Już od kilku stuleci błąkałam się po świecie. Fakt, odpowiadało mi to. Gdziekolwiek nie byłam, zostawiałam za sobą ten rozkoszny zapach śmierci i bólu. A napadanie na watahy było nudne. Chciałam prawdziwej konkurencji, z którą walka będzie wyzwaniem. I choć zniszczyłam wiele istnień i stoczyłam miliardy walk, to nie byłam usatysfakcjonowana. Dreszcz emocji, podniecenia na zbliżającą się walkę. Mmm... To było dla mnie jak ambrozja. A widok bólu w oczach mych ofiar był cudowny. Taaa... Jestem popaprana i to mocno, ale nie wiele osób ma odwagę to przyznać. A jeśli ktokolwiek się odważył, już nie żył. Taka byłam i uwielbiałam to. Co z tego, że na widok szczeniąt mam odruch wymiotny, a słodki jest dla mnie widok krwi i pożogi? Żyłam według własnych porąbanych zasad, które były tylko mi znane. Jasne, zawsze byłam odszczepieńcem, aspołecznym wyrzutkiem, nawet jako szczeniak, ale wszyscy bali się mnie. Ten strach przyprawiał mnie o dreszcz radości. A odkąd stałam się samotną zabójczynią, moje cechy i odosobnienie się wyostrzyły. Już dawno znikła we mnie empatia, czy jakieś emocje poza nienawiścią, gniewem, czy chłodną obojętnością. Nie przeszkadzało mi to, że jestem sama. Nigdy nie pragnęłam niczego innego, poza możliwością trenowania i zabijania. Zawsze zdawałam się na instynkt. A ten jakby oszalał i zmuszał mnie do dołączenia do watahy. Wiedziona impulsem to zrobiłam. Długo szukałam watahy, która była silna. Jasne, mój instynkt kazał mi przystać do stada, ale i logika. Wiele, wiele wilków od pokoleń pragnęło zemsty i mojej śmierci. Zawsze ich pokonywałam, wzbudzając w nich coraz to większą nienawiść, ale teraz podsłuchałam, że mają zamiar się zjednoczyć. A ja, choć cały swój czas poświęcałam treningowi, wiedziałam, że nie dam rady hordzie kilkuset rozsierdzonych wilków, łaknących mojej krwi. Do czasu, aż stanę się jeszcze silniejsza, uznałam, że muszę trochę się ustatkować, by nie znaleźli mnie. Nienawidziłam faktu, że musiałam być ofiarą, ale rozumiałam ich upór - sama też bym się mściła. Nie miałam im tego za złe, zawsze stawiałam się w sytuacji wroga, ale obiecałam sobie, że czeka ich długa i powolna śmierć. Kto wie? Może bóstwo bólu mi doradzi i wpadnę na nowy pomysł na tortury? Było ich tak wiele, ale większość i tak przetestowałam. Teraz jednak musiałam skupić się na treningu. Wybrałam tą watahę, bo byli tu silni wojownicy i liczyłam, że trafię na godnego przeciwnika, od którego mogłabym się czegoś nauczyć. Na razie nie poznałam wilków ze stada, ale oswoiłam się już z ich zapachami. Dziwnie było dzielić teren z innymi, ale żyłam samotnie ponad kilka wieków, jedyny kontakt z innymi mając tylko wtedy, gdy zabijałam ich, bądź torturowałam. Ale teraz musiałam skupić się na treningu.
Potrząsnęłam czarnym łbem, usianym bliznami i przyśpieszyłam. Pędziłam tak szybko, że czułam palenie w płucach. Byłam wytrzymała i szybka, owszem, ale dziś chciałam przekroczyć swoje granice. Jeśli miałam być lepsza, to nie mogłam trwać w miejscu. Rozmyślanie o tym, jak przeżyję w towarzystwie sfory, odwracało moją uwagę od biegu. Choć należałam do watahy, nie miałam zamiaru być miła. Będę sobą, a w najlepszym wypadku uznają mnie za krwiożerczą psychopatkę, niezrównoważoną i niebezpieczną dla otoczenia. A to była najlepsza opcja...
Ponownie machnęłam łbem pozbywając się wszelkich myśli. Pędziłam tak szybko, że dla ludzkich oczu byłabym tylko czarną smugą futra, która pojawia się i znika w ciągu sekundy. Wilki o dobrym wzroku były w stanie mnie dojrzeć wyraźnie, ale te o trochę słabszym zmyśle widziałyby mnie niewyraźnie, rozmazanie. Zarejestrowałyby tylko moją obecność. Biegłam szybciej z każdą chwilą, nie mogłam oddychać, przekraczałam swoje granice, burzyłam je i budowałam nowe, poszerzając horyzonty o nowe możliwości. Nie mogłam już biec, byłam blisko zemdlenia, ale mój triumf nad sobą, siłą umysłu nad ciałem, utrzymywał mnie w stanie przytomności. W końcu się zatrzymałam. Zwycięstwo sprawiło, że znów miałam masę energii, ale wiedziałam, że jeśli chce równie duży sukces odnieść w innych dziedzinach niż szybkość, to muszę oszczędzać energię. Od kilku dni nic nie jadłam. Nie dlatego, że nie mogłam nic złapać. To była dodatkowa zaprawa. Osłabiona potrafiłam osiągnąć coś takiego. Nie wytrzymałam i uwolniłam swój zew. Uniosłam łeb i zawyłam doniośle do księżyca. Mój śpiew przesączony był triumfem, nadzieją i determinacją. To był zew zwycięstwa, którego nie mogłam powstrzymać, bo wypełniał mnie całą i próbował się wydostać. Zawyłam jeszcze raz i zastanowiłam się. Może i stawałam na szczycie wytrzymałości fizycznej, ale musiałam poprawić samokontrolę. Zdecydowanie tak. Ale dzisiejsza noc poświęcona była biegom. Czułam zew, pragnienie, palącą potrzebę poczucia wiatru w sierści, pędu powietrza uderzającego we mnie ogromną siłą. Ale noc była bezwietrzna... Do diabła z samokontrolą! Prychnęłam i przywołałam ogromny wiatr. Napierająca na mnie siła powietrza była jak balsam dla mnie i mojej nienasyconej natury. Tej samej, która dawała mi zapał do ćwiczeń. Tej samej, która sprawiała, że byłam głodna krwi moich wrogów. Tej samej, która mnie stworzyła i ukształtowała. To dzięki niej byłam jaka byłam. Zawyłam znowu, wyrzucając z siebie pragnienia, pozwalając, by wiatr rozniósł mój śpiew po całej dolinie. I choć nie spałam od dwóch tygodni i głodowałam prawie tydzień, z werwą rzuciłam się do dalszego biegu... który nie potrwał długo. Szybko wyczułam zwierzynę. Nie zastanawiając się, zmieniłam kierunek, zataczając koła, węsząc, bezszelestnie idąc, pilnując, by najdrobniejszy ruch, najcichszy dźwięk, czy najlżejszy zapach mnie nie wydał. Po chwili jestem na miejscu. Nieopodal stado jeleni. Tutaj jedna sarna, odłączona od stada. Rozum mówi sarna, serce się nie zgadza. I robię to co zawsze - słucham instynktu, pierwotnego i zakorzenionego we mnie głęboko, na dnie mojego jestestwa. Rzucam się w kierunku samca alfa stada, wielkiego jelenia z imponującym porożem. Kilka sekund i leży martwy. Stado rozbiega się w popłochu, a ja ucztuję nad zdobyczą, wybierając najgorsze i najohydniejsze ochłapy. Moja zaprawa bojowa na tym polegała. Nie grymasiłam, uodparniałam się na ból, głód, czy zmęczenie. Ten trening wypracowałam lata temu. Po chwili wiem, że zjadłam maksymalną ilość mięsa, by uśmierzyć głód i być na siłach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się najadłam. Wstaje, przeciągam się, bardziej jak kot, a nie wilk i mówię:
- Wiem, że obserwujesz mnie od początku treningu, samcu. Wychodź, wychodź... - nucę melodyjnym głosem - Kiiciii, kiiciii...
Po chwili z krzaków wydostaje się jakiś basior. Jest niewiele wyższy ode mnie, zaledwie o cal lub półtora, ale ja jestem wysoka.
- Co we mnie tak ciekawego? - pytam oschle, wiedząc, że samiec jest z watahy. Kojarzę ten zapach i po nim to poznaje. Wnioskuję, że jest silny, bo ma pewną siebie postawę i wiem, że nie udaje
Czyżbym miała tyle szczęścia i już znalazłam kogoś z kim mogę walczyć? Postanawiam to sprawdzić. Instynkt decyduje za mnie - skaczę z niesamowitą prędkością, jeszcze większą niż wcześniej, dzięki skromnemu posiłkowi. Postanawiam nie ujawniać moich zdolności i nie daję z siebie wszystkiego. A wręcz przeciwnie - robię niewiele, chcąc sprawdzić jego umiejętności. Lecę ku niemu, dystans pokonuję w sekundę. Basior zamiast uciekać, szarżuje i kłapie szczękami o milimetry od mojego barku. Robię błyskawiczny unik i rzucam się ponownie. Tym razem dosięgam celu. Kotłujemy się, walczymy, aż odskakuję od niego. Żadne z nas nie ma ani jednej rany. Nie starałam się, a wręcz odpuszczałam, ale wiem, że on też nie dał z siebie wiele.
- Jeśli jesteś tu najsłabszy - i mówię tu o twojej prawdziwej sile - to nie mogę się doczekać walki z najlepszym - deklaruję pełna zapału i pragnienia walki
Chce walczyć tak bardzo, że to mnie pali od środka. Zduszam ból w zarodku i biorę głęboki wdech. Nie było nawet pierwszej krwi i powietrze nadal pachnie lekko mroźne, żywicą i piżmem, a nie zapachem życiodajnej substancji, którą tak często wydzieram z łap innych.
- Jak się nazywasz? - pyta w końcu basior, analizuje mnie, ocenia i tworzy listę słabych punktów. Ja robię dokładnie tak samo.
- Mogę też o to zapytać - prycham, ale czuję, że jest potężny, więc nie mieszam go z błotem
Patrzymy sobie w oczy, ale nie ma w tym nic romantycznego. Toczymy walkę na spojrzenia, czekamy aż drugie opuści wzrok. Czuję jego palące spojrzenie i nie jestem mu dłużna - świdruję go przenikliwym wzrokiem, zachowując kamienną twarz. Nie drgam nawet o milimetr.
-Tak to możemy stać do rana - rezygnuje w końcu samiec, ale nie odwraca wzroku
- Zawszę mogę zagrać nie fair play i po prostu cię zepchnąć z klifu. Myślę, że wtedy przestaniesz się tak gapić - podsuwam mu rozwiązanie
Nadal wbija we mnie wzrok, ale powoli przymyka oczy i delikatnie się uśmiecha, jakby szydząc ze mnie.
- Myślisz, że dałabyś radę? - pyta
- Spróbować zawsze można - odpowiadam przekornie, jednocześnie jeżąc sierść. Przez chwilę się zastanawiam. Jego postawa, siła, ukrywanie zdolności - jeśli był wysoko postawiony, a na to wszystko wskazywało, to długo nie zostanę w watasze - Jednak poza próbami samobójczymi i nie tylko tymi dotyczącymi mojej śmierci, możemy się przedstawić. - nawet jeśli jest wysoko postawiony, to mnie to nie obchodzi. Ale jakoś zyskał mój szacunek, co zdarza się rzadko. Pocieszam się tym, że pewnie się to niedługo zmieni. - Jestem Kisasi
(Dokończy jakiś samiec, który nie usnął przy czytaniu mojego opa?)