Trzęsłem się z zimna chodząc w tę i z powrotem.
"Jeszcze tylko godzina" pocieszałem się w myślach.
Przysiadłem pod najbliższym drzewem. Śnieg zaczął lekko prószyć. Wzdrygnąłem się czując jak lodowate płatki opadają na mój pysk. Po kilkunastu minutach rozpadało się już na dobre. Prawdziwa śnieżyca. Było mi okropnie zimno, a powieki zaczęły opadać. Po moim ciele zaczęło się rozlewać jakieś dziwne ciepło. Od razu wiedziałem co to oznacza, w końcu nie był to pierwszy raz. To były pierwsze oznaki zamarzania. Chociaż było cholernie zimno to i tak musiałem stać na warcie jeszcze przynajmniej czterdzieści minut. W momencie, kiedy o tym pomyślałem w oddali zauważyłem jakiś ciemny kształt, ktoś się zbliżał. Z tego co wiedziałem wszyscy członkowie watahy znajdowali się na jej terenach. Czyli ktoś obcy. Obcy zbliżał się z każdą chwilą, kiedy był już pięć metrów ode mnie rozpoznałem w nim... Ryu. Krzyknąłem zaskoczony. Przecież Ryu nie żył już od dwóch lat. Przecież to ja go zabiłem. W takim razie jakim cudem mój najlepszy przyjaciel żył i stał przede mną.
- Witaj wędrowcze - powiedziałem używając rutynowej formułki.
- Vincent! - wykrzyknął. - Spodziewałem się tu ciebie!
- Kim jesteś...?
- Nie poznajesz mnie? Swojego starego druha? To ja! Ryu! Wiem minęło już kilka lat, ale chyba aż tak się nie zmieniłem - zaśmiał się.
- Ale jak to...? Przecież Ryu nie żyje! Ja go zabiłem!
- Ach... To... Faktycznie byłem ciężko ranny, ale jakoś się wylizałem - uśmiechnął się.
- Nie! Nie! To nie może być prawda! - zacząłem się gwałtownie cofać potykając o własne łapy.
- Co? - był wyraźnie zaskoczony.
- Ryu nie żyje, a ty jesteś tylko jego marną podróbką! - wykrzyczałem.
- Vincent, Vincent... Zawsze taki byłeś... Możesz mnie sprawdzić jak nie wierzysz - wystawił łapę w moją stronę. - Masz, dotknij. Wiem o twojej mocy.
Z lekkim wahaniem dotknąłem jego łapy i zobaczyłem jego dzieciństwo. Nas obu jako szczeniaki pluskające się w rzece. Pamiętałem tą chwilę. To była jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu.
- Ryu... To na prawdę ty... A ja przez tyle lat obwiniałem się o zabicie cię... - z moich oczu zaczęły płynąć łzy. - Moja warta właśnie się kończy... Chodźmy do mojej nory.... Mam ci tyle do powiedzenia...
Ruszyliśmy w stronę mojej jaskini.
- Ładnie się tu urządziłeś... - stwierdził Ryu przyglądając się mojemu domowi.
- Dzięki.
Ryu rozejrzał się nerwowo. Po chwili spojrzał na mnie, a jego oczy zniknęły. Zamiast nich z pustych oczodołów wypływał niebieski dym. Wyszczerzył się pokazując wydłużone kły.
- Na prawdę wierzyłeś, że on żyje - zaśmiał się upiornie stwór, który jeszcze przed chwilą był moim najlepszym przyjacielem.
Automatycznie wydłużyłem kły i pazury. Szamotaliśmy się dobrą chwilę, a ja starałem się kontrolować. Kiedy po raz kolejny spojrzałem na ten jakże znajomy pysk nie wytrzymałem. On przejął kontrolę.
***
Obudziłem się następnego dnia rano obok zakrwawionego i zmasakrowanego ciała wilka podszywającego się pod Ryu. Wbrew własnej woli zacząłem się trząść. Deja vu. Znowu w swojej jaskini ze zmasakrowanym tym samym ciałem. Trząsłem się coraz mocniej.
- Vincent! - usłyszałem jakiś głos dobiegający chyba zza światów.
Uchyliłem oko i zobaczyłem Szamankę. Odetchnęła z ulgą.
- Na szczęście!
- Co...? - zapytałem zdezorientowany.
- Prawie zamarzłeś! Gdyby on - wskazała strażnika - nie znalazł cię w porę, byłbyś już martwy. Prawie zamarzłeś!
Wataha
pierwotni mieszkańcy
liczebność: 18