8 października 2016

Od Somniatisa cd. Dragonixy

- Nic nie szkodzi, odpoczywaj – powiedział łagodnie, uśmiechając się delikatnie. – Jeszcze chwilę będziemy jechać.
Dziewczyna pokiwała głową, jednak nie położyła ponownie głowy na ramieniu towarzysza. Wpatrywała się za to tępo przed siebie. Oboje byli wymęczeni i potrzebowali chwili odpoczynku. Kilkanaście minut późnie Somniatis potrząsnął delikatnie dziewczyną, która znów zdążyła zasnąć.
- Drago, już prawie jesteśmy – powiedział cicho, a czerwonowłosa zamrugała zaspana. Wstała i chwyciła się żółtej rury, a mężczyzna poszedł w jej ślady. Autobus się zatrzymał i z dźwiękiem rozprężanego powietrza, otworzyły przed pasażerami. Znaleźli się na zewnątrz. Somniatis skierował towarzyszkę w kierunku swojego domu, nie trudząc się nawet zaczynać rozmowy. Tak było lepiej, a przynajmniej na razie.
Już w warsztacie zaprowadził ją do swojego pokoju i zaoferował swoje łóżko.
- A ty, gdzie będziesz spał? – spytała bystro.
- Muszę popracować nieco w warsztacie – odpowiedział. – Mam zaległą pracę z wczoraj, którą muszę zrobić jeszcze przed otwarciem.
- Więc może pomogę?
- Nie jesteś w stanie pomóc. To bardzo precyzyjna robota i muszę po prostu posiedzieć nad tym w ciszy. Nic więcej. – Somniatis delikatnie posadził dziewczynę na posłaniu i kucnął przed nią. – Na razie odpocznij nieco, a potem będziemy musieli udać się do Erny, żeby obejrzała twoje złamanie. To chyba jedyna osoba w WKNie której można ufać w takich sprawach.
- Dobra – powiedziała dziewczyna. Atis pokazał jej jeszcze, gdzie znajdzie świeżą pościel i poszedł do pracowni. Przysiadł do porzuconego wcześniej projektu i powoli, mozolnie zaczął nad nim pracę. Kątem oka obserwował, jak towarzyszka wymienia pościel i gdy trzasnęły za nią drzwi odczekał jeszcze kilkanaście minut dla pewności i zgasił pieczęć. Zegarek i tak był już gotowy. Już od kilku minut. Czuł się, jakby miał piasek pod powiekami, a jego głowa poleciała prosto na metalowe urządzenie. Nie zadał sobie tego trudu, by je odsunąć. Spał.
(Drago? Spoko, nic się nie stało^^)

Od Mbanwe

Brama prowadząca w głąb wysypiska stała otworem. Chłodny metal, w większości zardzewiały, zawisł nad głową przechodnia, sprawiając wrażenie, jakby topór kata miał się rozprawić z osobą wchodzącą na teren. Ogromna przestrzeń, ogrodzona zardzewiałą siatką, gdzieniegdzie poprzecinana była dziurami. Zdawało się, że druty czyhały, aż nieuważny gość tego miejsca zahaczy o nie swoim ciałem, przewróci się i zostanie przysypany górą śmieci, z tej perspektywy dosięgającej nieba. Władze od dawna porzuciły nadzór tego terenu. Niezdrowy zapach gnijących resztek z każdą chwilą dawał się we znaki. Łzy w oczach, dławiący kaszel, duszności. Żeby dostać się gdziekolwiek, przemierzało się przez masę odpadów, organicznych i nieorganicznych. Rozkręcone części, wyrzucane z pobliskich uniwersytetów, walały się pod stopami. W pewnej odległości od wejścia krajobraz się zmieniał. Aleja rur. Pod nimi, ogromnymi, o średnicy mogącej pomieścić dorosłego człowieka, walały się przeróżne szczątki, tak podobne do ludzkich. Humanoidalne androidy, wyniki nieudanych eksperymentów. Dwie złączone dłonie, wypłowiałe od słońca, z niemal to organicznego materiału, poobrywanego i ukazującego ostre wystające przewody. Zimne oczy, szklane, świdrujące wszystko dookoła, spoglądające z wyrzutem na świat. W końcu on, zagubiony w czasie i przestrzeni, na terenie cmentarzyska postępu. Jeden krok. Ominięcie zużytego układu scalonego. Szybki skok nad stertą kabli. Gotowe. Gwałtownym ruchem odchylił blachę, ukazując wnętrze swojego przybytku, zgromadzonego w starej rurze, tradycyjnie nazwanej"szałasem". Żarówka, podczepiona do starej baterii, tliła się słabym światłem, ukazując prowizoryczną półkę z blachy, miejsce gromadzenia chwastów wyrosłych na tym terenie. Na legowisko, znajdujące się w głębi rury, składało się posłanie z mchu, zerwanego nieopodal i poduszka znaleziona w głębi wysypiska. Żal było to wszystko opuszczać, lecz decyzja została dawno podjęta. Szansa na to, że ktoś rozkradnie dobytek podczas jego nieobecności, była minimalna. Po raz ostatni przejrzał się w kawałku znalezionego lustra. Kurtka, zostawiona przy bramie przez jakiegoś przechodnia nie była aż tak zniszczona, nie licząc plam po smole. Dół stroju, zszyty ze starego prześcieradła i spięty kilkoma starymi drutami także dobrze sprawdzał się w swojej roli. Do pasa przymocował najważniejsze worki z ziołami i kilka fiolek, tak na wszelki wypadek. Do zapinanej kieszeni schował pchłę Basię. Jeszcze tylko tobołek na patyku i czas wyruszać w świat. Ostatnie spojrzenie na dom i przerwanie obwodu żarówki. "Ja tu wrócić za krótka czas" pomyślał i udał się w stronę bramy, na spotkanie z metropolią.
***
Przechadzał się spokojnym krokiem po ulicach Areny 4. O dziwo, swoim wyglądem nie zwracał na siebie zbytniej uwagi. Można było powiedzieć, że niczym nie odróżniał się od przeciętnego naukowca z Korrstechu. Przy kamienicy z charakterystyczną linką na pranie, a mianowicie charakterystycznymi majtkami mogącymi pomieścić cały oddział SJEWu, skręcił w boczną uliczkę. W tej chwili stał pomiędzy budynkami, znajdującymi się w odległości tak wąskiej, że dwie osoby miałyby trudność z ominięciem się bez potrącenia. Przy końcu uliczki wychylił się zza kamienicy. Kilkukrotnie przeleciał wzrokiem po przechodniach, żeby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Żadna głowa nawet nie obróciła się w jego kierunku. Nachylił się i jednym zwinnym ruchem podniósł klapę zamykającą studzienkę kanalizacyjną. Ześlizgnął się do niej, starając się zrobić jak najmniej hałasu, po czym przechylił klapę. Teraz mógł zrobić to, po co tutaj przyszedł. Wyjął ze swojej kieszeni kawałek metalowej blachy i materiałowy worek, podszedł do ściany i zaczął zeskrobywać z niej grzyby. Trach. Coś zaczęło uderzać w klapę od studzienki od zewnątrz. Nie zdawało się, żeby kiedykolwiek miało przestać. Mbanwe schował worek do kieszeni i rozpoczął oddalanie się od klapy szybkim krokiem, nie zwracając nawet uwagi na fakt, że rozchlapuje wodę na boki. Uderzanie nasilało się, aż w końcu promienie światła wpadające do środka dały znak, że ktoś otworzył klapę i starał się wejść. Nagle taki sam dźwięk pojawił się z drugiej strony. Następna osoba starała się wskoczyć do kanalizacji. "Ja być trup", nawiedziło go niepokojące przeczucie. Jeśli go znajdą, może pożegnać się z dotychczasowym sielskim życiem na wysypisku. Ucieczka metodami, które nie były związane z jego mocą też nie wchodziła w grę. Utopienie w szambie - tym bardziej. Postanowił przebiec się jeszcze dalej, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy. Z oddali słychać było kroki. Mbanwe dobiegł do rozwidlenia ścieżki i skrył się za ścianą, bacznie nasłuchując odgłosów życia. Dźwięk kroków podwoił się, tak jak przeczuwał. "Ja być trup", powtórzył profilaktycznie w myślach. Wziął głęboki oddech, godząc się z losem. Z korytarza do jego uszu dobiegł śmiech.
- Eviva l'arte! - wykrzyknął radośnie jeden głos.
- Eviva l'arte! - zawtórował mu drugi - To jak, łapiduchu, masz nowy kawałek? - zapytał z ciekawością, a jego głos w miarę przybliżania się stawał się coraz głośniejszy.
"Eviva l'arte" szaman odetchnął z ulgą. "Ja być żyw!" pocieszył się. "ZUPA, ja mieć wiela książka, wiela ładna kobieta być w ZUPA. Ja umrzeć szczęście" i po tych myślał wyskoczył zza rogu, po czym rzucił się biegiem w stronę artystów. 
- Eviva l'arte! - wykrzyknął, wpadając w przestrzeń między nimi. - Ja Mbanwe, czytać wiela książka, lubić książka, kochać książka. - powiedział jednym tchem, czekając na ich reakcję. Nie musiał nawet podnosić głowy, żeby zobaczyć twarze artystów. Byli dużo niżsi od niego i bardziej przerażeni niż on sam przed chwilą. Artyści wyglądali jak dwa przeciwieństwa - jasne włosy kontra ciemne włosy, czerwone oczy kontra zielone oczy. Przez kilka chwil stali w zupełnym milczeniu i mierzyli się wzrokiem. Ciemnowłosy szybciej odzyskał mowę, po czym zaczął rozmowę.
- Ty - wskazał na szamana - rozumieć mnie? - wskazał na siebie.
- Ja rozumieć wszystka. - odpowiedział Mbanwe - To, że nie mówić wasz języka nie znaczyć, że ja nie rozumieć wasz języka. - odpowiedział z udawanym urażeniem. 
Po tych słowach odezwał się białowłosy:
- Skrybo, mój ulubiony kolego, rewizja. Ręce na ścianę. - wyraził się z powagą, po czym otworzył jego torbę. - Przepraszam za przyjaciela, on niechętnie dzieli się swoją poezją. - kontynuował - Do wyboru, do koloru, wszystkie style, wszystkie środki stylistyczne, futuryzmy, szatanizmy, dowolność ortograficzna, takie tam jagódki i inne pierdółki. - wręczył mu do ręki cienką książkę, zawiniętą w kawałek mięsa. - Nie martw się, nigdy się nie połapali. - spróbował dodać mu otuchy poklepaniem po ramieniu.
- Idziemy szukać reszty? - zapytał ciemnowłosy, wyraźnie zniecierpliwiony, przestępując z nogi na nogę.
- Drogi kolego, troszkę kultury się należy. Mbanwe nawiązał uprzejmą konwersację, a ja, jako dżentelmen, kulturalnie mu odpowiadam.
- Drogi przyjacielu – ciemnowłosy zaczął naśladować jego ton – Myślę, że niezbyt uprzejmie byłoby spóźniać się na spotkanie z innymi artystami, a Mbanwe do nich nie należy. – kątem oka zerknął na szamana, mając w głębi serca nadzieję, że nie rozumie tak skomplikowanej mowy.
- Przyjaciel – wypowiedział białowłosy, kierując wzrok na Mbanwego – chętnie zostanie artystą, nieprawdaż?
Szaman nie odpowiedział od razu. Przeliczał sobie w myślach wszystkie korzyści, jakie wiązały się z byciem w ZUPA’ie. „Książka darma – tak, książka darma w mięso – tak, wychodzić z wysypiska – nie, pisać w głupi języka – nie, mieć kulka w łeb – nie, pchła Basia mówić nie” kalkulował.
- Ja nie być artysta jutro i późno, ale czytać wasza książka. Ja móc dawać wam zioła i grzyba za książka. – dodał, widząc ich zawiedzione miny, po czym udał się z książką do wyjścia z kanalizacji. Członkowie ZUPA’y nie śmieli się nawet poruszyć, gdy coraz szybciej się od nich oddalał. Odetchnęli dopiero wtedy, gdy klapa od studzienki wróciła na swoje dawne miejsce, a kroki nad nimi ucichły. 
(Ktoś, coś?)

7 października 2016

Wyniki czystki

Na watasze zostają:
Argona
Est
Tyks
Rori
Lorem
Tiffany
Ashura
Dragonixa
Somniatis
Erna

oraz
ci, którzy niedawno dołączyli, czyli:
Ivan
Halszbiet
Mbanwe

Zaś postacie:
Mixi
Hikaru
Vincent
Ryu
Ookaminoishi
zostają przeniesione do NPC

W najbliższym czasie pożegnamy się również ostatecznie z:
Rue
Rin
Tomi

Ten post jest również tegotygodniowymi zaległościami, więc od dzisiaj wszyscy startują z czystą kartą (ci, którzy startuję, heh).

6 października 2016

"Natura lubi się ukrywać."

Imię i nazwisko: Mbanwe
Przynależność: brak
Pseudonim: Szaman
Orientacja: Lubić ładna kobieta, ale żadna ładna kobieta nie lubić Mbanwe.
Płeć: Mężczyzna
Wiek: Żyć w dzicza, chować w dzicza, czas nie jest dla dzicza.
Żywioł: Dobrze umieć medytacja - rozmawiać z kosmos, wychodzić z ciała. Lubić ziółka, parzyć ziółka, być szaman.
Cechy charakteru: Ja być szaman, każdy szaman być mądra. Lubić książka, ale nie móc pisać książka. Książka to jedyne, co człowiek robić dobre. Oglądać dużo natura i myśleć nad losem wszystka. Brać od ziemia i dawać do ziemia, nic nie ginąć. Kiedyś lubić patrzeć ładna kobieta, ale one nie lubić być na nie patrzeć. Nie umieć rozmawiać z ładna kobieta. Mało rozmawiać z człowieka w wioska, a dużo z kosmosa. Mieć tajna wiedza i cieszyć się z tym. Nie chcieć wykorzystać zdolnościa, mieć przeczucia, że rytuał musi być zła. Chcieć się przekonać, że rytuał musi być dobra.
Aparycja: Być wysoki, ale mało jeść, dlatego chudzić. Nie potrzebować wiela jedzenia. Jak czas mieszkać na wyspa, mieć długa włosa wszędzie. Włosa dawno być jasna, ale na arena mało woda, a zioła chcieć woda. Włosa lubić natura, mieć gałęzia, liścia i pchła Basia. Pchła lubić chodzić po szaman, ale nigdy nie wchodzić w brwia-krzak. Mieć zielone ocza, ładna kobieta to lubić, natura też. Nos nie być duża, usta też nie być duża, a że pić mało woda - pękać. Mieć długa broda bez włosa, ona wystawać przed twarz. Chodzić zgarbiona z głowa do przoda. Chód i skóra przypominać umarlak. Mieć długa ręka, długa noga i długa stopa. Mieć talizman z gałęzia i miedzi, nosić go na szyja. Nie lubić dużo ozdoba, ozdoba wpadać do wywara. Ubierać się w to, co znaleźć. Zioła chcieć dużo woda, dlatego mało się myć i mało prać.
Jako wilka, mieć bujna sierścia, biało-zielona, kolorze ziemia.
Praca: Szaman
Stanowisko: Żyć sam, nie mieć wodza, odpowiadać przed siebie i kosmosa.
Historia: Kiedyś mieszkać na Wyspa Święta Helena. Dziecko lubić dużo uczyć i wychodzić z domu do Dziaducha. Lubić być człowieka, bo człowieka mieć kciuka i dobra książka. Dziaducho mieć wiedza, a ja mieć moca. Razem rozmawiać z kosmosa, zamiast polować. Rodzica być zły i czas znaleźć mi żona. Żona być jędza, mówić, że ja nic nie robić, a ona nie myć kotła. Żona jędza - ja stać się filozofa. Jak Dziaducho umrzeć, ja mieć nauka i być szaman. Zmieniać pogoda, sprowadzać deszcz. Czas w wiosce, żeby być choroba. Leczyć ludzia, podawać im mucha, a ludzia umierać. Wódz mnie brać na rytuał. Zesłać mnie on na wyspa, gdzie mieszkać. Chodzić po lasach i rozmawiać z kosmosa. Człowieka z kosmosa obserwować planeta i mówić mi, że koło mnie nikt nie mieszkać, a miejsce być zła. Cieszyć się bardzo, że miejsce być zła i rozmawiać z reszta kosmosa. Ścinać drzewa twarda kościa, robić chata i deski z runy. Uczyć się języka wyspa od ludzia z kosmosa, język być nielogiczne. Poznawać historia, być w Arena 10. Chcieć wyjść z Arena, sprowadzić burza i piorun i przejść do Arena 4.
Moce:
  • władza nad pogoda
  • dobra medytacja
  • zdolnościa do ziołów

Umiejętności i zainteresowania: Ja lubić książka, książka to jedyne, co człowiek robić dobra oprócz kciuka. Rozmawiać duża z ludzia z kosmosa. Hodować pchła Basia i karmić ją mikstura. Myśleć o wszechświata, spać i uprawiać zioła. Kochać zioła, parzyć zioła, zbierać zioła, suszyć zioła i wdychać zioła.
Partnerka: brak
Zauroczony: księga
Przedmioty: Nosić pas z gałęzia z worka zioła i fiolka, wiela fiolka. Nie mieć bronia, umieć w medytacja. Mieć przy sobie pchła Basia.
Talizman: Naszyjnik mieć w sobie ogromna moc kosmosa, która wiedzieć, że świat być zła, a człowiek mieć dobre tylko księga i kciuka. 
Miejsce zamieszkania: Teraz Arena 4, śmietnisko obok Areny 10, gdzie kiedyś mieszkać.
Ciekawostki:
  • Rozmawiać duża z ludzia z kosmosa, mieć przyjaciela, który jeść miedź i mieć zielona krew.
  • Muchy podawać im z malaria, dlatego umierać.
  • Od przyjaciela z kosmosa dowiedzieć się o tym świata.
  • Chcieć być w ZUPA, żeby czytać wiela książka.

Kontakt: SzamamSzamana

4 października 2016

Od Argony cd. Roriego

- Musimy iść, jeśli się nie pośpieszymy mogą się pojawić posiłki ze SJEWu – powiedziałam, nie patrząc na chłopaka, lecz w jakiś punkt przed nami. Czujnie. Udając, że nasłuchuję. Odwróciłam się do Roriego i nie zwracając uwagi na jego protesty podźwignęłam go z ziemi. Ledwo trzymał się na nogach, więc większość jego ciężaru spoczęła na mnie. A był ciężki. Miałam tylko nadzieję, że starczy mi sił, by donieść go do tamtej gospody. Ostatnimi czasy strasznie się zaniedbałam i… bądźmy szczerzy, nie byłam już tą samą Argoną co wcześniej. Już nigdy nie będę. Szliśmy powoli, w ciszy. – Tak. Płakałam – opowiedziałam na zadane wcześniej przez chłopaka pytanie. – Znów ktoś bliski mojemu sercu cierpiał z mojego powodu. Znów polała się krew. Ktoś mi bliski mógł zginąć. Za tak niewiele wartego robaka.
- Daj spokój… - mruknął bez energii Rori. Spojrzałam na niego kątem oka. Widać było, że czuje się coraz gorzej. Zaczynał odpływać. Jego coraz to bardziej bezwładne ciało zdawało się mocniej napierać na moje ramię. Już prawie go nie czułam. Opuściłam wzrok na swoje nogi. Jeśli skupię się na marszu powinnam dać radę. Zawsze dawałam. Zacisnęłam mocno zęby i maszerowałam na przód. Pachnąca potem i krwią kudłata łepetyna blondyna zwisała swobodnie na mojej piersi, obijając się rytmicznie od mojego obojczyka. Tak połączeni w ciszy, sunęliśmy na przód. Niespodziewanie poczułam, jak mój but trafia na jakąś nierówność terenu i straciłam równowagę. Wyciągając przedramiona przed siebie upadłam w miękki mech. Rori jakby się ocknął i poruszył niespokojnie, zsuwając ze mnie. Niezbyt przytomnie spytał:
- Wszystko w porządku…? 
Podniosłam się i usiadłam, obracając się do towarzysza. Miał brudną z ściółki twarz. Kiwnęłam głową i ponownie zarzuciłam sobie chłopaka na ramię.
- Jeszcze kawałek – oznajmiłam, wstając. Ponownie ruszyliśmy krok po kroku. Mozolnie i powoli, jednak w przód. Uniosłam wzrok bez zbytecznej nadziei, jednak ku mojemu zaskoczeniu ujrzałam… skrawek gospody, widoczny między drzewami. Zdawała się być jeszcze dość daleko, jednak sam widok napawał otuchą. Poczułam przypływ nowych sił, jakie daje bliskość celu, jednocześnie wiedząc, że mogę nie wytrwać do samego końca, jeśli je całe zużyję teraz. Głowa Roriego znów luźno leżała na mojej piersi.  Pogładziłam ją delikatnie, by nie zbudzić blondyna i uśmiechnęłam się lekko. 
- Jeszcze kawałek… - powtórzyłam.  A kilkanaście metrów dalej byłam już pewna, że nie dam rady tam dotrzeć. Bolał mnie grzbiet, a ręka, na której opierał się chłopak już dawno straciła czucie. Jeszcze kilka kroków… powtarzałam sobie, wpatrzona w zielone runo. 
Niespodziewanie poczułam, jak ktoś zdejmuje ze mnie ciężar i niemal się przewróciłam, tracąc równowagę. Spojrzałam na przybysza z niemym życzeniem, by teraz, gdy już tak dużo przeszliśmy, nie okazał się nikim ze SJEWu. Ku mojej uldze, trzymając Roriego na swoim ramieniu i patrząc na mnie niezbyt przychylnie stała Rita. Pokiwała z pogardą głową i zniknęła. Zostałam sama w cichym lesie.
Kilka chwil trwało, nim ocknęłam się z letargu. Rozciągnęłam się i kilka razy obróciłam ramieniem do przodu. Czując się trochę lepiej, choć nadal zmęczona, ruszyłam w dalszą drogę ku gospodzie. W przeciwieństwie do wcześniejszego etapu wędrówki zajęło mi to ledwie kilka minut. Nie wzbudzając najmniejszego szmeru wślizgnęłam się do gospody, przeczłapałam koło recepcji, przy której Mortimer wypełniał jakieś papiery. Nawet mnie nie zauważył. I wdrapałam się po schodach na górę, do pokoju, w którym jeszcze poprzedniego dnia leżał Rori. Dziś znów go w nim zastałam. Przykryty kocem, spał, a jego pierś unosiła się regularnie. Nad jego posłaniem stała Rita, z rękami założonymi na piersi. Była tyłem do mnie, jednak była pewna, że zauważyła moje przybycie.
- To wszystko znowu twoja wina – powiedziała gorzko. – Powinien odpocząć. Zregenerować rany.
- Nie potrzebowałam go. Poradziłabym sobie sama – odparłam chłodno. – Wiesz jaki on jest.
- Wiem. I ty też powinnaś wiedzieć. Powinnaś wiedzieć, że nie odpuści sobie pójścia za tobą.
- Nic mu nie będzie – ucięłam.
- Oby.
Dziewczyna zamilkła, wpatrzona w twarz śpiącego. Westchnęłam cicho i nie robiąc hałasu wyszłam na korytarz. Przez chwilę stałam, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Rori pewnie znowu będzie w nienajlepszej kondycji… być może znów stracimy kilka dni. Na schodach rozległy się kroki i zza przepaści piętra wyłonił się ten mężczyzna. W rękach niósł świeżą pościel. Powoli zmierzał w moim kierunku, a gdy mnie minął przypomniałam sobie ofertę, jaką dał Roriemu. Obróciłam się na pięcie i zawołałam za nim.
- Panie Mortimer? – Mężczyzna odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem.
- Coś się stało? – spytał z uprzejmym uśmiechem.
- Nie. Chciałabym porozmawiać o pańskiej ofercie. – Mężczyzna wyglądał, jakby nie był pewny, co mam na myśli. – Tej, którą złożył pan mojemu ochroniarzowi. Temu wysokiemu blondynowi.
- Ah, jemu – przypomniał sobie gospodarz. – Ty jesteś tą wspomnianą przez niego alfą?
Kiwnęłam głową, na co on zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.
- Taka młoda… cóż… Myślę, że to nie jest odpowiednie miejsce na podobne rozmowy – oznajmił, a ja przytaknęłam. – Przyjdź na recepcję po zamknięciu gospody. Na razie mam jeszcze kilka obowiązków do spełnienia, jednak potem będę miał dla ciebie nieco czasu. Zgoda.
- Oczywiście. – Mężczyzna jeszcze raz się uśmiechnął i ruszył dalej, by zniknąć w jakimś pokoju.
Do zamknięcia było jeszcze nieco czasu. Nie widziałam w tym najmniejszego sensu, bym spędzała go przed drzwiami pokoju rodzeństwa. I tak Rita lepiej zadba o tego debila niż ja mogłabym to zrobić. Pozwalając myślą oddryfować, bezwiednie ruszyłam w kierunku wyjścia z budynku. Otworzywszy drzwi uderzył we mnie strumień zimnego powietrza. Wcześniej tak tego nie odczuwałam. Emocje, wysiłek fizyczny… teraz, gdy nieco ochłonęłam mogłam myśleć jaśniej. Wyszłam z gospody i okrążając ją odszukałam osłonięty od wiatru zakątek, z którego mogłam widzieć drogę, prowadzącą do budynku. Oparłam się o zimną ścianę i usiadłam. Zapatrzyłam się w szare chmury, z których na szczęście cały deszcz już wypłynął. 
Niespodziewanie przypomniała sobie o czymś. Wiadomość, którą odebraliśmy w burdelu… że też wcześniej o tym nie pomyślałam! Sięgnęłam dłonią do kieszeni i wydobyłam z niej wciąż złożony kartonik. Był co prawda trochę mokry, jednak gdy go rozłożyłam okazało się, że zawartość nie ucierpiała w żaden sposób. Na eleganckim, kremowym papierze, eleganckim, pełnym zawijasów pismem, wykonanym zielonym długopisem ktoś napisał: „Spotkajmy się za tydzień, w Hause of Sun.” Nie było żadnego podpisu, symbolu… dosłownie nic. Obejrzałam karteczkę ze wszystkich stron, jednak nie znalazłam żadnych śladów ukrycia jakiegoś teksu. To była po prostu zwykła wiadomość. Czyżby znowu ta cała Piętno chciała się z nami skontaktować? Skrzywiłam się do siebie z niesmakiem. Czego ona znowu mogła od nas chcieć, co? Wiadomość ewidentnie zaadresowana była do mnie, a z tego co pamiętam nie miała z nią zbyt dobrych układów. A może to pułapka? W końcu przedostatnia wiadomość zaprowadziła nas prosto w łapy SJEWu. A jednak… Rori mówił, że spotkał tam… jak mu było? Skrybę? Chyba tak. Skrybę z wiadomością dla nas. Zapewne pułapka również i jemu przysporzyła problemów. A może przyszli za nim, a złapali nas? Nie, to było zbyt dobrze ustawione. O co tu wogóle chodzi?
Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam… gdy otworzyłam oczy niebo było bezchmurne i czarne. Nie widziałam nawet księżyca czy gwiazd. Okrywający wszystko mrok przejmował jakąś grozą. Na policzkach poczułam coś chłodnego, więc je przetarłam myśląc, że to rosa… Jednak na dłoni pozostały krwawe ślady. Płakałam…? Czy coś mi się śniło…?
Wstałam i opierając dłoń o mur gospody, by nie zgubić się w mroku, otaczającym zarówno moje ciało, jak i moją duszę, udałam się do wejścia. Dopiero wchodząc do ciepłego hallu uzmysłowiłam sobie, jak bardzo zmarzłam. Skostniałe palce piekły nieprzyjemnie. Za ladą stał Mortimer, przecierając czysty już kawałek powierzchni. Nagle drgnął i podniósł oczy na mnie. Na jego twarzy odmalowała się ulga. 
- Już myślałem, że nie wrócisz – wyznał, wychodząc zza lady i zmierzając do drzwi. – Musiałbym zostać całą noc, żeby za tobą zamknąć. – Szybko przekręcił zamek w drzwiach gospody i odwrócił się do mnie. – Skoro jednak zdecydowałaś się wrócić, zapraszam do mojego gabinetu. – Dłonią wskazał drzwi, skryte w cieniu, za ladą. Ruszyłam w tamtym kierunku i chwilę później stałam w niewielkim pokoju, pełnym różnego rodzaju sprzętów. Były tam za równo regały z segregatorami, półki z trofeami myśliwskimi oraz łóżko, czajnik, biurko i dwa krzesła. Mortimer wskazał mi miejsce, po czym podszedł do czajnika.
- Masz może ochotę na herbatę? – spytał uprzejmie.
- Herbata to jest coś, czego się nie odmawia. – Uśmiechnęłam się promiennie, na myśl o ciepłym napoju. Gospodarz przyszykował kubki i postawił wodę. A już kilka minut później siedział naprzeciw mnie, przy biurku z kubkiem w dłoni. Ja również grzałam swoje ręce o gorące naczynie, wdychając aromat zwykłej, czarnej herbaty – taki cudny po tylu dniach bez niej. Wzięłam łyka w zamyśleniu, nie patrząc na mężczyznę. – Chyba powinniśmy od razu przejść do sedna – zaczęłam, zamyślona.
- Też tak sądzę. Jest już dość późno – przyznał Mortimer – a ja jutro mam pracę. Zatem…?
- Zaoferowałeś nam, że udostępnisz miejsce do spotkań wilków – skoncentrowałam wzrok na gospodarzu, jednocześnie się prostując i odstawiając herbatę. – Jaką mamy gwarancję, że nie jesteś w zmowie ze SJEWem? 
- Już to mówiłem twojemu przyjacielowi – mężczyzna skrzywił się. – Gdybym miał was wydać, już bym to zrobił.
- Trzy wilk a cały WKN… to chyba różnica, nie sądzisz?  Ostatnio nie wyglądałeś na tak przyjaznego n a m.-  Wpatrywałam się intensywnie w twarz Mortimera, aż ten się żachnął. 
- Ostatnio było ostatnio. Zresztą nie nalegam. To była tylko propozycja z dobrego serca. – Dalej nie spuszczałam z niego oczu. Skinęłam powoli głową.
- Jesteś szczerym człowiekiem – przyznałam, rozluźniając się nieco i ponownie biorąc do rąk herbatę. – O jakiej konkretnie lokalizacji mówimy? Ile pokoi? Jaki rozmiar? Czy nie usłyszą nas inni goście lub nie zwróci ich uwagi podejrzana ilość gości, którzy wchodzą i wychodzą? Chcesz, byśmy w jakiś sposób się odpłacili?... – Pewnie dalej bym go zasypywałą pytaniami, gdyby mi nie przerwał.
- Po kolei! Do waszej dyspozycji byłaby połowa piwnicy oraz strych. Trochę zakurzone, ale miejsca jest tam dość, a i goście nie powinni na nic zwrócić uwagi. Raczej nie miewam zbyt wielu klientów, a nawet jeśli, to i tak zwykle większość pokoi na piętrze jest wolna, więc w razie czego możecie z nich korzystać. – Przerwał na chwilę, by się zastanowić. Upiłam łyka herbaty.  – Te tereny są raczej niespokojne. Mafie z Areny 9 mają tutaj swoje interesy. Myślę, że byłbym wdzięczny za ochronę.
- Ochronę? – Uniosłam brew. – Zdajesz sobie sprawę, że goszcząc nas narażasz się na większe niebezpieczeństwo, niż wchodząc w układy z mafią? SJEW cię zniszczy, jeśli dowie się, że nam sprzyjasz.
- Jestem gotów zaryzykować. Myślę, że tym razem będziecie ostrożniejsi. – Mortimer uśmiechnął się gorzko. Miał rację. Na pewno będziemy ostrożniejsi. Nie możemy sobie pozwolić na kolejną wpadkę… Tym razem moglibyśmy tego nie przetrwać.
- Zgoda – zadecydowałam wreszcie, odstawiając niedopitą herbatę na biurko. – Myślę, że możemy przystać na pana warunki. – Wstałam i wyciągnęłam do mężczyzny rękę. Ten również wstał i chwycił moją dłoń w swoją. Uścisnął krótko i usiadł ponownie. – Jeśli kiedykolwiek będzie pan czegokolwiek potrzebował to WKN jest do pańskich usług. – Powiedziałam poważnie. – Dobrej nocy.
- Wzajemnie – odpowiedział gospodarz.
Wyszłam z jego gabinetu. Gdy zamknęłam drzwi poczułam, jak kręci mi się w głowie, więc oparłam się o futrynę ciężko. Wzięłam głęboki oddech. Wszystko wróci do normy. Nie będę musiała się gnieździć po jakichś małych bazach… A Arena 6 jest dość ustronnym miejscem, byśmy nie zostali od razu wykryci. Mam tylko nadzieję, ze ten człowiek nie pożałuje swojego wyboru. Wyprostowałam się i dość szybko znalazłam w pokoju, zajmowanym przez Roriego i Ritę. Kotka, śpiąca na piersi chłopaka otworzyła jedno oko, czując że wchodzę, ale w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że zauważyła moją obecność. Przemieniłam się w wilka i położyłem pod łóżkiem mojego towarzysza. Byłam wymęczona, mimo, a może trochę z powodu drzemki, zasnęłam niemal od razu.
Sny miałam niespokojne, pełne wizji, w których Rori zamieniał się w przerażającego demona. W demona, pod którego łapami ginęli ludzie, przypadkowi ludzie, ludzie, którzy niczego nie zrobili. To z mojego powodu, z mojego. On tylko chce mnie bronić. Chce chronić przed ludźmi. Chce chronić przed światem. Oh Rori, ty debilu. Obudź się, obudź!
Zamiast obudzić przyjaciela z transu, wybudziłam siebie ze snu.  Za oknem wciąż jeszcze było ciemno, a w pokoju zalegała cisza, jednak czuć już było nadchodzący poranek. Jednak jakoś nie miałam ochoty wstawać… z drugiej strony nie miałam ochoty wracać do tych sennych mar, w których Rori…  To przerażające, jak taka moc niszczy człowieka. Furia. Chociaż mówi, że pamiętał wszystko co robił. Pamiętał… przynajmniej tyle. Przynajmniej wie, jak to się wydarzyło. Znów, nie wiadomo kiedy, zapadłam w sen. 
Tym razem znalazłam się w znacznie spokojniejszym miejscu, niż uprzednio. Sen nie był też tak chaotyczny. Właściwie to… wątpiłam by to naprawdę był sen. Otaczająca mnie ciemność była tak spokojna i cicha. Gładka tafla pod stopami, niezmącona.
~Anthitei?    ~ spytałam, jednak nie otrzymała odpowiedzi. Głos utonął w ogarniającej wszystko ciemności. Dopiero po chwili, jakby z trudnością dotarł do mnie głos demona.
~Tak, pani? ~ Z gładkiej tafli przede mną wyłania się mały, patykowaty chłopiec o wychudzonej twarzyczce i zmęczonym spojrzeniu. Jego ubranie było powycierane, brudne i podarte. Był bez butów, a jego włosy pozostawały w nieładzie, wyrosłe ponad normę i jakby krzywo przystrzyżone. Nawet nie wstał, nie ukłonił się, jak to zwykł czynić. Siedział tam, gdzie się wyłonił, patrząc na mnie ponuro. Zaniemówiłam z wrażenia. Tak dawno nie widziałam się z nim…
~Co się z tobą stało? ~ Uklękłam przed nim i delikatnie dotknęłam twarzyczki demona. ~ Nigdy nie wyglądałeś tak mizernie…
~Wyglądałem ~ odparł. ~ Do niedawna byłem łysy i nagi. Przez ciebie, pani.
Omiatałam go spojrzeniem od głowy do stóp i z powrotem, nie mogąc uwierzyć, że to mój Anthitei. Ten dumny, przedwieczny, silny, lojalny, szarmancki gentelman… gdzie on przepadł? Chłopiec chyba wyczytał to mojej twarzy, bo uśmiechnął się kpiąco.
~Odkąd, pani, nie zabijasz straciłem swoją moc. Gdyby nie incydent w Haus of Sun nadal wyglądałbym jak Gollum.
~Ha…? Przecież nikogo tam nie zabiłam, co to ma do rzeczy? ~ zdziwiłam się.
~Wiele istot straciło życie w wyniku wybuchu ~ Odpowiedział Anthitei, patrząc na mnie z politowaniem. ~ A tobie, pani, nadal się wydaje, że ta klątwa ma moc po zniknięciu Olimpijczyków? Phi ~ fuknął ~ Śmiechu warte. Nie mają nad tobą, pani, żadnej władzy. Jedyne, co musisz, pani, przełamać, to twoja psychika.
Zmarszczyłam brwi.
~Nie sądzę. Gdyby tak było, już dawno bym się przemogła.
~Akurat! Ty, pani, po prostu nie chcesz już zabijać. Przytłoczył cię twój własny żal! 
Otworzyłam usta, by coś odpowiedzieć demonowi, jednak od razu je zamknęłam. Jedyne, co można powiedzieć na pewno o tym typie demonów to to, że niezależnie od sytuacji, zawsze mówią prawdę. A Anthitei zna moje wnętrze lepiej, niż ktokolwiek. Lepiej nawet, niż ja sama. Nawet, a może szczególnie.
~No dobrze, może nie chcę zabijać. Czy to źle? ~ spytałam chłopca. Ten westchnął i oparł głowę na dłoniach.
~Nie jest to złe w ogólnym zarysie. Ale pomyśl, pani, o Rorim. Dla niego jest to złe. ~ I ponownie demon miał rację. Gdybym mogła sama o siebie zadbać, nie byłby teraz w takim stanie, w jakim jest.
~Może…

Czyjeś włochate ciało przygniotło mnie całym swoim ciężarem, wyrywając ze snu. Odskoczyłam, warcząc na… kotkę, która syczała  pod łóżkiem Roriego. Przestałam grozić i otrzepałam się z resztek snu. Tym, co sprawiło, że Rita wylądowała na mnie, był jej brat, który gwałtownie podnosząc się do pozycji siedzącej zrzucił kotkę na ziemię. Teraz właśnie spuścił nogi z łóżka i patrzył prosto na mnie. Przybrałam ludzką formę i usiadłam na podłodze, naprzeciw.
- Co? – spytałam, czując zalegającą miedzy nami ciszę.
(Rori? 4 tysięcy nie będzie... ale masz marną namiastkę. Czekam na odpis^^)

3 października 2016

Od Ivana

- Witam - powiedział ospale Ivan, wchodząc do pomieszczenia.
Półmrok nadawał temu pokojowi tajemniczą aurę. Brak okien i jedyne drzwi zamknięte na cztery spusty za Ivanem, stanowiły brak ucieczki z tego miejsca. Pokój przesłuchań nie był zbyt duży. Na środku stał obdarty stół, a przy nim dwa krzesła, które stały po równoległych stronach stołu. Na jednym z nich siedział młody mężczyzna z licznymi sińcami. Blond włosy opadały mu na twarz, zasłaniając mu oczy.
Ivan usiadł na siedzeniu i zaczął przeglądać raporty, co jakiś czas spoglądając na blondyna. W końcu zebrał wszystkie dokumenty, otworzył zeszyt i ziewnął.
- Więc panie "Autysto"...  Jak się pan miewa? - zapytał. Mężczyzna siedzący naprzeciwko niego nic nie odpowiedział. - Rozumiem - kiwnął głową - Natomiast, ja czuję się beznadziejnie. Obudzili mnie, zmusili mnie do czytania tych bazgrołów i kazali mi tu przyjść, by z tobą porozmawiać.
Skazaniec podniósł głowę. Spojrzał na niego piorunującym spojrzeniem swoimi błękitnymi oczami. 
- Nie obchodzi mnie, co ci się nie podoba – przemówił.
- Czyli pan nie niemowa? Dobrze, dobrze – zanotował coś swoim zeszycie – Ma pan na imię Tom aka Błęt nieprawdaż?
- Już tyle wiecie o moim pseudonimie artystycznym? Ciekawe kogo jeszcze trzymacie i jakie tortury wymyślacie.
- O jeny – Ivan przybrał twarz niewiniątka – nasz pan się domyślił!
- Już ja wiem, co wy robicie, sam jestem tego przykładem... Zakazujecie religii, sztuki wszystkiego! Chcecie bronić ludność przed wilkami, ale tak naprawdę chcecie je po prostu wytępić! Jak możecie nazywać się – monolog Toma przerwało głośne ziewanie generała. Ivan położył głowę na biurko i zrezygnowaną miną spojrzał na niego.
- Eviva l'atre, eviva l'arte twe słowa są gówno warte.
Więzień popatrzył na niego z niedowierzaniem. Nagle Ivan wyciągnął ze swojego skórzanego płaszcza mały rewolwer, przy tym cały czas nie podnosząc głowy.
- Naprawdę, nie wiem o co wam chodzi z tym „autyzmem”. W kółko mówicie sztuka to życie, sztuka to radość, ooo, jacy my jesteśmy źli, „autyzm”, „autyzm” i jeszcze raz „autyzm”. A czy wiecie, że i tak zginiecie...
- Taki prostak jak ty, nie może tego pojąć, wypełniasz tylko rozkazy! Nawet nie możesz mnie zabić, mam zbyt cenne informacje, jesteś nikim-
- Myślę, że zdobyłem wystarczająco dużo informacji...
Z pokoju można było usłyszeć strzał. Ivan spoglądał raz na siebie raz na zwłoki. Cały płaszcz i jego ręce były umazane od krwi. Pod nosem przeklął i powolnym krokiem ruszył w stronę drzwi, pozostawiając po sobie szkarłatne ślady.
Zrzucił płaszcz, jak tylko postawił krok w swoim biurze. Zjadł, wykąpał się i zasnął przy stole.


- Panie Generale! Panie Generale, proszę wstać!
Ivan kątem oka zerknął na osobę, która go obudziła. Był to jeden z jego podwładny – Hans Grell.
Kiedyś rozkazał mu, żeby go budził, jeżeli ktoś coś od niego chce (musiała to być sprawa pilna) albo była jakaś robota do wykonania. Niestety zapomina zawsze o tym, kiedy się budzi, przez to Hans kilka razy w dniu dostaje solidny opieprz.
- Co pan zrobił z podejrzanym?!
- Szto?! - wyjąkał Ivan.
- Z P-O-D-E-J-RZ-A-N-Y-M!
Ivan pomrugał oczami i po chwili zrozumiał, o czym mówi przełożony.
- Aaaaa prjestupnik!
- Tak, tak przestępca! Co z nim pan zrobił?
Generał podniósł powoli głowę. Zmrużył oczy i wreszcie przemówił.
- Tawarisz... Kopnął w… Kalendarz...
- No nie wierzę! - krzyknął żałośnie Hans – Generał zwariował! Chociaż nie on już dawno zwariował! Jak pan się teraz wytłumaczy?
- Umieram...
- Nie. Nie umierasz.
- Mój żywot się kończy...
- Nie, wcale nie.
- KURWA MAĆ, CHYBA WIEM, KIEDY UMIERAM – wrzasnął na cały pokój. Porucznik, aż podskoczył z zaskoczenia. Popatrzył się na swojego generała. Wbrew pozorom, umiał być czasami straszny. 
- Dobrze, niech pan sobie tu umiera, ale praca się sama nie wykona. - rzucił na biurko stos papierów - Pani Generał Broni kazała to wypełnić. Dodatkowo musimy jechać do Areny 8, znaleźliśmy tam... 
- Jeszcze czego – zaczął się powoli podnosić – i tak wszyscy zginiemy... Podaj mi tą całą listę nowych ludzi.

Zazwyczaj takie zlecenia wykonuje generał, a nie zastępca, ale z powodu niedyspozycji swojego przełożonego, Ivan ma większą samowolę, ale wiąże się też z większą ilością obowiązków. Mimo tego, miał dzisiaj czas na pójście do baru, który był przeznaczony na znalezienie ludzi z Code:W. Zlecił biednemu Hansowi, który wypełni był wykorzystywany. 
Przez ostatnie dni, w oddziale specjalnym wymieniono członków. Jemu i tak nie robiło to żadnej różnicy, w końcu nie pamiętał połowy z nich imion. Pogłoski mówiły, o zdradzie państwa, co było to najbardziej prawdopodobne. Ostatnimi czasy, coraz częściej żołnierze dołączali do ZUPA. Zapewne wojsko wykonało mieszankę w celu wykrycia kolejnych działaczy sztuki.

Na pierwszy rzut stwierdził, że odwiedzi część oddziału, którą pamięta. Wchodząc do męskiej sypialni, poczuł woń wody kolońskiej z dezodorantami. Odbijające się światło od bieli, raziło w oczy. Po dwóch stronach sali, stały rzędy łóżek piętrowych. Kafelki biły swą nieskazitelną czystością, aż było widać lustrzane odbicie. Na środku siedział odwrócony do tyłu, szczupły chłopak z maską gazową. Ivan powoli podszedł do niego, przyglądając mu się dokładniej. Nazywał się Hoinkas Warm, jedyny superżołnierz w jego składzie. Białowłosy, zauważając jegomościa wstał z podłogi i zasalutował.
- Witam... - rzekł półsennie Ivan. - Zbieraj się się, jedziemy do areny 8. Zbiórka na lotnisku.
Kiwnął głową i poszedł w kierunku arsenału.
Zastępca Generała jeszcze raz spojrzał na swoją ściągę. Do JW2 dołączyło łącznie cztery nowe osoby. Troje opiekunów, jeden ochroniarz.

Jeszcze raz zerknął na kartkę. Annie Wilkes, Wilkes, Wilkes. Skądś kojarzył to nazwisko, ale nie mógł sobie przypomnieć. Tak naprawdę nie potrzebował nikogo, by go bronił, ale skoro już jest, niech będzie. Przynajmniej nie będzie musiał za dużo robić. To była kolejna bezsensowna uchwała SJEW. Zbyt często ginęli ważni ludzie. Trudno się dziwić, skoro wilki posiadały tylko takie umiejętności. Idąc korytarzem, nagle usłyszał odgłosy głośnego dyszenia. Wiedząc, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, skierował się w stronę „osobliwych” dźwięków.  
Głosy dochodziły z siłowni. Uchylił lekko drzwi, aby zajrzeć, co tam się działo. Wszystko wyglądało dość normalnie, oprócz jedynej osoby, która tam siedziała, jedząc lody. Ivan, aż zrobił kilka kroków do tyłu, widząc ową postać. Niestety, ale został zauważony i nie miał już szansy na ucieczkę. Kobieta, jeżeli można było nazwać to, co stało przed nim, podniosła się, ruszając w jego stronę. Według niego dało się ją porównać z kupidynem na sterydach. Kobieta, przerastał go o głowę,   składała się głównie z masy mięśniowej. Na sobie nosiła różowy top, który odsłaniał jej nienaturalny kaloryfer. Wpatrywała się na niego, małymi świńskimi oczkami z oblana rumieńcem.  
- Widzę, że um.. Przeszkadzam... To ja już pójdę sobie...
- Nie, nie przeszkadza mi pan. Właśnie miałam wychodzić  - uśmiechnęła się z całą umorusana od truskawkowych lodów – Miło pana poznać, nazywam się Annie. - skierowała do niego rękę, brudną od sosu czekoladowego.
Spojrzał przenikliwie na ogromną łapę. Odwrócił się napięcie.
- Ivan... Ivan Tołstojow. - oschle.
- Jaki zbieg okoliczności! Należę do pańskiego oddziału panie zastępco generała – oznajmiła radośnie.

Przez całe lotnisko ciągnęły się długie cienie. Czarny asfalt kontrastował ze wschodzącym słońcem. Na jego twarzy pojawił się grymas. Tołstojow, zdziwił się, takim widokiem. Zgadywał, że jest po południu, a tu obudzili go przed szóstą. 
Otworzył szklane drzwi i otuliło go światło. Poprawiając swój bagaż, leniwie spojrzał do góry. Pomarańczowe niebo, wydawało się być z nie z tego czasu. Żadnej chmurki, żadnego dymu, ani smogu. Dzień zapowiadał się ciepły, wbrew chłodnemu wiatru. Nieoczekiwanie na horyzoncie pojawił się helikopter. Spokojnie lądując, rozwiewał coraz silniej rzeczy wokół niego. Narzucony płaszcz zaczął szybko falować z ruchem śmigieł. 
Gdy w końcu stanęły, cały teren ogarnęła cisza i równowaga. Wraz z Annie, Ivan podszedł szybkim krokiem do zbiorowiska ludzi, stojących już przy helikopterze. Stał już tam gotowy Hoinkas, nierozstający się z czarnym futerałem na broń snajperską. Za nim stali troje opiekunów Code:W. Rozpoznał tylko jedną osobę. Jak, widać było, Hans, dobrze wykonał swoje zadanie. Podchodzi z rezerwą do wszystkiego, ale w rzeczywistości wciąż jest miły i dba o innych, a czasem bywa też dziecinny lub naiwny. Co Ivan często wykorzystuje. Hans jest całkowicie jemu wierny choć niej jest on generałem. Czasami może być ostry; w szczególności w stosunku do innych podwładnych Ivana i czasem jego samego. Próbował rzucić palenie osiem razy, ale każda próba kończyła się fiaskiem. 
Trzech nowych członków dostrzegło, zbliżającego się swojego nowego przełożonego. 
Rudowłosa dziewczyna z zimnym, jak ten wiatr miną, poprawiała swój długi kucyk. Z plotek położonych wydaję się wymagającą, wybuchową i skłonną do wydawania kar osobą. Musiała być to Osana Elev, była jedyną kobietą z JD2, która wybrała karierę wojskową jako opiekun. Z perspektywy ludzi wyższych rangą, jest też silną, pracowitą, niezależną, ufną i inteligentną dziewczyną.   
Chłopak obok niej, ubrany był w biały kitel medyczny. Przeczesał ulizane blond włosy, rozglądał się z pogardą na Ivana. Sprawiał wrażenie, typowego buntownika, który nie za bardzo chciał wykonywać rozkazy. Generał zdał sobie sprawę, że stał się kozłem ofiarnym. Przypominała mu się ostatnia wizyta, u Mielentija. Chcąc szybko skończyć spotkanie (by pójść spać), zgodził się na wszystkich nowych członków, nie przeglądając ich życiorysu. Ten ów delikwent, imię jego brzmiało Ben Ross, wisiał na włosku, już kilka razy prawie miał mieć rozmowę z generałem broni, ale dzięki szantażowi związanym z brudną prawdą jego przełożonych, zawsze udawało mu się uciec od konsekwencji.
Lot zapowiadał się długi i nieprzyjemny.

Od Dragonixy cd. Somniatisa

Kiedy się ocuciłam, zobaczyłam Somniatisa obok siebie. Siedział, obserwował teren i wylizywał swoje rany. Chciałam się podnieść, lecz zapomniałam o złamaniu w mojej przedniej łapie, na której niepotrzebnie się oparłam. Syknęłam z bólu, przybrałam ludzką postać i usiadłam na spokojnie.
- Wszystko gra? - spytał mnie wilk.
- Chciałam spytać o to samo... - zamyśliłam się. - Te cienie... Nic ci nie zrobiły wielkiego?
- Mogło być gorzej.
Westchnęłam z krwią napływającą do oczu.
- Przepraszam... To moja wina.
- Dlaczego? - zdziwił się Atis.
- Niepotrzebnie za dużo myślę o przeszłości... Mogliśmy sobie odpuścić tą wyprawę na Olimp. Oszczędzilibyśmy sobie ran...
- Nie obwiniaj się za to... Sam ci zaproponowałem wyjście tutaj. Sam mogłem to lepiej przemyśleć.
Spojrzałam na niego, gdy ten akurat wstał i podał mi rękę bym się podniosła jakoś z ziemi. Chwyciłam go zdrowym ramieniem i zabalansowałam na osłabionych nogach.
- Może cię ponieść? - zaoferował mój towarzysz.
- Nie, dzięki... Poradzę sobie jakoś.
Chwiejnym krokiem, obydwoje wycieńczeni, dotarliśmy do płotu, rozejrzeliśmy się dookoła by sprawdzić, czy nie chodzi w pobliżu jakiś strażnik, po czym Somniatis użył pieczęci byśmy mogli spokojnie opuścić teren Areny 10. Z jego podkoszuli udało mu się zrobić mi prowizoryczny opatrunek Desaulta, żeby złamana ręka nie bolała i nie wisiała bezwładnie, po czym wybraliśmy się na autobus powrotny. W drodze trochę rozmawialiśmy, ale nie szczególnie się te pogaduchy kleiły... Głównie podziękowaliśmy sobie nawzajem za pomoc w danych sytuacjach na wzgórzu.
Jako że było wcześnie rano, w busie nie pojawił się właściwie nikt. Siedzieliśmy obok siebie na siedzeniach i jechaliśmy z powrotem do Atisa. Miałam tak ciężkie powieki, że na chwilę bezwiednie ucięłam sobie drzemkę, a gdy się obudziłam, miałam głowę opartą o jego ramię. Oderwałam się od niego nagle i starałam się utrzymać pion.
- Wybacz za to... - mruknęłam.

(Atis? Wybacz, że tak długo, ostatnio mam straszne urwanie łba ;___; )

2 października 2016

Zaległości 02.10



Tegotygodniowe zaległości. Nie wygląda imponująco co? Chyba to już najwyższy czas, żeby coś napisać.

Argona: 13.09.2016
Ashura: 11.09.2016
Dragonixa: 03.09.2016
Erna: 04.09.2016
Est: 04.08.2016
Hikaru: 06.06.2016
Mixi: 26.06.2016
Ookaminoishi: 08.08.2016
Rin: 04.08.2016
Rue: 05.09.2016
Ryu: 26.06.2016
Somniatis: 05.09.2016
Tiffany: 27.08.2016
Tomi: 09.08.2016
Vincent: 06.06.2016

Ivan: --

Od Halszbiet

Długo wahałam się przed przyjściem tu. Nadal nie jestem w stanie stwierdzić czy było to słuszne. Nie wiem czy moje doświadczenie nie było w kawałku lub w pełni mirażem, a powodów zaistnienia tak żywego snu na jawie, mogło być co najmniej kilka. Mimo to zdarzenia, których byłam świadkiem nadal wydawały się być wyraźne, co zaważyło na mojej decyzji. Więc, jeśli miało to miejsce kiedykolwiek, to wszystko czego mnie uczyli może okazać się kłamstwem. Przecież coś takiego nie mogło wydarzyć się pod tymi samymi gwiazdami pod którymi człowiek od początku swojego istnienia plugawi wszystko czego się tknie. No cóż, westchnęłam, a moje myśli były już daleka od teraz, mianowicie 4 października 2031.
Miałam wtedy z ojcem spędzić wakacje, obiecał mi to już dawno (nigdy nie jeździliśmy w czasie tych szkolnych), jednakże nim zdążyliśmy rozpakować się w domku przy plaży do drzwi zapukał jakiś człowiek. Miał wypukłe oczy które upodabniały jego twarz do ryby, a przekrzywiona od biegu peruka nadawała mu iście komiczny wygląd. Okazało się że przyjechał po tatę, z powodu jakiegoś problemu przy projekcie, nad którym zarządzał i który finansował. Ojciec miał natychmiast się tam stawić. Ja także miałam pojechać. No bo co mógł ze mną mógł zrobić? Wreszcie miałam okazje się dowiedzieć czym dokładnie zajmuje się tata.
Nie udało mi się tego ustalić odkąd został przeniesiony, bo systematycznie przeglądane przeze mnie papiery nie łączyły się w żaden sposób z sobą. Wiele z nich przeglądałam po kilkukrotnie, głowiąc się nad notatkami i poprawkami naniesionymi ręką mego ojca.
Od roku, uczęszczam do szkoły w centrum, jednak nie było mi jeszcze dane, oglądać tej części miasta, kiedy sama mieszkam na granicy z areną 10. W sumie niema więc, co się dziwić jakie wrażenie wywarł na mnie ten zupełnie inny świat. Ogromne budynki wydawały się ciągnąć po horyzont, a każdy był z stali i szkła. Wszystkie bazowały na tej samej krzywoliniowej technologii, co wieża w Arenie 1. Różniły się zarówno kształtem jak i wysokością. Wśród tych dziwacznych budowli maszerowali ludzie, a stukot ich lakierowanych butów był niemal przerażający w swej niepojętej regularności. Wiele szklanych brył, było tak monstrualnych rozmiarów, że przysłaniało słońce i gasiło wszelką nadzieje. Ulice pokrywała chmura wszelkiego rodzaju oparów. Tak trzymając ojca za rękę przedzierałam się przez tłum obojętnych postaci. Gryzące opary zaczęły mnie już mdlić, kiedy wpadliśmy do holu jednego z tych wysokościowców. Ochrona tylko spojrzała na tatę i nas wpuściła. Nie miałam czasu zwrócić uwagi na to miejsce, bo już jechaliśmy windą. Nie lubię wind, otaczających mnie ze wszystkich stron murów krępujących moje ruchy, nie lubię też owego nieskończonego w swej monotonności świata który rozciąga cię zaraz za granicą lustra. Ojciec poprawił strój i włosy. Zostawił mnie na -3 piętrze, by samemu pojechać jeszcze niżej.
Zostałam sama. Pomimo rozczarowania jakie się z tym wiązało, odetchnęłam głęboko. Pokój w którym "dane mi było bawić" stylizowany był na europejski bar początków 20 w. Po lewej od windy znajdowały się łazienki, tak jak główne pomieszczenie utrzymana w kolorze ciemnej purpury. Podłoga wyłożona była czarno-białymi kafelkami. Naprzeciw wejścia mieścił się barek. Składał on się z kilku półek zaopatrzonych w kilkanaście butelek dobrego wina oraz w mniejszej ilości innych trunków. Na środku witryny znajdował się baner z znakiem SJEWu. Zanim stały schowane w równych rzędach najróżniejsze kieliszki. Zarówno ladę jak i naczynia pokrywała gruba warstwa kurzu. O tym, że pomieszczenie było rzadko używane, świadczyło również akwarium, w którym nie pływały już żadne ryby, a woda była ciemnozielona, a z jej powierzchni unosił się grzyb. Patrząc na nie zrozumiałam, iż tak właśnie powinno wyglądać naturalne środowisko Stefana. Stefan powstał w sposób dość zwyczajny dla kanapki z śmierdzącym francuskim serem pozostawionej przez miesiąc na gorącym kaloryferze w szczelnie zamkniętym pudełku. No, co, ja też człowiek (tak prawie), a lenistwo rzecz ludzka. Niestety, gdy czekałam, aż Stefciu wypowie swoje pierwsze słowa, znalazła go nasza gosposia, reszta jest już oczywista. 
Jedynym znakiem, że było tu inne wyjście niż winda, to hulający po pomieszczeniu przeciąg. Węsząc za tym niosącym ze sobą zapach bzów podmuchem przetrząsałam pomszczenie po raza wtórny.
Owszem, drzwi się znalazły, skrzętnie ukryte za starą szafą. Pamiętam, jak szłam tym, mrocznym korytarzem ukrytym za ciężkimi drzwiami i moment w którym go zobaczyłam. Cicho, cicho by nie budzić potwora skradałam się między wymysłami techniki. Lekko pląsając między tysiącami kabli. Ciało jego pokryte smolnymi łuskami gdzie nie gdzie tęczą blasków nasycone. Chłonęłam szepty "Profesorów", w białych kiltach zbyt zajętych obliczeniami by mnie zauważyć. Bezgłośnie łykałam krążącą w powietrzu mgłę. W całej hali unosiła się woń majowych kwiatów, rosnących nad Boskim potokiem. Moje uszy ogarną szum łabędzich skrzydeł bijących o tafle jeziora i wrył się głęboko w mój umysł zagłuszając myśli. Cicho, cicho nie budźmy śpiącego - mamrotało mi coś do ucha, gdy podchodziłam ukradkiem. Oto gwiazdę, co spada z nieba, muskałam już palcami z pozoru delikatną niczym ćmy błonę półprzezroczystą, falująca jak sowi puch na wietrze. Na wpół lodowata skroń, zimny pysk, a mimo to gdzieś w środku tlił się ogień świadomości. Ogień? Toż to pożar, w który mógłby pochłonąć tysiące istnień. Fantastyczne skrzydła leżały na podłodze podobne do wielkich aksamitnych czarnych płacht, które ozdobiły każdy kąt mojego domu jeszcze długo po śmierci mamy. W milczeniu stałam przed nim, dotykając kamiennego policzka. Wtem wszystko ucichło.
Zalewająca mnie obca jaźń, wdarł się bez żadnego zaproszenia. Jego zuchwałość przepełniła mnie zgrozą, wypierał mą osobowość z mojego własnego ciała zostawiając tylko tyle bym mogła słuchać. Ujrzałam naraz tyle zdarzeń które łączyły tylko te gorejące oczy. Przemówił wśród tej szamotaniny obrazów. Przedstawił się moim własnym głosem, jako Nightmare. Powiedział tyle jednak w tamtej chwili nie mogłam nic zrozumieć zajęta odruchową próbą ucieczki, później jednak po wielu trudach udało mi się uporządkować tych większość informacji i spodobał mi się ogólny zarys . Wszakże podczas tamtych kilku minut tylko echo przerażenia mieszanego z zachwytem wyłaniało się z fal smoczych słów i wspomnień. Pochłania!...pssss...Mój umysł!...O Matko mój umysł!...szaaaa...Płonie! Jednak, raz za razem, myśli były zatapiane świadomością jego obecności. Ostatnia wiadomość nieskierowana już do mnie była tak wyraźna co haust zimnej wody i na tym się skończyło.
W milczeniu stałam przed nim, dotykając kamiennego policzka i rozkoszowałam się ciszą jaka zaległa w mojej głowie. Gdy tak trwałam w milczeniu, podszedł do mnie mężczyzna i położył mi rękę na ramieniu.
- Piękny, prawda? - odezwał się - Nigdy nie odważyłem się go dotknąć i ty też, nie powinnaś - Zaskoczył mnie, obróciłam się, by zobaczyć kim jest ów jegomość. Za mą stał sam premier. - Chodź twój tata się bardzo martwił...

Przejście którym jeszcze przed chwilą sączyły się wspomnienia, zamknął się z hukiem.
Gospodarz przybył. Chwile później, do pokoju weszły dwie osoby i chyba nie ucieszyły się na mój widok. No cóż, czasem tak bywa, a przecież nic złego nie zrobiłam. Jedna z nich wyciągnęła broń, zaś druga próbowała wyciągnąć ze mnie krzykiem jak tu weszłam oraz z skąd dowiedziałam się o tej kryjówce. Odniosłam naraz wrażenie, że jednak będę musiała skorzystać z drogi ewakuacyjnej, jaką sobie wcześniej przygotowałam. Jednak jeszcze nie teraz. Zamachałam nogami siedząc na stole. Opanował mnie spokój tak, jak zawsze w czasie takich wyzwań. Jak ja lubię wyzwania.
- Och, a już się martwiłam. Proponuje wymianę informacji. Powiem wam to i zdradzę kilka dodatkowych informacji z zakresu badań ludzi, a wy w zamian wyjawicie mi położenie Est i opowiecie coś o sobie - ...
(Ktoś? Est...?)

1 października 2016

Od Tyksony

Głęboki wdech i wydech noskiem. Arena pierwsza była wspaniałym miejscem, zwłaszcza dla Tyks. Serce biło jej jak szalone, kiedy oglądała te wszystkie budynki. Otworzyła nagle swój portfel i ze smutkiem stwierdziła, że ma tylko cztery Euro, co nie starczyłoby jej na zbyt wiele. Może kupi sobie za to hot doga? Ostatnio w WKNie zasady lekko się zmieniły. Może nawet niezbyt lekko dla Tyks. Dostała kilka razy opiernicz od Argony za "łamanie regulaminu". Co jednak mogła poradzić dziewczyna, skoro i tak do niczego się nie nadawała. Jako iż zyskała nowy wizerunek, była teraz w stanie zacząć nowe życie. Dla wielu członków watahy była to ogromna ulga, jednak nie dla wadery. NIENAWIDZIŁA ludzi i nie zamierzała dla nich pracować, choćby jako sprzątaczka w szkole i czyścicielka kibli. Jej duma nie pozwalała na prośbę o pomoc jakiegokolwiek członka. Bastet kręciła się wokół jej nogi i raz po raz wyżywała się drapiąc jej spodnie. Mocno już zresztą zużyte. Może by tak zrezygnować z członkostwa? - takie myśli ciągle ją prześladowały. Gdyby dołączyła do mafii, lub gangu życie byłoby o wiele prostsze. I tak niektóre mafie czy gangi często urządzały sobie jakieś sielanki, szkodzące ludziom. ZUPA? Nie, ona raczej by się do nich nie nadawała. O SJEWie nie wspomnę. Tyksona złapała Bastet za szyję i uniosła ją do góry, przyglądając się jej z zaciekawieniem. 
- Błagam cię, przestań.
Po chwili wypuściła kotkę, a ta lekko poirytowana zrobiła kilka kroków i wskoczyła na kontener. Po chwili wskoczyła do niego i zaczęła grzebać w śmietniku, w poszukiwaniu myszy. Dziewczyna wstała i otrzepała się z kurzu. Nie była jeszcze brudna, więc póki co nie zamierzała się bawić w śmietniku. Wyszła z ciemnej uliczki i zaczęła się kierować powolutku w stronę następnej Areny. Koczowniczy tryb życia miał swoje plusy, ponieważ ciągle przytrafiało jej się coś nowego. A gdyby tak znowu próbować wejść na Olimp? Może gdyby sama się rozprawiła z tym śmietnikiem, w końcu ktoś zwróciłby na nią uwagę? Przeciągnęła się więc i ruszyła przed siebie. Po drodze zdarzyło jej się potrącić kilku przechodniów, jednak nie przejmowała się tym wcale. Po chwili przyśpieszyła kroku. W końcu coś wyczuła, jakby nutka...wilczego genu. Spowolniła więc i zaczęła się rozglądać we wszystkie strony. Nikogo nie zauważyła. Jednak wilczy gen dalej dawał o sobie znać. Nagle Tyksona odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z jakąś osobą.

(Ktoś?)