potrafiłem poruszać się tu swobodnie, bez zbędnych wpadek. Szedłem prosto mijając sale o numerach rozmieszczonych w dość nieregularny sposób.
123
6428
9
9
953
634
21
99065
327
1
4312... to tu.
Pchnąłem drzwi i znalazłem się w pełnej ludzi sali gimnastycznej. Nie zwracając kompletnie uwagi na zdziwionych ludzi przemaszerowałem przez sam jej środek i wyszedłem przez drzwi naprzeciwko do ponownie pustego korytarza. Stanąłem przed wyjściem. Bez problemów przekroczyłem próg i znalazłem się w lesie.
(Narcyza?)