8 października 2016

Od Mbanwe

Brama prowadząca w głąb wysypiska stała otworem. Chłodny metal, w większości zardzewiały, zawisł nad głową przechodnia, sprawiając wrażenie, jakby topór kata miał się rozprawić z osobą wchodzącą na teren. Ogromna przestrzeń, ogrodzona zardzewiałą siatką, gdzieniegdzie poprzecinana była dziurami. Zdawało się, że druty czyhały, aż nieuważny gość tego miejsca zahaczy o nie swoim ciałem, przewróci się i zostanie przysypany górą śmieci, z tej perspektywy dosięgającej nieba. Władze od dawna porzuciły nadzór tego terenu. Niezdrowy zapach gnijących resztek z każdą chwilą dawał się we znaki. Łzy w oczach, dławiący kaszel, duszności. Żeby dostać się gdziekolwiek, przemierzało się przez masę odpadów, organicznych i nieorganicznych. Rozkręcone części, wyrzucane z pobliskich uniwersytetów, walały się pod stopami. W pewnej odległości od wejścia krajobraz się zmieniał. Aleja rur. Pod nimi, ogromnymi, o średnicy mogącej pomieścić dorosłego człowieka, walały się przeróżne szczątki, tak podobne do ludzkich. Humanoidalne androidy, wyniki nieudanych eksperymentów. Dwie złączone dłonie, wypłowiałe od słońca, z niemal to organicznego materiału, poobrywanego i ukazującego ostre wystające przewody. Zimne oczy, szklane, świdrujące wszystko dookoła, spoglądające z wyrzutem na świat. W końcu on, zagubiony w czasie i przestrzeni, na terenie cmentarzyska postępu. Jeden krok. Ominięcie zużytego układu scalonego. Szybki skok nad stertą kabli. Gotowe. Gwałtownym ruchem odchylił blachę, ukazując wnętrze swojego przybytku, zgromadzonego w starej rurze, tradycyjnie nazwanej"szałasem". Żarówka, podczepiona do starej baterii, tliła się słabym światłem, ukazując prowizoryczną półkę z blachy, miejsce gromadzenia chwastów wyrosłych na tym terenie. Na legowisko, znajdujące się w głębi rury, składało się posłanie z mchu, zerwanego nieopodal i poduszka znaleziona w głębi wysypiska. Żal było to wszystko opuszczać, lecz decyzja została dawno podjęta. Szansa na to, że ktoś rozkradnie dobytek podczas jego nieobecności, była minimalna. Po raz ostatni przejrzał się w kawałku znalezionego lustra. Kurtka, zostawiona przy bramie przez jakiegoś przechodnia nie była aż tak zniszczona, nie licząc plam po smole. Dół stroju, zszyty ze starego prześcieradła i spięty kilkoma starymi drutami także dobrze sprawdzał się w swojej roli. Do pasa przymocował najważniejsze worki z ziołami i kilka fiolek, tak na wszelki wypadek. Do zapinanej kieszeni schował pchłę Basię. Jeszcze tylko tobołek na patyku i czas wyruszać w świat. Ostatnie spojrzenie na dom i przerwanie obwodu żarówki. "Ja tu wrócić za krótka czas" pomyślał i udał się w stronę bramy, na spotkanie z metropolią.
***
Przechadzał się spokojnym krokiem po ulicach Areny 4. O dziwo, swoim wyglądem nie zwracał na siebie zbytniej uwagi. Można było powiedzieć, że niczym nie odróżniał się od przeciętnego naukowca z Korrstechu. Przy kamienicy z charakterystyczną linką na pranie, a mianowicie charakterystycznymi majtkami mogącymi pomieścić cały oddział SJEWu, skręcił w boczną uliczkę. W tej chwili stał pomiędzy budynkami, znajdującymi się w odległości tak wąskiej, że dwie osoby miałyby trudność z ominięciem się bez potrącenia. Przy końcu uliczki wychylił się zza kamienicy. Kilkukrotnie przeleciał wzrokiem po przechodniach, żeby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Żadna głowa nawet nie obróciła się w jego kierunku. Nachylił się i jednym zwinnym ruchem podniósł klapę zamykającą studzienkę kanalizacyjną. Ześlizgnął się do niej, starając się zrobić jak najmniej hałasu, po czym przechylił klapę. Teraz mógł zrobić to, po co tutaj przyszedł. Wyjął ze swojej kieszeni kawałek metalowej blachy i materiałowy worek, podszedł do ściany i zaczął zeskrobywać z niej grzyby. Trach. Coś zaczęło uderzać w klapę od studzienki od zewnątrz. Nie zdawało się, żeby kiedykolwiek miało przestać. Mbanwe schował worek do kieszeni i rozpoczął oddalanie się od klapy szybkim krokiem, nie zwracając nawet uwagi na fakt, że rozchlapuje wodę na boki. Uderzanie nasilało się, aż w końcu promienie światła wpadające do środka dały znak, że ktoś otworzył klapę i starał się wejść. Nagle taki sam dźwięk pojawił się z drugiej strony. Następna osoba starała się wskoczyć do kanalizacji. "Ja być trup", nawiedziło go niepokojące przeczucie. Jeśli go znajdą, może pożegnać się z dotychczasowym sielskim życiem na wysypisku. Ucieczka metodami, które nie były związane z jego mocą też nie wchodziła w grę. Utopienie w szambie - tym bardziej. Postanowił przebiec się jeszcze dalej, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy. Z oddali słychać było kroki. Mbanwe dobiegł do rozwidlenia ścieżki i skrył się za ścianą, bacznie nasłuchując odgłosów życia. Dźwięk kroków podwoił się, tak jak przeczuwał. "Ja być trup", powtórzył profilaktycznie w myślach. Wziął głęboki oddech, godząc się z losem. Z korytarza do jego uszu dobiegł śmiech.
