16 czerwca 2018

"Z Calią więcej NIE pijemy, czyli Seria Niefortunnych Zdarzeń level głucha Camille Belcourt" (Utrata słuchu ♖♘ 7/7 #KONIEC)

       Nie. Nie ma mowy. Nie mogę się poddać. Przecież… przecież tak niewiele brakowało. Poprawka. Tak niewiele brakuje. NIE! NIENIENIENIENIENIE! NIE MA MOWY. To nie może się tak skończyć. Pomyślałam o Calii. Przecież ona mnie zabije, jeśli umrę. PRzed oczami przemknęła mi twarz Lorema, Eliasa, Leniniewskiego, a nawet Argony. Przecież… oni mnie potrzebują. Wróciłam do Argony. NAWET JEŚLI JESZCZE O TYM NIE WIEDZĄ. Pokusiłam się o próbę następnej, może ostatniej transformacji. Moje ciało stawało się coraz większe i większe. Nie zwracałam uwagi na coraz bardziej wbijające się zęby. To była moja jedyna szansa. Szara skóra pokryła mnie całą i dawała nadzieję na ocalenie. W  końcu szczęki potwora nie wytrzymały. Usłyszałam trzask kości. Jednak zmieniałam się dalej. W końcu skóra potwora została rozerwana w kącikach paszczy. Gdy poczułam na sobie krew, odpuściłam. Z trudem wylazłam z wnętrza potwora i zamieniłam się w mrówkę. Wdrapanie się po ścianie nie było może jakieś ekstremalnie trudne, gdyby nie to, że całe moje jestestwo skupiało się tylko na wszechobecnym cierpieniu. W końcu udało mi się dotrzeć na powierzchnię. Odmieniłam się z powrotem w człowieka, a potem… Właśnie. Co było potem? Bo ja szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia. Pamiętam tylko ból.
***
Powoli uchyliłam oczy, jakbym się bała, że je uszkodzę. Całe moje ciało było obolałe. Czułam każdą najdrobniejszą komórkę swojego ciała i każda z nich dobitnie przypominała mi o sobie za pomocą nieustannego cierpienia.
- O cholera - jęknęłam. Gdy otworzyłam oczy całkowicie zauważyłam, że jestem w jakimś białym pokoju. Umarłam? To byłoby mi wysoce nie na rękę, jednak no cóż… to chyba nie za bardzo zależało ode mnie. Na krześle obok mnie ktoś siedział. Może to anioł przyszedł mnie przywitać i wprowadzić w bramy niebieskie? Po chwili zrozumiałam, że to była Calia. Wydawało mi się, że nieco przysnęła, dlatego lekko trąciłam ją lewą dłonią.  Z tego, co udało mi się zauważyć prawa była w gipsie i bolała o wiele bardziej. Ace ocknęła się i gdy dotarło do niej, że to ja ją obudziłam rozpoczęła swoją tyradę.
- Camille Belcourt, ty żałosna… osobo! - krzyknęła. - Jak mogłaś mi wywinąć taki numer! Wychodzisz z mojego domu głucha i wściekła i po tygodniu policja znajduje cię na środku ulicy w stanie krytycznym oblaną kwasem! Czy ciebie do końca powaliło? Martwiłam się o ciebie, głupku! - gdy przestała już krzyczeć, opuściła głowę. Na jej policzkach zobaczyłam łzy. Starałam się przesunąć kawałek na łóżku mimo bólu i pogłaskałam ją po włosach.
- Ejj… - zaczęłam - W końcu nic takiego się nie stało… Nic mi nie jest… - Podniosłam się do pozycji półsiedzącej. Calia uniosła głowę, zaszlochała cicho i rzuciła się na mnie, zamykając mnie w żelaznym niemalże uścisku.
- Martwiiłam się - jęknęła. Nie wiedziałam za bardzo co mam robić, więc po prostu głaskałam ją po plecach, powtarzając, że już wszystko w porządku i że nic mi nie jest i tak dalej i tak dalej. I wtedy dotarła do mnie rzecz najważniejsza. Odzyskałam słuch. Wtedy dołączyłam do Calii i tak sobie szlochałyśmy przez jakiś czas. Czułam, że mimo wielu rzeczy nas dzielących, mimo wielu kłótni jakie przeprowadziłyśmy, w razie niebezpieczeństwa któraś z nas skoczyłaby w ogień za tą drugą. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz