Chodziłem po ciemnym i ponurym labiryncie. Co chwila natrafiałem na ślepy zaułek, co mnie coraz bardziej wkurzało. Wędrując kopałem leżące na ziemi kamyki. Po jakimś czasie zobaczyłem mały otwór w żywopłocie. Przez kilka minut zastanawiałem się, czy przejść przez niego. Nie za bardzo lubiłem przeciskać się przez małe przejścia... mało tego, musiałbym to zrobić na czworaka. W końcu wpadłem na pewien pomysł. Zamieniłem się w wilka, po czym z łatwością przeszedłem przez otwór. Po chwili powróciłem do normalnej formy.
- I znowu ślepy zaułek - powiedziałem patrząc na żywopłot rosnący przede mną.
Wtem poczułem dziwny zapach. Nie należał do przyjemnych. Niestety nie wiedziałem, skąd dochodzi. Zacząłem się rozglądać...
Otworzyłem oczy. Z piekarnika wylatywał dym. Przez cały czas czułem ten smród.
- Moja zapiekanka! - zawołałem, po czym zerwałem się z kanapy i pobiegłem do kuchni.
Wyłączyłem piekarnik i otworzyłem klapę. Założyłem na ręce rękawice kuchenne. Szybko wyciągnąłem przypaloną, a może i nawet spaloną zapiekankę.
- Świetnie - mruknąłem kładąc potrawę na blacie kuchennym.
Ogólnie chciałem zrobić zapiekankę, ponieważ tego dnia wracał wuj oraz sam miałem na nią ochotę. Niestety, zasnąłem i przez to cały mój wysiłek poszedł na marne. Ale no cóż... mówi się trudno.
Po chwili do domu wszedł nie kto inny, jak mój wuj.
- Wróciłem - oznajmił kładąc torbę na podłodze.
Gabriel podszedł do mnie i zapytał:
- Co tam u ciebie?
- Nic ciekawego - odparłem trochę ponuro - Chciałem zrobić zapiekankę, lecz wszystko się spaliło.
Wuj spojrzał na potrawę, po czym uśmiechnął się i rzekł:
- Jeszcze nada się do zjedzenia.
Byłem trochę zdziwiony. Po chwili ściągnąłem rękawice.
- Spoko - powiedziałem - ale nie moja wina, jeśli będzie cię potem brzuch bolał.
Nie byłem głodny, więc postanowiłem pójść na spacer. Założyłem buty, płaszcz, a także moje ulubione rękawice.
- Gdzie idziesz? - zapytał wuj.
- Na spacer - odparłem łapiąc za klamkę.
- Nie chcesz ze mną spędzić wieczoru?
- Nie.
Wyszedłem z mieszkania, po czym zszedłem po schodach. Ruszyłem w stronę parku. Było to jedno z miejsc, w których lubiłem spędzać czas. Będąc już tam zobaczyłem mały woreczek leżący na ziemi. Stanąłem przed nim i wziąłem go do ręki. Nagle usłyszałem czyjś krzyk:
- Zostaw to!
Popatrzyłem na chłopaka biegnącego w moją stronę. Wyglądał na około szesnaście lat. Miał on już rzucić się na mnie, jednak szybko zrobiłem unik.
- Oddaj to! - warknął podchodząc do mnie.
- Niby czemu? - zapytałem spokojnie.
- Bo to jest moje!
- Taa, twoje.
Nagle nieznajomy znowu się na mnie rzucił. Tym razem nie zdążyłem zrobić uniku i razem z nim upadłem na ziemię. Wtem woreczek wypadł mi z ręki. Na szczęście leżał blisko nas. Po chwili udało mi się odepchnąć chłopaka. Wstałem i jak najszybciej zabrałem woreczek, po czym oddaliłem się o kilka kroków.
- Ile razy mam mówić?! Oddaj to! - wrzasnął nieznajomy.
Do chłopaka podbiegł ktoś inny, zapewne jego kolega o jasnych włosach. Blondyn szepnął temu drugiemu coś do ucha. Po chwili obaj popatrzyli na mnie.
- Teraz to on będzie miał kłopoty - powiedział blondyn.
Chłopcy zaczęli uciekać. Zdziwiło mnie to trochę. Najpierw temu tak zależało na woreczku, a teraz tak po prostu mnie z nim zostawiają.
- Dziwne - mruknąłem.
Spojrzałem na worek. Ciekawe, co w nim jest, pomyślałem. Po chwili otworzyłem go. W środku były trzy małe rubiny.
- No nieźle - powiedziałem wyciągając jeden z kamieni szlachetnych.
- Hej, ty! - ktoś zawołał - Co tam masz?
Szybko włożyłem rubin do woreczka, który potem schowałem do kieszeni. Ruszyłem w stronę starej altany, jednak po chwili poczułem czyjąś rękę na ramieniu.
- Co tam masz? - zapytała spokojnie osoba.
- N-nic - odparłem trochę niepewnie nie odwracając się.
(Ktoś?)
Wataha
pierwotni mieszkańcy
liczebność: 18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz