Słońce powoli wyłaniało
się zza horyzontu. Dzikie ryki i nawoływania powoli cichły. Świat ogarniał
błogi spokój.
Po chwili zaczęły
rozbrzmiewać wesołe trele rannych ptaszków. Jak gdyby nigdy nie ze swoich
kryjówek wychodziły zwierzęta.
Weszłam do mojej jaskini
i od razu upadłam jak zabita na twarde posłanie. To była długa i trudna noc.
Teren watahy, przez lata zapomniany przez wilki, zarósł i zdziczał. Aż strach
było po zmroku wychylać nos z nory. Ale ja musiałam. Moim obowiązkiem, jako
Alphy, jest oczyszczenie krainy z wszelkiego plugastwa jakie się tu namnożyło.
A przecież nasi kochani
Olimpijczycy powiedzieli, że „opiekowali się” tymi terenami. Akurat! Pewnie
całymi dniami urządzali imprezki, na których upijali się winem i nektarem!
Teraz JA całymi nocami
latam jak oszalała w tę i z powrotem po lesie i zabijam potwory. Dziwię się, że
Mixi nie przeszkadzają flaki na drzewach… nieważne.
„To mnie wykończy”
pomyślałam „Sam Herkules nie miałby tyle siły do wali z potworami”
„On może nie, ale ty
dasz sobie radę” spróbował mnie pocieszyć Draken
„Damare. Chcę chwilę
poleżeć ciszy”
„Coraz częściej to
mówisz…” stwierdził z lekką kpiną, ale spojrzałam na niego groźnie „Dobra,
dobra. W takim razie lecę na zwiad. Poszukam potworów.”
„Jasne. Tylko wróć
przed zmrokiem i mnie obudź”
„Spoko, pa”
„Pa”
Smok odleciał.
Zamknęłam oczy. Myślałam, że zasnę od razu, ale się pomyliłam. Leżałam tylko z
zamkniętymi oczyma. Nie wiem dokładnie ile. Dłuuugo, bo gdy wreszcie je
otworzyłam było już po południu.
Wstałam i wyszłam z
nory. Jasne światło słoneczne na chwilę mnie oślepiło, ale zraz się
przyzwyczaiłam. Ruszyłam powoli przed siebie całkowicie ignorując ślady krwi.
Wyszłam na brzeg jakiegoś jeziora. Nadal byłam zbyt zmęczona, by o tym dużo
myśleć. Podeszli do wody i zaczęłam pić.
Przez myśl mi przemknęło, że powinnam coś zjeść, ale przypominając sobie jak
wygląda las eteru straciłam apetyt.
Wtem woda zaszumiała i
jak torpeda wystrzelił z niej podłużny kształt. Błyskawicznie odskoczyłam do
tyłu. Z wysokości kilku metrów ociekając wodą spoglądał na mnie łeb olbrzymiego
Węża Morskiego.
Szybko oceniłam, że w
starciu z tym potworem (w moim obecnym stanie) równe są… yyy… zero koma zero,
zero, zero jeden.
Uskoczyłam przed
gwałtownym atakiem i skoczyłam w las. Biegłam, byle dalej od jeziora.
- Chyba nie powinnam
była w tym stanie wychodzić z nory – mruknęłam pod nosem zatrzymując się i
dysząc – Później trzeba będzie się z nim rozprawić.
Szłam dalej, już
powoli. Wtem natknęłam się na Mixi.
- Cześć – powiedziała
- Hej.
- Właśnie oprowadzałam
Nikę po watasze. Niestety muszę już lecieć.
- Dlaczego?
- Nieważne… - Mixi już
chciała odejść, ale ją zatrzymałam.
- Jak wieczorem nie
będzie ci się chciało spać, to pozabijaj dla mnie trochę potworów, ok.?
- No spoko, pa.
- Pa.
Wadera pobiegła gdzieś
w las, a ja wyszłam na polanę koło Wodospadu Łez.
(Nikoyaka?)