- Eviva l'arte! - wykrzyknął radośnie jeden głos.
- Eviva l'arte! - zawtórował mu drugi - To jak, łapiduchu, masz nowy kawałek? - zapytał z ciekawością, a jego głos w miarę przybliżania się stawał się coraz głośniejszy.
"Eviva l'arte" szaman odetchnął z ulgą. "Ja być żyw!" pocieszył się. "ZUPA, ja mieć wiela książka, wiela ładna kobieta być w ZUPA. Ja umrzeć szczęście" i po tych myślał wyskoczył zza rogu, po czym rzucił się biegiem w stronę artystów. 
- Eviva l'arte! - wykrzyknął, wpadając w przestrzeń między nimi. - Ja Mbanwe, czytać wiela książka, lubić książka, kochać książka. - powiedział jednym tchem, czekając na ich reakcję. Nie musiał nawet podnosić głowy, żeby zobaczyć twarze artystów. Byli dużo niżsi od niego i bardziej przerażeni niż on sam przed chwilą. Artyści wyglądali jak dwa przeciwieństwa - jasne włosy kontra ciemne włosy, czerwone oczy kontra zielone oczy. Przez kilka chwil stali w zupełnym milczeniu i mierzyli się wzrokiem. Ciemnowłosy szybciej odzyskał mowę, po czym zaczął rozmowę.
- Ty - wskazał na szamana - rozumieć mnie? - wskazał na siebie.
- Ja rozumieć wszystka. - odpowiedział Mbanwe - To, że nie mówić wasz języka nie znaczyć, że ja nie rozumieć wasz języka. - odpowiedział z udawanym urażeniem. 
Po tych słowach odezwał się białowłosy:
- Skrybo, mój ulubiony kolego, rewizja. Ręce na ścianę. - wyraził się z powagą, po czym otworzył jego torbę. - Przepraszam za przyjaciela, on niechętnie dzieli się swoją poezją. - kontynuował - Do wyboru, do koloru, wszystkie style, wszystkie środki stylistyczne, futuryzmy, szatanizmy, dowolność ortograficzna, takie tam jagódki i inne pierdółki. - wręczył mu do ręki cienką książkę, zawiniętą w kawałek mięsa. - Nie martw się, nigdy się nie połapali. - spróbował dodać mu otuchy poklepaniem po ramieniu.
- Idziemy szukać reszty? - zapytał ciemnowłosy, wyraźnie zniecierpliwiony, przestępując z nogi na nogę.
- Drogi kolego, troszkę kultury się należy. Mbanwe nawiązał uprzejmą konwersację, a ja, jako dżentelmen, kulturalnie mu odpowiadam.
- Drogi przyjacielu – ciemnowłosy zaczął naśladować jego ton – Myślę, że niezbyt uprzejmie byłoby spóźniać się na spotkanie z innymi artystami, a Mbanwe do nich nie należy. – kątem oka zerknął na szamana, mając w głębi serca nadzieję, że nie rozumie tak skomplikowanej mowy.
- Przyjaciel – wypowiedział białowłosy, kierując wzrok na Mbanwego – chętnie zostanie artystą, nieprawdaż?
Szaman nie odpowiedział od razu. Przeliczał sobie w myślach wszystkie korzyści, jakie wiązały się z byciem w ZUPA’ie. „Książka darma – tak, książka darma w mięso – tak, wychodzić z wysypiska – nie, pisać w głupi języka – nie, mieć kulka w łeb – nie, pchła Basia mówić nie” kalkulował.
- Ja nie być artysta jutro i późno, ale czytać wasza książka. Ja móc dawać wam zioła i grzyba za książka. – dodał, widząc ich zawiedzione miny, po czym udał się z książką do wyjścia z kanalizacji. Członkowie ZUPA’y nie śmieli się nawet poruszyć, gdy coraz szybciej się od nich oddalał. Odetchnęli dopiero wtedy, gdy klapa od studzienki wróciła na swoje dawne miejsce, a kroki nad nimi ucichły. 
(Ktoś, coś?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz