25 czerwca 2019

Od Calii cd. Camille

Pracujesz dziś? – zapytała Cam po chwili w przerwie między jednym rogalikiem a drugim, najwyraźniej chcąc odciągnąć moją uwagę od jej przyszłego związku z Fionnem.
– Mhm. – Pokiwałam głową, przeżuwając swoją część śniadania. – Zaraz idę.
Camille zmarszczyła brwi.
– To po co ty tu w ogóle przychodziłaś?
Wzruszyłam ramionami.
– Żeby się z ciebie pośmiać, to chyba oczywiste. Ej właśnie, mogłaś się umówić z Fionnem u mnie w pubie!
Brunetka uniosła brwi.
– Oświeć mnie proszę, czemuż to?
– Dałabym ci zniżkę, w razie gdyby miał zamiar cię wystawić. – Wyszczerzyłam zęby. Cam przewróciła oczami.
– Nie wystawi mnie, Calia. To jego interesy.
– Mhmmmmmmm.
– Calia.
– Mhmmmmmmm.
Camille westchnęła ze zrezygnowaniem, przykładając dłoń do czoła.
– Naprawdę cię nie znoszę.
– Naprawdę mnie uwielbiasz! – Klasnęłam w dłonie radośnie. – Kto ci sukienkę pożyczył? Kto cię wyszykował na milion dolarów? Dzięki komu masz randkę z O'Reillym? Kto ci taką dobrą kawę zrobił? Poza tym, ciesz się, mogłam do ciebie przyjść o siódmej.
– To nie jest randka. Poza tym, nie wstałabyś na siódmą – zauważyła Camille sceptycznie.
– Fakt. Ale mogłam.
– Ja nie wiem, dlaczego ja się z tobą jeszcze przyjaźnię – mruknęła, mieszając swoją kawę. Wyszczerzyłam zęby.
– Ja wiem. Dlatego, że jestem cudowna, fenomenalna, najlepsza i takie tam.
Camille spojrzała na mnie jak na wariata.
– Dobra, weź już. – Machnęła ręką. – Idź do tej pracy. Same głupoty wygadujesz.
(CAMILLE? <3)

22 czerwca 2019

Od Lorema cd. Tiffany

Wkroczyli do niewielkiego przedsionka, którego ściany wymalowane były w coś na kształt komiksowej wizji zalanego ścieku, w którym unosiły się różne śmieci, ryby z krzyżykami na oczach czy bliżej niezidentyfikowane glony. Lorem maszerował pewnie w stronę zasłonki, zrobionej ze zwieszających się z stropu korytarza pasków tkaniny, wyciętych w fale i tańczących lekko od przeciągu, który spowodowało otwarcie włazu. Zwykły środek ostrożności.
  Mężczyzna rozsunął girlandę i odsunął się, puszczając dziewczynkę przodem. Ta niepewnie minęła go, by wejść prosto do okrągłej sali, na której środku znajdowało się niewielkie podwyższenie, zrobione ze starych palet po pelecie. Wokół niego na ziemi rozłożone były poduszki, wśród których dominowały długie, aligatory we wszystkich kształtach, rozmiarach i odcieniach zieleni. Był w śród nich również jeden naturalnej wielkości, różowy słoń oraz mała grupka bardziej pufowatych puszek po popularnych w europie napojach typu Coca Cola, Fanta, Sprite oraz, nie wiadomo czemu, Płynna Esencja Z Jednorożców I Tęczy. I tutaj ściana przyozdobiona była motywem ściekowym, wzbogaconym o olbrzymiego aligatora, którego masywne cielsko opływało pomieszczenie, a na którego łuskach widać było poprzylepiane liczne zielone karteczki. W tym momencie pomieszczenie było zupełnie puste i Lorem poczuł ukłucie w sercu. Wcześniej zawsze tęskniło życiem. Zawsze. I nie chodzi tu tylko o liczne występy, jakie widziała ta scena. Ktoś po prostu zawsze tu był - czy to szyjąc poduszki, czy doklejając wiersze na aligatorze, czy majstrując przy scenie...
- Tu zaczekamy - oznajmił jasnowłosy cicho, ruszając w stronę jedynego słonia na sali, który zwykł być najbardziej obleganym obiektem na sali. Lorem ostrożnie usadowił się na jego wytartym boku, od razu zapadając się w miękki puch, którym był wypchany. Rozkładając się wygodniej spojrzał na dziewczynkę, nadal stojącą w wejściu i wodzącą spojrzeniem po znajdujących się tutaj elementach wystroju. Mężczyzna pamiętał, że gdy pierwszy raz tu trafił również był pod wrażeniem, jednak częste odwiedziny sprawiły, że to wszystko wydawało mu się zupełnie zwyczajne.
- Daligator - oznajmił, zwracając uwagę dziewczyny na siebie. - Tak to nazywamy.
  Spośród pluszaków, uniosła się postawna postać w stroju pluszowego aligatora i oparła dłonie na ramionach Tiffany.
- Ponieważ Dali go zaprojektował. - Wyszeptał ktoś prosto do jej ucha sprawiając, że gwałtownie odskoczyła i potknęła się o poduszkę w kształcie puszki, upadając na miękkie grzbiety gadów. - A Patosowi zdarzyło się przy rozmowie z Stachurą przejęzyczyć, łącząc nazwisko biednego Salwadora z aligatorem. - Osoba, ukryta pod maską stwora nie zrobiła sobie najwyraźniej nic z gwałtownej reakcji dziewczynki. - I się przyjęło, jak też większość podobnych absurdów zwykło przyjmować się w naszej organizacji. - Rozłożył ramiona, po czym jakby uświadomił sobie, że czarnowłosa wciąż leży na ziemi, bo schylił się, podając jej dłoń i stawiając oniemiałą dziewczynkę do pionu. - Musisz być tu po raz pierwszy. Dobrze widzieć nowe twarze.
- Jak tak dalej pójdzie, nie będzie ich wiele - powiedział Lorem, bezszelestnie stając za plecami aligatora. Ten odwrócił twarz bokiem do jasnowłosego, a zielonkawe światło pomieszczenia zagrało w jego kauczukowym oku.
- Jeśli tak się wydarzy, będzie to tylko i wyłącznie z twojej winy, Skrybo. Twoje wystąpienia są zaprawdę żałosne i tylko psują opinię nam, prawdziwym artystom. - Zapadła chwila ciszy, po czym spod maski rozległ się stłumiony śmiech. - Dobrze cię widzieć. Dawno nie przychodziłeś i już zaczynałem się martwić, że zjedli cię dziennikarze. Usiądźcie proszę. - Aligator uczynił zapraszający gest, wskazując na rozłożone wszędzie poduszki. - Zaproponowałbym herbaty, jednak pływający barek się zepsuł i Kwintus go naprawia na powierzchni i...
- Somniatis Tenebris. Wiesz coś o nim? - zapytał bez dalszych wstępów Lorem.
  Aligator szurnął gwałtowniej ogonem po ziemi. Spojrzał na mężczyznę.
- Zegarmistrz nie jest już jednym z nas. Nie wiem czy przy tym byłeś... on jest wilkiem Loremie. Zamordował trzech malarzy, którzy któregoś dnia przyszli do niego zostawić swoje obrazy.
(Tiffany?)

Od Tiffany C.D Lorem

  Tiffany wykazywała się całkiem otwartym, artystycznym umysłem. Przynajmniej w rysowaniu. Ktoś miał ją poprosić o zobrazowanie złości, a ona zrobiłaby to w kilku sekundach, tworząc pomysł w głowie, kiedy instruktor opowiadałby co nie co o danej emocji. Smutek był zwykle jej towarzyszem i częściej dokuczał jej niż gniew czy radość. Czasami też melancholia dominowała serce i dziewczyna wpatrywała się smutno w okno, a wspomnienia przygód z Somniatisem, Argoną, jej bratem i ojcem rozrywały ją od środka. Dla niektórych to był piękny okres, ale dziewczyna myśląc tylko o swoich dawnych kompanach czuła dominującą pustkę i samotność. Pragnęła za wszelką cenę powrócić do tamtych czasów i zostawić teraźniejszość. Zrobiłaby cokolwiek. 
     Łza skapnęła na dzwoneczek, ale ten nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Najprościej można by po prostu nic nie zagrać, bo przecież pustka, cisza, nierzadko utożsamiana jest ze smutkiem.
     Nie, mruknęła sama do siebie panienka, unosząc rękę i wpatrując się w złoty przedmiot, dyndający nad jej głową. Zagraj o tęsknocie, o tym, co najbardziej cię boli. Przypomnij sobie. Dobrze. Pamiętasz chyba tę nutę, która kojarzyła ci się z ziarnem goryczy zasadzonym w twoim smutnym sercu, prawda?
     Zaczęła się delikatnie kołysać i zamknęła oczy. Dzwonek zaczął wydawać z siebie ciche dźwięki, a ona płakała. Nie był to histeryczny skowyt, wołający Lorema o atencję. Była to cicha, ledwie wyczuwalna dla niego emocja. Całą swoją siłę, cały swój ból przelewała na instrument. Bardzo prosty. Nie czuła się uzdolniona muzycznie, ale była artystką. Omal nie wypadł jej dzwoneczek z dłoni dwa razy i zdarzyło jej się wypaść w rytmu. Potrzebowała jeszcze dwóch prób, aby w końcu drzwi się otworzyły, a ona mogła oddać mężczyźnie to, co jej wręczył. 
     - Pierwszy raz? - zapytał białowłosy, chowając przedmiot. 
     - Kiedyś miałam do czynienia z muzyką, ale to były tylko próby, które szybko się kończyły. Miałam też wtedy osiem lat i szukałam swojego prawdziwego ja. To nie było dla mnie. - otarła łzy rękawem i szybko zasłoniła twarz przed Loremem. Kolejny wybuch płaczu przy nim sprawiał, że dziewczę zaczęło się czuć coraz mniej komfortowo. I drżała. 
      Nie spodziewała się, że mężczyzna owinie ją teraz płaszczem i delikatnie obejmie, jak młodszą siostrę. Dawno nie dostała chociażby tak słabego przebłysku czułość ze strony trzeciej osoby. Oddech jej spowolnił i oboje wkroczyli do pomieszczenia. Zastanawiała się, to właściwie zastaną po drugiej stronie. 
(Lorem?)

21 czerwca 2019

Od Argony cd. Calii

- Zastanowimy się nad tym później. Teraz musimy ruszać za karetką, jeśli nie chcemy zgubić naszego dziennikarza. - Calia zrobiła ruch, jakby chciała na piechotę gonić samochód, jednak Alpha ją powstrzymała.
- Dobrze. Zrobię to. Jestem szybsza. - To mówiąc wymownie przewróciła oczami. - Przeszukaj jego pokój. Może znajdziesz te zdjęcia lub jakieś ślady. Wyślę ci esemesa z miejscem spotkania.
  Calia skinęła głową, a czarnowłosa ruszyła chodnikiem, rozglądając się na boki. Karetka oddalała się coraz bardziej, jednak kobieta cały czas była w stanie dosłyszeć wycie syren. Powinna być w stanie ją dogonić. Skręciła gwałtownie w bramę jednej z willi, wyglądających na puste i po chwili wybiegł z niej masywny, czarny pies. Kierując się zanikającym wyciem syren, Argona pędziła, starając się trzymać w cieniach murów i przekraczając ulicę tylko wtedy, gdy było to na prawdę konieczne. Na Arenie 2 rzadko widywano bezpańskie psy, istniała więc obawa, że ktoś zadzwoni po hycla, musiała więc zachować tyle ostrożności, ile była w stanie.
  Nagle dźwięk karetki urwał się. Wadera przebiegła jeszcze kawałek w tym kierunku, w którym dotąd zmierzała, jednak wkrótce zwolniła i przemieniła się w człowieka. Biegając na oślep nie znajdzie tego szpitala. Był za to lepszy sposób.
  Zmierzając dalej obraną drogą rozglądała się za zbłąkanymi przechodniami. Jak na złość ulice były zupełnie puste. Kilkoro ludzi wyglądało przez okna domostw, zapewne zaniepokojonych dźwiękiem syreny. Tylko jeden starszy jegomość podszedł do płotu i rozglądał się, jakby czegoś szukał. Argona przyspieszyła.
- Przepraszam pana, gdzie tu jest najbliższy szpital? - zapytała tak uprzejmie, jak tylko była w stanie.
- Dwie przecznice dalej - mruknął, ze skwaszoną miną. - A czego pyta?
- Mój znajomy tam się leczy i chyba podał mi zły adres - odpowiedziała, zmuszając się do markotnego uśmiechu, po czym ruszyła zdecydowanym krokiem we wskazanym kierunku. Za sobą usłyszała jeszcze coś w stylu "Ach ta dzisiejsza młodzież. Zero szacunku dla starszych".

[...]Szpital to mało powiedziane. Miejsce, w którym znalazła się kobieta wyglądało jak luksusowy hotel, do którego tylko przypadkiem został zaproszony kongres naukowy. Po marmurowych posadzkach przechadzali się dobrze odziany pacjenci, w towarzystwie pielęgniarek w eleganckich fartuszkach, a za ladą recepcji siedziała nienaturalnie uśmiechnięta kobieta, której twarz miała na sobie grubszą warstwę makijarzu, niż Mona Lisa farby.
- W czym mogę pomóc - zapytała, gdy czarnowłosa podeszła do lady.
- Szukam... - I w tym momencie Argona uświadomiła sobie, że imię mężczyzny nie padło podczas całej rozmowy. Niedobrze. - Szukam mężczyzny, który został tu właśnie przywieziony przez karetkę. Jestem jego przyjaciółką i obawiam się o jego życie.
  Co prawda twarz kobiety nie zdradzała żadnej obawy, niemniej recepcjonistka zaczęła przeglądać bazę danych.
- Pan Salzman Horace? Sala 436 piętro 4. W tym momencie jego stan jest krytyczny i zajmują się nim nasi najlepsi specjaliści, jednak może pani zaczekać przed salą.
  Alpha pokiwała głową i ruszyła we wskazanym kierunku.
(Calia? Jak tam miejsce zbrodni?)

Od Lorema cd. Camille

Zagadkę najady? - zapytał Lorem niepewnie.
- No wiesz, powiedziała, że cała rodzina Impsumów zginęła w pożarze Rzymu. Łącznie z tobą lub twoim imiennikiem. I że było to dawno. To dziwne, nie sądzisz? - oznajmiła rzeczowo. 
  Mężczyzna zrobił zakłopotaną minę i zaczął drapać się po tatuażu na szyi. Nie do końca wiedział, jak to powiedzieć dziewczynie. Nie do końca też wiedział, czy powinien jej to mówić. Mężczyzna spojrzał na Camille z ukosa. Cóż... nie miał w sumie nic do stracenia. Zresztą i tak pewnie mu nie uwierzy.
- Moja rodzina zginęła w pożarze Rzymu. Ja też prawie... - To mówiąc odsunął grzywkę, pokazując paskudną bliznę po oparzeniu, okrywającą połowę jego twarzy. - Uratowała mnie Kaliste, nimfa oddając po opiekę Tyberiniusowi. - Zamilkł, czekając na niedowierzające pytania i uwagi, jednak kobieta tylko pokiwała powoli głową, jakby się zastanawiała nad sensem jego słów. Uwierzyła mu? Tak po prostu? - To było w 64 roku... - dokończył cicho.
- Czyli w tym momencie masz...prawie dwa tysiące lat? - spytała Camille z wahaniem.
- W pewnym sensie - przytaknął Lorem, coraz bardziej nerwowo drapiąc się po szyi. 
- Więc czemu... - Kobieta zmarszczyła brwi, po czym gwałtownie chwyciła dłoń Lorema i odciągnęła ją od jego szyi. Przez ciało jasnowłosego przebiegł dreszcz - nie do końca nieprzyjemny. - Przestań się drapać. Spójrz, rozharatałeś sobie szyję do krwi.
  Gdy mężczyzna spojrzał na swoje paznokcie faktycznie było na nich nieco czerwonej posoki. Nawet nie poczuł kiedy jego nie obcinane od dawna paznokcie przetarły warstwę naskórka. Pokiwał głową, a Camille puściła jego dłoń, która luźno opadła na uda Lorema. Zapadła pomiędzy nimi dość niezręczna cisza. 
- Jeśli sądzisz, że to pomoże mogę ci pokazać, gdzie stała moja willa - powiedział cicho jasnowłosy, nie do końca sam pewien, po co to proponuje. Właściwie powrót na Ainelysnart wydawał się najrozsądniejszą myślą, jednak czuł że w jakiś sposób jest coś winien tej dziewczynie. I że być może to wyrówna nieco dług.
(Camille?)

19 czerwca 2019

Od Akiro cd. Argony do Camille

Gdy Argona puściła czarnowłosego, ten poprawił swój kołnierz. Mimo że nie było widać nic po nim, to wiedział, że sytuacja nie jest za ciekawa. Argona ruszyła przodem na złamanie karku, a chłopak dokończył rozmowę ze starszym osobnikiem i dogonił dziewczyny. Jego skupienie wymalowane na twarzy nie było naturalne dla tego osobnika. Do zamku mieli kawał drogi, ale pójście do niego, byłoby prawdopodobnie błędem. Zdrajca mógł tam zastawić na nich pułapkę. Akiro naciągnął kaptur na głowę, spojrzał na dziewczyny i na powóz, który zmierzał w ich kierunku. Chłopak spuścił lekko głowę w dół.
- Gdzie możemy iść? W obecnej sytuacji jesteśmy na przegranej pozycji. - jego wzrok nieprzytomnie wpatrywał się w wyższe od niego kobiety. - Ech, cała ta sytuacja jest beznadziejna. Na dodatek oczywiście musiałem wrócić tutaj z dwiema osobami, które w obecnej sytuacji są jak wrzód na tyłku. Wolałbym już je odesłać je do domu, ale na razie jestem na nie skazany. - głowa jasnowłosego była wypełniona po sam szczyt różnymi myślami i ruchami, gdy się nagle zatrzymał. - Już wiem, pierw musimy udać się na Bagna Nerody.
- Na Bagna?
- Tak właśnie na Bagna. Więc musimy zmienić kierunek, najszybciej będzie przez las.
- Więc na co czekasz! - głos Argony nadal przeszywał jego ciało, ale już przyzwyczaił się do jej poważnego i mrocznego tonu. Nie marnując ani chwili dłużej, skręcili w prawo i ruszyli przez las. Przez większość drogi szli w ciszy, gdy nagle jeden z towarzyszy chłopaka zażądał, by ten opowiedział im, co tutaj się stało. Jasnowłosy, zatrzymał się nagle w jednym miejscu, jak gdyby przed nim wyrosła murowana ściana, ciężko wypuścił powietrze ze swoich płuc i ruszył dalej.
-W sumie mogę - powiedział, a jego oczy nagle przyciemniały. - Wszystko zaczęło się jakieś sześć lata przed wojną.
***
Dzieci, które bawiły się na polanie niedaleko swojego domu, na dźwięk rogu egura, ruszyły w stronę głównej drogi miasta. Tylko jeden z nich o kruczoczarnych włosach, który był zajęty oglądaniem stworzeń niebieskich, nie zareagował na tą charakterystyczną nutę.
- Braciszku Aki, bo znowu ich przegapimy, a obiecałeś mi. - chłopak skupił wzrok na dziewczynce i ujrzał jej nie do końca zadowoloną minę, z lekko nadętymi policzkami.
- Już, przecież obiecałem, nieprawdaż Eliz? - przez bramę przejechał obecny król wraz z pierwszymi rycerzami. Ich uroczystemu powrotowi do domu towarzyszyły oklaski i głośne wiwaty.
- Patrz, patrz, jedzie Anerdi. - oczy zalśniły dziewczynie, na widok obecnie najmłodszego członka obrony królestwa. Nagle całą drogę pomiędzy drzewami wypełniła mgła, ludzie zaczęli uciekać, można rzec, że wybuchła mała panika. Nagle rozbrzmiał rozpaczliwy terkot wierzchowca, a we mgle rozbłysło małe światło. Rodzeństwo próbując zejść z dachu, ześlizgnęło się i wpadło we mgłę. Po paru sekundach chmura tak samo, jak się szybko się pojawiła, tak samo szybko znikła, ukazując rodzeństwo siedzące na trójce zamachowców. Zostali uznani za bohaterów i zabrani do zamku. Tak zaczął się ich trening na rycerzy, Minęły kolejne lata, Akiro stał się najmłodszym członkiem Bractwa Rycerskiego, ponieważ jego siostra nie dożyła pasowania. Po upływie kolejnych dwóch miesięcy całe królestwo pogrążyło się w żałobie z powodu śmierci króla, lecz następnego dnia jego córka Alenor została ukoronowana na nowego władcę. Była w tym miejscu pierwszą kobietą, która była królem. Od tego zdarzanie mijały kolejno dni, a wraz z nimi pojawiały się nowe osoby na zamku, wszystkie w jakiś sposób były ze sobą związane. Cała dziesiątka przez lata broniła kraju, lecz pewnego dnia, jeden z członków zdradził.
   Kor i Seth weszli do sypialni Qwara, w ten im oczom ukazała się krwawa masakra. Wszędzie było pełno krwi i rozerwanych części ciał, a nad tym wszystkim stał Tei.
- Tei co to ma znaczyć?! - wykrzyczała Kor, zaszokowana postępowaniem towarzysza, lecz on powoli odwrócił się w ich stronę, a na jego twarzy widniał cienki złośliwy uśmiech, jego ramiona zaczęły unosić się rytmicznie w górę i w dół, a z jego gardła wydarł się cichy chichot, który przerodził się w szaleńczy śmiech.
- Wszystkich waz pozabijam! - I tak w kółko.
***
- Niestety wymknął się im, co w skrócie doprowadziło do wojny - zamilkł na moment - na której pojawił się ten sam gad. Reszta jest wam na tę chwilę zbędna - powiedział, mijając kolejny krzak dzikiej róży i po dwóch krokach zatrzymał się nad przepaścią. - no to jesteśmy. - powiedział, spoglądając w dół, po czym zniżył się do poziomu ziemi i wzdłuż ściany przepaści zaczął schodzić coraz niżej. Tymczasem kobiety zostały zostawione same sobie i starały się zrozumieć, co dokładnie muszą zrobić, by wrócić do domu. Niewielki szelest dotarł do ich uszu, z głębi lasu.
- Słyszałaś to?
- Tak. - obie stanęły w pozycjach do ataku, w tym czasie Akiro dotarł do miejsca, gdzie zostawił potrzebne rzeczy i, po wyciągnięciu plecaka z ukrycia, wdrapał się na górę. Gdy tylko jego ręce i głowa znajdywały się powyżej gleby, ujrzał rozgromiony tłum.
- Co tu się stało? - spytał, wchodząc na bezpieczny grunt.
- Zakatowali nas. - Wenur podszedł ostrożnie do jednego z nieprzytomnych ludzi i zaczął go przeszukiwać, Nie znalazł nic, co zbudziło, by jego ciekawość oprócz ostrza z wyciętym słowem „Far". Akiro ocucił nieprzytomnego chłopaka i zaciskając lewą dłoń na ostrzu, zwrócił się do niego.
- Skąd to masz?
- Asor! - zbulwersowany jasnowłosy uderzył chłopaka z całej siły w twarz, aż ten się przewrócił.
- Pytałem grzecznie, a teraz gadaj, skąd to masz! Wiem, że to nie należy do ciebie.
- Należy do mojego nauczyciela.
- Faro gdzie on jest! -chłopak odwrócił wzrok.
- Aho! Nie mamy na to czasu, Tei jeszcze o nas nie wie - warknął na niego, tracąc cierpliwość.
- Wenur?
- No nareszcie zaczynasz łapać. A teraz zaprowadźcie nas do bazy. - Chłopak kiwnął zgodnie głową i podniósł się z ziemi. Gdy zebrali resztę, wszyscy powoli ruszyli w drogę do kryjówki. Po paru minutach cichego marszu weszli do jaskini, gdzie powoli zaczęli gubić się w plątaninie podziemnych korytarzy. Gdy już je opuścili, trafili na wioskę ukrytą wśród roślin. Wszyscy szli tam, gdzie szedł ich młody przewodnik. Chłopak wspiął się po drabinie i poprosił, by chwilę na niego zaczekali. Dzieciak ledwo wszedł do pomieszczenia, a już wzywał Wenura. Szybko wspiął się na górę i bez zbędnych ceregieli wszedł do pomieszczenia, gdzie znajdował się właściciel ostrza. Na widok swojego dawnego kompana, zerwał się na równe nogi, po czym przewrócił niewielki stolik, który znajdował się przednim.
- Wenur!
- Kopę lat, Faruś - odpowiedział, zanim ten rzucił się na niego z uściskiem. Chwilę porozmawiali, a Akiro wytłumaczył mu, kim są dwie kobiety czekające na dole.
(Camille?)

18 czerwca 2019

Od Lucii cd. Jamesa

Lucia zmarszczyła brwi, trochę nie wierząc w to, co widziała. Czy to właśnie James Von Alwas zmierzał w jej stronę? Czy to krew na jego drogim garniturze? Spotkali się mniej więcej w połowie dzielącego ich dystansu i tym razem nawet nie próbowali udawać, że się nie znają, co Lucia odnotowała jako maleńki progres.
– Ładne buty – rzucił mężczyzna na przywitanie, unosząc brwi i patrząc wymownie na jej-jego białe szpilki.
– Ładny zegarek – odgryzła się kobieta, zerkając na jego nadgarstek. – I ładny garnitur, panie oficerze. Taki nie za czysty.
Widziała, jak James zaciska mocno usta.
– Generale – rzucił w końcu spokojnie. Włoszka zmarszczyła brwi.
– Co?
– Panie generale – wyjaśnił. – Nie oficerze.
Kobieta uniosła obie dłonie w obronnym geście.
– O, przepraszam. Generale. Mam rozumieć, że to krew twoich wrogów? – zapytała, ale chyba nie podchwycił żartu, bo odpowiedział śmiertelnie poważnie.
– Tak.
Miała nadzieję, że jednak podchwycił żart, a jego odpowiedź była tylko kontynuacją. Nie zamierzała sobie jednak dłużej zaprzątać tym głowy. Czekały na nią jeszcze swoje sprawy.
– Spróbuj Veestem – poleciła, ze zdegustowaną miną patrząc na jego ubiór. – Powinno się odeprać. Von Alwas zamrugał kilka razy.
– Czym?
Veestem. – Wzruszyła ramionami. – Bardzo dobry płyn. Szkoda by było wyrzucić taki gustowny garnitur. A w pralni mogą na ciebie dziwnie patrzeć. – Uśmiechnęła się sztucznie. James zmarszczył brwi. Chyba trochę go skonsternowała.
(JAMES?)

Od Camille cd. Calii

  Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, złotko — rzuciłam cierpkim tonem, czując jak moja irytacja wzrasta z każdym wypowiedzianym przez Calię słowem wzrasta. Kochałam ją jak siostrę, ale momentami miałam ochotę ją zamordować. To był zdecydowanie jeden z tych momentów — Ale jedyna osoba, która dotąd mi się podobała od kilku miesięcy wącha kwiatki od spodu i to z mojej winy — zakończyłam. — Także prosiłabym o zaprzestanie takich komentarzy, bo nie zamierzam na pewno z nikim brać ślubu, w przeciwieństwie do ciebie. A teraz wybacz, ale muszę wykonać ważny telefon. Wzięłam urządzenie z parapetu i wykręciłam wczoraj zapisany numer. Po kilku sygnałach połączenie zostało nawiązanie.
— Witam — rzuciłam ciepło, wciąż mordując Calię wzrokiem, jednak ta niewiele sobie z tego robiła i dalej w spokoju popijała kawę. — Mam nadzieję, że to nie za wczesna pora — dodałam uprzejmie.
— Nie, skądże. Idealna rzekłbym wręcz — głos Fionna po drugiej stronie był tak samo radosny, jak poprzedniego dnia.
   Była to rzecz, która wyjątkowo mnie ucieszyła. Było mi miło, że jego grzeczność jest prawdziwa, a nie spowodowana wczorajszymi okolicznościami. Calia słysząc głos mężczyzny uniosła wysoko brwi, patrząc na mnie wyjątkowo wymownie. Wolną ręką pokazałam jej wyjątkowo obelżywy gest, a ta w odpowiedzi pokazała mi język.
— Cudownie — odparłam. — Chciałam zaproponować spotkanie związane z tematem, który poruszaliśmy już wczoraj.
— Tak, tak, pamiętam, oczywiście.
— Czy odpowiada ci czwartek o siedemnastej w kawiarni "Lete"? — wyrzuciłam z siebie. — Jeśli nie, to oczywiście jestem skłonna...
— Nie trzeba, spokojnie. To wyjątkowo dobrze dobrany termin.
— Cieszę się. W takim razie... Do widzenia
— Do widzenia, Camille. — rozłączył się, a ja odłożyłam telefon z powrotem na parapet. Calia ponownie rozwaliła się łokciami na stole.
— Więc mówisz, że nie zamierzasz się z nikim wiązać, taaak?
— Och zamknij się — żachnęłam się, wstając i odkładając rzeczy na zmywarkę — najpierw twój ślub, a potem ewentualnie zaprzątaj sobie tą śliczną główkę moim.
(Cal?)

Od Jamesa cd. Lucii

  Mężczyzna przymknął oczy, powoli tracąć swoje nieskończone niemalże zasoby cierpliwości.
— Veela — rzucił tonem, który od razu sprowadził obiekt badań do porządku — wrócę tu wieczorem, wtedy spróbujemy znowu — musiał wykorzystać całą swoją siłę woli, by na jego twarz wypłynął wymuszony uśmiech. Wyszedł z pokoju, trzymając kraniec fartucha przy ranie, tym samym tamując krwawienie. Zadrapanie pazurów nie było głębokie, jednak obficie krwawiło. W gruncie rzeczy James miał problemy także z odczuwaniem bólu, jednak z czysto lekarskiego punktu widzenia postanowił zająć się raną. Podszedł do najbliższej apteczki i podwinął rękaw białej koszuli jeszcze wyżej. Odkaził ranę i wyczyścił jej okolicę, by opatrunek lepiej się trzymał, po czym zabrał się za zabezpieczanie jej, gdy usłyszał za sobą chrząknięcie. Jakiś szeregowiec SJEW-u wyglądał na nieco przerażonego tym, że musi w ogóle go zaczepiać, zwłaszcza gdy ten jest cały oblany krwią.
— Panie Von Alwas — zaczął niepewnie. Generał odwrócił głowę i uniósł brew. — Coś do pana — położył niewielkie pudełko na ziemi i czmychnął daleko od Von Alwasa. Mężczyzna sięgnął po nie i jedną ręką otworzył wieczko. Wyjął liścik ze środka. "Jesteśmy kwita" głosiły jedyne zapisane na kartce ładnym, lekko pochyłym pismem słowa. W pudełku ukazał mu się elegancki zegarek z czarną tarczą i srebrnymi elementami. Skinął głową z minimalnym uznaniem. W gruncie rzeczy był raczej zadowolony, że ta sprawa skończyła się w ten, a nie inny sposób. Mało korowodów, wszyscy ukontentowani. PO chwili zastanowienia nałożył zegarek na nadgarstek. Pudełko schował do kieszeni i sprawdził po raz kolejny, czy opatrunek jest nałożony tak, jak być powinien. Niestety jednak cały jego strój był dość obficie oblany krwią i nie dało się wprost tego nie zauważyć na białym fartuchu, koszuli, marynarce i spodniach. Westchnął ciężko i wstał. Nie było sensu męczyć się przez resztę dnia — po prostu wróci do domu, przebierze się, by uniknąć niewygodnych pytań w klinice. Zabrał jeszcze swoją teczkę i szybkim krokiem opuścił bazę SJEW. Ludzie patrzyli na niego na ulicach, co dla Jamesa raczej nielubiącego być w centrum uwagi, było dodatkowo niekomfortowe. Co gorsza na horyzoncie pojawiła się charakterystyczna postać: jak zawsze elegancko ubrana Włoszka, w białych szpilkach ze złotymi elementami. No tak — pomyślał mężczyzna — lepiej być zdecydowanie nie mogło.
(Lucia?)

Od Calii cd. Camille

A o to – wyszczerzyłam zęby – że podoba ci się Fionn O’Reilly!
Camille prawie zakrztusiła się rogalikiem.
– On? Mnie?
– Oczywiście, że tak! – Klasnęłam w dłonie rozradowana. Zaczerwieniona jak burak Cam burknęła coś w odpowiedzi, ale średnio jej słuchałam. – Och, wyobraź to sobie. Będziecie mieli ślub jak z bajki. Kupimy ci przepiękną suknię. Dekoracje będą w odcieniach pastelowego fioletu i bieli, z zielonymi elementami. W kwiatach będą królowały magnolie! – Obserwowałam, jak z każdym moim słowem twarz przyjaciółki robi się coraz bardziej czerwona. Zastanawiałam się tylko, czy zorientowała się, że właśnie przedrzeźniam ją samą.
– Aha, chyba na twoim ze Stevem – mruknęła w końcu. Roześmiałam się głośno. – Po czym ty niby wnioskujesz, że on mi się podoba? Chociaż wcale mi się nie podoba. – Zastrzegła szybko, starając się odwrócić moją uwagę od planowania ich wesela.
– Wcaaaaleeee. – Pokręciłam głową.
– Calia – warknęła brunetka, co spotkało się z kolejnym wybuchem mojego śmiechu.
– Oj, Cam, Cam, ile my się znamy? Przecież ty się nie dajesz odwozić do domu byle komu, to po pierwsze. Po drugie, skoro chociażby przeszło mu przez myśl zaproponowanie ci odwózki to znaczy, że spędziliście ze sobą sporą część tego balu. Po trzecie, czuję, że jesteś zawstydzona, a to najlepszy znak.
– Calia! – zaprotestowała moja przyjaciółka z oburzeniem.
– No co? – obruszyłam się. – Jak tu nawet nie muszę używać mocy! Twoja twarz jest w tym momencie tak czerwona jak moja bluza! – Chwyciłam materiał w palce dla uwiarygodnienia swoich słów. – Ale spokojnie, nie ma się co dziwić. Z Fionna O’Reilly’ego jest niezłe ciasteczko. – Poruszyłam brwiami sugestywnie. Camille zamieszała łyżeczką swoją kawę.
– Powiem Steve’owi – mruknęła, a ja znów się roześmiałam.
– Powiedz, powiedz.
(CAMILLE? JAK TAM TWÓJ ROMANSIK? ;3)

Od Lucii cd. Jamesa

Pani doktor. – Usłyszała głos przez trzeszczący interkom. Nawet bez podnoszenia wzroku znad wyświetlacza tabletu wcisnęła przycisk, który z cichym brzękiem otworzył drzwi do jej laboratorium. Nikt oprócz niej i jej przełożonych nie mógł tu wejść bez karty lub zezwolenia. Recepcjonista wszedł do jej małej samotni i rozejrzał się niepewnie. Nie widząc żadnego bezpiecznego miejsca, w którym mógłby zostawić pakunek, odezwał się po raz kolejny.
– Uhm, pani doktor?
Jego poziom stresu podniósł się jeszcze bardziej, gdy Lucia westchnęła z irytacją i prześwidrowała go ostrym spojrzeniem. Zwykle „wewnętrzni listonosze”, jak ich czasem nazywano, kładli paczki na podłodze przy wejściu, by niczego nie popsuć i wychodzili. Ten musiał być jakiś nowy, skoro zawracał sobie głowę zagajaniem jej.
– O co chodzi? – zapytała uprzejmie, widząc jego zdenerwowaną minę.
– Ta paczka… to dla pani.
– No dobrze, postaw proszę przy drzwiach.
– Uhm, na tym? – wskazał podbródkiem na pudło stojące pod ścianą, a Lucia w porę przypomniała sobie o jego zawartości.
– No faktycznie, to może nie być najlepszy pomysł – mruknęła. Podniosła się z krzesła i podeszła do młodzieńca. – Daj, wezmę to.
Chłopak odetchnął z ulgą.
– Dziękuję.
Lucia skinęła głową.
– To wszystko?
– Na teraz tak.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się, siadając na swoim krześle i chowając paczkę pod biurko.
– Do widzenia, pani doktor.
– Do widzenia. Aha i mój drogi…
Chłopak zbladł. Czyżby o czymś zapomniał? Wydawało mu się, że robi wszystko dokładnie tak, jak kazano mu na instruktażu…
Lucia jednak uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Jak masz na imię?
– Cyril.
– Cyril – powtórzyła – nie stresuj się tak – powiedziała wesoło. – Naprawdę świetnie ci idzie.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jednak zaraz odpowiedział jej szerokim uśmiechem.
– Dziękuję – mruknął i szybko wyszedł z laboratorium. Czyli naukowcy to też ludzie…
***
Lucia przeciągnęła się na krześle i spojrzała na wyświetlacz zegarka. Uznała, że to dobra pora na wyjście do domu. Już chciała wstać, gdy przez przypadek kopnęła szpilką w stojące pod biurkiem pudełko. Zdziwiła się i zajrzała pod blat. Zupełnie zapomniała o tej paczce. Przeniosła ją na górną część blatu i z czarnej torby wyjęła jasne pudełko. Dziwne, dlaczego takie coś przyszło pocztą wewnętrzną? Bo komu jak komu, ale Lucii nie trzeba było przedstawiać, co pakuje się w takie pudełka. Rozpoznała w opakowaniu swoją ulubioną włoską markę butów i zmarszczyła brwi z jeszcze większą dezorientacją. Uchyliła wieczko i jej oczom ukazały się piękne białe skórzane szpilki ze złotymi zdobieniami. Spojrzała na nie z aprobatą, a uśmiech natychmiast wypłynął na jej twarz. Te buty były naprawdę przepiękne. Choć nie przypominała sobie, by takie ostatnio zamawiała… W dodatku przyszły pocztą wewnętrzną… Powoli zaczynała łączyć wątki. Sięgnęła po telefon i wybrała numer na recepcję. Po pierwszym sygnale odebrał damski głos.
– Słucham?
– Parfavro, mogę prosić z Cyrilem?
W słuchawce zaległa chwilowa cisza, jednak nawet jeśli recepcjonistka była zaskoczona jej prośbą, zachowała się profesjonalnie.
– Już łączę – odpowiedziała tylko i Lucia usłyszała kolejny długi sygnał.
– Tak? – odezwał się młody chłopak.
– Cyrilu, możesz mi powiedzieć, kto przyniósł dzisiaj tę paczkę dla mnie? – zapytała, po czym zreflektowała się szybko. – Mówi Lucia Parfavro.
– Ach, pani doktor – zorientował się recepcjonista. – Tę w czarnej torbie, tak?
– Mhm.
– Niestety nie mogę pani powiedzieć.
– Ponieważ?
– Eee…
Lucia coraz bardziej rozumiała sytuację.
– Ponieważ ten pan był przerażający? – zapytała z rozbawieniem. Niemal wyczuła, że Cyril się uśmiecha.
– To pani to powiedziała.
– Dobrze, dziękuję ci bardzo. Zmykaj do domu, godzina na koniec pracy już wybiła. – Uśmiechnęła się do słuchawki.
– Tak zrobię. Do widzenia, pani doktor. – Usłyszała wesoły głos chłopaka, zanim się rozłączył.
Lucia odłożyła telefon i wyjęła z pudełka małą karteczkę, która leżała pomiędzy szpilkami. Na papierze równym pismem było napisane jedno słowo. REKOMPENSATA. Zaczęła obracać karteczkę w palcach i po raz kolejny przeanalizowała sytuację. Była prawie pewna, że ta przesyłka należała do Jamesa Von Alwasa.
(JAMES? PIĘKNE BUCIKI XD)

Od Camille cd. Calii

 W końcu z żałobnym jękiem zwlekłam się z łóżka. Praktycznie nie otwierając z oczu ruszyłam do kuchni, kierując się jedynie roznoszącym się po domu zapachem kawy. Usiadłam na krześle, nie zwracając najmniejszej uwagi na swoje włosy, znajdujące się aktualnie w największym nieładzie w życiu, czy to, że byłam samej koszulce do spania i krótkich spodenkach. Calia praktycznie podstawiła mi pod nos kubek, a ja z przyjemnością wdychałam przyjemny zapach. Po wypiciu paru łyków napoju zdecydowałam się na definitywne otworzenie oczu. Dziewczyna siedziała naprzeciwko mnie z rozbawioną miną i smarowała sobie croissanta dżemem. Widząc jak rozkosznie wygląda cała operacja zdecydowałam się pójść w jej ślady. 
— No i? — spytała Calia, patrząc na mnie wyczekująco.
— No i co? — oderwałam na chwilę wzrok od swojego pączka, by zerknął na nią zdziwiona. Westchnęła cierpiętniczo.
— No i jak było? — dościśliła.
— Dobrze — wzruszyłam ramionami. Dziewczyna przewróciła oczami, słysząc moją zwięzłą wypowiedź.
— Przyniosłam ci śniadanie. Zrobiłam ci kawę. Dzięki mnie w ogóle wstałaś z łóżka — zaczęła wyliczać. — Dawaj mi konkrety. — otrzepała dłonie z okruszków i oparła brodę o dłonie, kładąc łokcie na stole. 
— No więc — odchrząknęłam — Było bardzo dobrze. Spotkałam Jamesa Von Alwasa i paru innych znajomych, poznałam też wielu ludzi. Wszyscy chwalili twoją sukienkę. Fionn O'Reilly odwiózł mnie do domu. Jest szansa na sojusz pomiędzy Menthis Corp. a Pectis. To cudownie, prawda? — aż oczy mi się zaświeciły, gdy przypomniałam sobie konkrety z rozmowy z zastępcą szefa Menthis.
— Prawda, prawda — Calia machnęła lekceważąco dłonią, na co mina nieco mi zrzedła. — Czy. Ty. Właśnie. Powiedziałaś. Że. Wróciłaś. Z. Fionnem. O'Reilly?! TYM FIONNEM O'REILLY?!
— Em... no, tak — rzuciłam niepewnie. Uśmiech Calii powiększał się z ułamku sekundy na ułamek aż stał się jednym z najszerszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widziałam. W jej oczach widziałam tryb, którego bałam się najbardziej na świecie. — O co ci chodzi? — rzuciłam wysoce zaniepokojona.
—...
(Cal?)

Od Calii cd. Camille

Nie no, gdzież – zaśmiałam się. – Tego nauczyłam się sama. Ale przyniosłam jedzenie. – Poruszyłam sugestywnie brwiami i zauważyłam jak jedno oko Camille powoli się otwiera.
– Jedzenie? – zapytała podejrzliwie. Wyszczerzyłam zęby. Zawsze działało. Wyciągnęłam przed siebie papierową torbę.
– Prawdziwe francuskie croissanty wraz z prawdziwymi amerykańskimi pączkami. A dżem, ser, miód i krem czekoladowy weźmiemy od ciebie z lodówki. 
Camille zmarszczyła brwi, choć obie doskonale wiedziałyśmy, że już ją przekonałam do wstania z łóżka i niezabijania mnie przy okazji. 
– A owoce?
– Już umyte, czekają w misce na blacie. 
Brunetka mruknęła w poduszkę coś niezrozumiałego. Zaraz jednak znów podniosła na mnie wzrok. 
– A zrobisz tą swoją dobrą kawę? Wiesz, taką jak u ciebie w pracy? 
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Jakie wymagania... 
– Zrobię, zrobię. I jak nie wstaniesz, to sama ją wypiję. 
– To zrobisz jeszcze jedną. 
– Nawet nie ma mowy! – zaszczebiotałam radośnie, wychodząc z pokoju. – Rusz swoje szanowne cztery litery, Cam, czekam ze śniadaniem! I wiesz, że jestem w stanie je zjeść sama! 
Usłyszałam zrezygnowany jęk z sypialni przyjaciółki i uśmiechnęłam się sama do siebie. Po drodze zajrzałam jeszcze do łazienki, by znaleźć moją sukienkę, dokładnie tak jak myślałam, rzuconą bez żadnego szacunku na podłogę. Pokręciłam głową z dezaprobatą. 
– Będzie mi płaciła za czyszczenie – mruknęłam sama do siebie, idąc do kuchni. Sięgnęłam po kawę do zmielenia. 
Od kiedy to ja jestem rannym ptaszkiem w tej przyjaźni? 
(CAM? CZEMU NIE SZANUJESZ MOJEJ SUKIENKI? :<)

Od Jamesa cd. Lucii

 Gdy Fionn zadzwonił do niego po raz kolejny - nie odebrał. Dopiero za trzecim razem uznał, że warto podjąć ten ogromny wysiłek i wcisnął palcem zieloną słuchawkę, przybliżając aparat do ucha.
— Coś jeszcze? — rzucił zamiast powitania. 
— Właściwie to tak — przyjaciel wydawał się nieco rozbawiony zachowaniem Jamesa, choć ten nie wiedział dlaczego tak właściwie.
— Więc? — rzucił Von Alwas po kolejnej chwili ciszy.
— Muszę obgadać z tobą jedną rzecz. Tak... na żywo — odparł rudy po zastanowieniu.
— Kiedy?
— Sobota. W "Mojito". Piętnasta.
— Ta. Coś jeszcze? — powtórzył, a Fionn parsknął śmiechem. 
— Nie, spokojnie. Już cię nie męczę. Do zobaczenia.
— Hej — pożegnał się i rozłączył James. Właściwie sam czasami zastanawiał się jak to się stało że on i O'Reilly, dwa tak inne charaktery w ogóle są ze sobą tak blisko, jednak odpowiadał mu aktualny stan rzeczy. W gruncie rzeczy był raczej zadowolony z tego, że poszedł na cały bal, którego zdecydowanie najlepszym elementem była możliwość oglądania nienawiści ojca do niego i tego, jak coraz bardziej się stacza, niemal sięgając dna.
***
— Oto pańska przesyłka — rzuciła kobieta na poczcie opryskliwie. James szybko zabrał pakunek i przeniósł pudełko z dużej koperty do czarnej, matowej torby prezentowej. Właściwie sam nie wiedział jak doszło do tego, co robił jednak... Złożone dwa dni wcześniej przez niego zamówienie było wyjątkowo wręcz namacalnym dowodem jego chwilowego zmęczenia materiału. Prawdziwe włoskie buty z białej skóry ze złotymi zdobieniami były ułożone równiutko w pudełku stanowiąc dość przyjemny dla oka widok. Von Alwas zamknął je i włożył do torby, przechodząc w stronę Menthis Corp. Podszedł do recepcji i zmierzył siedzącą za nim osobę chłodnym wzrokiem.
— Przekaż to Lucii Parfavro — jego ton stanowił coś między zdaniem oznajmującym, a nieskrywanym rozkazem. — Mnie tu nie było — dodał na odchodne, na co chłopaczek tylko skinął głową, widocznie nieco przestraszony. Wyszedł z budynku, czując, że teraz przynajmniej ma z głowy jedną sprawę.
(Lucia? Jak Ci się prezencik podoba? <3)

Od Camille cd. Calii

 Na widok swojego odbicia w lustrze nie mogłam się nie uśmiechnąć. Postanowiłam puścić mimo uszu głupie żarciki przyjaciółki, zrzucając je na karb jej złego wychowania w Noctis i również jej posłałam ciepły półuśmiech.
— Dobra robota, Cal — pochwaliłam ją. — No! A teraz lecę, bo taksówkarz już nabija mi za samo czekanie — puściłam jej oczko i wyszłam z jej mieszkania na tyle szybko, na ile pozwalały mi długa suknia i wysokie szpilki. Wsiadłam do stojącego pod nim samochodu i udałam się na miejsce.
  Całe szczęście bal przebiegał spokojnie i bez większych rewelacji. Zebrałam wiele pochwał za moją (no, prawie moją) srebrną kreację. Nawet we wzroku oziębłego Jamesa von Alwasa dostrzegłam coś na kształt minimalnego uznania, ale z jego strony akurat nie było co liczyć na nic więcej. Właśnie w czasie rozmowy z nim i tą... Lucią! Lucią Parfavro podszedł do nas irlandczyk, którego znałam jako zastępce szefa Menthis Corp.  Musiałam przyznać, że z obiektywnego oczywiście punktu widzenia można go było uznać za przystojnego. Ze swoją rzucającą się w oczy urodą i szerokim uśmiechem  byłam w stanie bardzo łatwo zrozumieć dlaczego mógł podobać się wielu kobietom. Gdy usiadłam przy stoliku, O'Reilly poczęstował mnie szampanem, który chętnie przyjęłam.
— Niezmiernie się cieszę, że przyjęła pani nasze zaproszenie. — powtórzył, patrząc na mnie przyjaźnie. Mimo że znaliśmy się krótko (wcześniej tylko z widzenia, właściwie była to nasza pierwsza dłuższa konwersacja), czułam się w jego towarzystwie dość komfortowo.
— Jest mi niezwykle miło, że je otrzymałam — również odpowiedziałam uśmiechem. — dawno nie widziałam tak dobrze urządzonego wydarzenia. Czyż to nie pan odpowiadał za organizację? — Fionn skinął głową. — W takim razie chapeau bas. — skinęłam głową z uznaniem. 
— To bardzo dobrze, że przypadł pani do gustu. No ale, pozwoli pani, że przez chwilę zajmiemy się poważniejszymi sprawami. Czy, jako aktualny szef Mafii Pectis jest pani skora do zawiązania sojuszu z Menthis Corp.? — spytał prosto z mostu. Poczułam jak krew częściowo odpływa z mojej twarzy doprowadzając mnie do stanu bliskiego omdlenia. Nie spodziewałam się takiej propozycji od organizacji będącej tak blisko nowego premiera, jednak wyczułam w tym cudowną szansę na zwiększenie wpływów mojej mafii. Zastępca Nico Von Alwasa zaśmiał się cicho, widząc moją minę.
— Wnioskuję, że nie jest to pani myśl obca. Wobec tego proponuję, byśmy spotkali się w bardziej sprzyjających warunkach i dokładniej omówili konkrety tej kwestii. Proszę tylko wyznaczyć termin i miejsce, a zrobię wszystko, by się tam zjawić. — i znów ten rozbrajający uśmiech. Odwzajemniłam go, wkładając w niego całą swoją tajemniczość i seksapil jaki tylko udało mi się jeszcze w sobie znaleźć tego wieczoru.
— Jestem pewna, że jest to najlepsza opcja w aktualnej sytuacji — rzuciłam tylko — W najbliższym czasie zadzwonię do pana. — obiecałam, nie zdejmując z twarzy uśmiechu. Sama już nie wiedziałam ile z jego zachowań było jedynie polityczną grą, w którą na urządzonym przez Menthis Corp. balu musieli grać wszyscy, a ile faktycznej radości i autentyczności.
— Cudownie — skomentował — W takim razie co powie pani na oderwanie się od pracy i zaszczyci mnie jednym tańcem? — wstał i zachęcająco wyciągnął dłoń w moim kierunku. Po krótkim zastanowieniu przyjęłam ją.
***
— Żyjesz? — ze snu wyrwał mnie głos Calii. — Nie, oczywiście, że nie. — ciemność w moim pokoju rozjaśniła się nagle, gdy dziewczyna zapaliła światło lub odsłoniła rolety (nie byłam pewna, a nie chciało mi się otwierać oczu).
— Spadaaaaj — jęknęłam — późno zasnęłam — rzuciłam wyjaśniająco, wtulając się w kołdrę. — Poza tym, czy ty właśnie włamałaś się do mojego domu i jeszcze na dodatek śmiesz mnie budzić? Chyba nie tego cię tam w tym twoim Noctis uczyli — dodałam zirytowana, czując jak marzenia senne bezpowrotnie odpływają za horyzontem racjonalnych myśli.
(Cal?)

Od Calii cd. Argony

 – Mogłabyś zadzwonić po karetkę – zauważyłam, na co Alpha wzruszyła ramionami.
– Co to za adres?
– Ulica Midday, numer chyba 23.
Chyba?
– 23, dzwoń – warknęłam. Argona wyszła z pomieszczenia, a ja zajęłam się próbą uratowania mężczyzny. Naprawdę miałam nadzieję, że ratownicy poważnie potraktują telefon Alphy i przyjadą tu jak najszybciej. Chciałam, żeby ten człowiek przeżył i nie tylko dlatego, że być może miał potrzebne nam informacje. I też nie dlatego, że mogłabym być podejrzana o jego śmierć. Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Argona? Nie, to zdecydowanie nie była aura posępnej Alphy. To był ktoś bardzo spokojny i opanowany... ale tylko z pozoru. Dziwne.
– Zostaw, dziecko. – Usłyszałam głos starszej kobiety.
– Co? – Zdziwiłam się.
– Pomogę ci.
Zmarszczyłam brwi. Wypowiedź kobiety wcale nie sugerowała chęci pomocy. Odsunęłam się jednak od mężczyzny.
– Zaraz będą – rzuciła zwięźle Argona, znów wchodząc do pomieszczenia.
– Żeby tylko zdążyli na czas – powiedziałam, uważnie obserwując reakcję gosposi. Zarówno tę wewnętrzną jak i zewnętrzną.
Tymczasem "zaraz" Argony okazało się dużo krótsze niż myślałam. Albo po prostu to ja straciłam rachubę czasu. Ratownicy przenieśli dziennikarza na nosze.
– Jego stan jest ciężki – oznajmił jeden z nich, patrząc mi prosto w oczy. – Ale uratowała mu pani życie.
Skinęłam głową.
– A dokąd go zabieracie?
Ratownik otaksował mnie wzrokiem.
– Niestety nie mogę udzielić pani takich informacji. Ale karetka jeszcze nie odjechała.
Zrozumiałam aluzję. Dopiero przed domem Argona wbiła mi swoje paznokcie w łokieć.
– Trzeba uważać na tę gosposię – mruknęła tak, że ledwo ją usłyszałam.
– Jej aura była dziwna – przytaknęłam.
– Nie o to chodzi.
Zmarszczyłam brwi.
– A o co?
– Widziałam, jak wyjmowała naklejkę pandy z kieszeni. I myślę, że wcale niebezinteresownie chciała ci pomóc go "ratować". 
(ARGO? WYBACZ, ŻE TAK DŁUGO XD)

Od Lucii cd. Jamesa

Gdy samochód Von Alwasa ruszył, Lucia w końcu mogła odetchnąć. Postanowiła jeszcze nie wracać do domu. Wyjęła z torebki paczkę papierosów i odpaliła jednego.
Dziwny ten Von Alwas.
Dlaczego Fionn się z nim przyjaźni?
Jeśli Fionn się z nim przyjaźni, dlaczego nic nie wie o relacji jego z Camille Belcourt?
Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Po namyśle, chyba nawet nie chciała znać tych odpowiedzi. Skupiła swoje myśli wokół osoby młodego oficera.
Czym się zajmuje?
Podczas jazdy skupiła się na tym, by mówić jak najwięcej, żeby tylko się nie rozkleić. Zresztą, na balu rozmowa też wcale nie szła im dobrze. Lucia nie lubiła ludzi, z którymi nie dało się rozmawiać.
A jednak dobrze tańczył.
I bez wątpienia był gentlemanem.
A przynajmniej starał się być, co zdecydowanie ją zaskoczyło. Zdecydowanie na plus, oczywiście. 
Jej myśli zahaczyły o bal. W sumie, było całkiem miło. Naprawdę dobrze się bawiła, zresztą, Fionn zawsze miał talent do organizacji takich imprez. Może między innymi dlatego Nico Von Alwas tak bardzo mu ufał? Gdy O'Reilly coś organizował, zawsze kończyło się to sukcesem. I tak było i tym razem. Dobre jedzenie, świetna muzyka, towarzystwo... no, ogólnie zapewne miłe, jej trochę mniej. Poza tym, zgarnęła mnóstwo komplementów co do swojej sukienki, zarówno od panów, z którymi tańczyła, jak i od przypadkowych pań, które do niej podchodziły z pytaniem o sklep czy projektanta. A to dodatkowo poprawiało jej nastrój. Sięgnęła do torebki, by wyjąć kolejnego papierosa, ale ostatecznie zrezygnowała.
Uznała, że ten wieczór był naprawdę udany i właśnie tak będzie go wspominać. 
(JAMES?)

Od Jamesa cd. Lucii

 Kobieta po jego pytaniu zmarkotniała jeszcze bardziej. James zdusił w sobie ciężkie westchnięcie. Był zmęczony całym spotkaniem, a dodatkowe korzystanie z mocy, gdy jego przyjaciel postanowił władować się pod jego samochód niczego nie ułatwiało. Całkowite wstrzymywanie czasu, by uchronić go przed wypadkiem było trudne, zwłaszcza że musiał uważać, by nikt niczego nie zauważył. Po chwili Lucia zabrała głos, zaczynając monolog na jakiś temat związany z pracą. Von Alwas nie był specjalistą w dziedzinie emocji, ale widział przeszklone oczy Parfavro i lekarskim okiem ocenił, że nie można było ich zrzucić na karb reakcji alergicznej. Mimo, że widział jej próby zachowywania się tak jak zwykle postanowił nie reagować. Uznał, że tak będzie lepiej dla nich obojga, dlatego też uważnie słuchał każdego jej słowa. Choć miała zły humor, widać po niej było, że kocha swoją pracę nad życie i naprawdę zna się na tym co robi, co mężczyzna odnotował z minimalnym zaskoczeniem. Jazda nie trwała szczególnie długo, a gdy krępująca, pełna napięcia cisza została przerwana przez trajkoczącą Włoszkę, stała się o wiele bardziej komfortowa niż dotychczas. Po chwili auto zatrzymało się, a James zgasił silnik. Znów postanowił zachować się jak prawdziwy gentleman i przeszedł na drugą stronę samochodu, by otworzyć kobiecie drzwi. Z gracją wysiadła ze środka i stanęła niemalże naprzeciwko niego. Zastanawiał się, czy teraz zamierza coś powiedzieć, jednak nic takiego nie nastąpiło.
— Żegnam — rzucił jedynie von Alwas zamykając drzwi i przechodząc z powrotem na miejsce kierowcy.
— Do widzenia — usłyszał ciche słowa, wpadające przez lekko uchylone okna. Zastanawiał się jednak, czy kolejne spotkanie rzeczywiście nastąpi. Złapał się również na pytaniu, czy gdy już zostanie sama Lucia się rozpłacze, jednak było to bardziej pytanie czysto statystyczno-psychologiczne niż zadane z troski czy zmartwienia. Zapalił silnik i z cichym pomrukiem wyjechał na ciemne i puste drogi. Gdy wrócił do domu, usiadł przy laptopie, uznając, że zanim położy się spać musi złożyć jeszcze jedno zamówienie. Gdy kończył transakcję, rozdzwonił się telefon. Podniósł urządzenie. Fionn. Odebrał.
— Hejka, James — usłyszał po drugiej stronie.— Już w domu? 
— Ta. 
— Lucia też? — dopytywał Irlandczyk.
— Też. No, chyba że ktoś ją porwał spod mieszkania. 
— Nie doprowadziłeś jej do wybuchu złości albo płaczu? — James przewrócił oczami, zastanawiając się, czy powiedzieć przyjacielowi o tym co działo się w aucie.
— Ja na pewno nie. — rzucił tylko wymijająco i rozłączył się.
(Lucia?)

Od Calii cd. Camille

Camille wpadła następnego dnia, oczywiście, jak burza i, oczywiście, spóźniona.
– Wybacz – mruknęła, gdy już otworzyłam jej drzwi, rzuciła swoje rzeczy na kanapę, a adidasy w kąt. – Zaspałam.
Parsknęłam śmiechem.
– Cam, jest piętnasta.
– Bal będzie trwał pół nocy. – Wzruszyła ramionami. – Chcę być żywa na całym.
Spojrzała na mnie błagalnie.
– Zdążysz? – zapytała z miną zbitego pieska.
– Najwyżej będziesz miała wejście smoka.
– Cal!
– Spokojnie, spokojnie – zaśmiałam się. – Zdążę. Tylko musisz się ogarnąć.
Camille gwałtownie podniosła się z kanapy.
– Jestem do twojej dyspozycji! – Zasalutowała. Parsknęłam.
– Dobra, w takim razie zapraszam do najlepszego lustra w moim domu, mi lady.
Brunetka posłusznie ruszyła do łazienki. Siadła na stołku przed lustrem i zamknęła oczy, najpewniej próbując jeszcze złapać chociaż chwilę snu. Mnie to akurat odpowiadało, bo zaczęłam od malowania jej oczu.
– Cam, głowa ci leci – zauważyłam.
– Sorry – mruknęła brunetka. – Już ją ogarniam.
Wyszłam na chwilę z łazienki, przeszłam do pokoju i sięgnęłam do torebki po pastylki kawowe. Wyciągnęłam jedną, po czym wróciłam do Camille i podałam jej ją.
– Masz.
– Życie mi ratujesz – westchnęła.
– Zawsze i wszędzie. – Uśmiechnęłam się i wróciłam do mojej pracy. Gdy już wymakijażowałam Cam na bóstwo, sięgnęłam po lokówkę. Delikatnie podkręciłam jej włosy i spryskałam lekko lakierem. Na szyję założyłam jej delikatny ciemny naszyjnik.
– Dobra, chodź, dam ci sukienkę. – Skinęłam dłonią, przechodząc do garderoby. Wyciągnęłam srebrny materiał spod folii ochronnej i podałam go Camille.
– Tylko nie zabrudź – zastrzegłam od razu, wychodząc, by spokojnie mogła się przebrać. Gdy wyszła z garderoby, byłam naprawdę zadowolona ze swojego dzieła. Stanęłam przed nią i otaksowałam ją oceniającym wzrokiem.
– Genialnie – stwierdziłam. – Wyglądasz jakbyś właśnie wyszła z Loch Ness.
Uśmiech natychmiast zszedł z jej twarzy.
– C O?!
Szybkim krokiem podeszła do lustra w przedpokoju, by się zobaczyć. Zaśmiałam się, idąc za nią.
– Spokojnie, żartuję. Powinnaś mi zapłacić milion dolarów, bo na tyle właśnie wyglądasz.
Camille chyba nie za bardzo wiedziała, czy mi dziękować, czy zacząć obrzucać wyzwiskami. 
(CAM? ;3)

Od Lucii cd. Jamesa

Lucia drgnęła. To nie był dobry temat na rozpoczęcie miłej rozmowy. Znów przysnęła się bardziej do okna. Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem – przyznała. Przecież poznała Camille dopiero dzisiejszego wieczoru. Skąd miała wiedzieć co, jeśli w ogóle coś, ją łączy z Fionnem? Przecież Irlandczyk jej się nie zwierzał. W samochodzie znów zapanowała cisza. Nawet jeśli Lucia miała wcześniej jakiekolwiek chęci na rozmowę z milczącym oficerem, to teraz zostały one definitywnie zgaszone. James zerknął na nią kątem oka. Było jej zwyczajnie przykro. Sama chciałaby wiedzieć, co łączy Fionna z Camille Belcourt. Czy tylko sojusz Menthisu i Pectis? A może coś więcej? Widziała, jak dziewczyna kierowała się w stronę jego samochodu chwilę przed tym, jak James prawie go potrącił. Najwyraźniej Fionn postanowił ją odwieźć, ale czy to na pewno tylko dla utrzymania dobrych stosunków dyplomatycznych. Sama już nie wiedziała. A nie wypadało pytać. Trochę żałowała, że nie posiada tego ułamka obojętności, jaką miał siedzący obok niej James. Życie byłoby łatwiejsze. Potrząsnęła lekko głową, by odgonić od siebie te wszystkie myśli. Musiała zacząć o czymś mówić, żeby się nie rozkleić. Poza tym, nie mogła pozwolić sobie na taką chwilę słabości w obecności takiego człowieka jak James Von Alwas. Była niemal na 90 procent pewna, że to dotarłoby do Fionna. A na to nie mogła sobie pozwolić jeszcze bardziej. 

(JAMES?)

17 czerwca 2019

Od Jamesa cd. Lucii

  Kobieta zmierzyła go wzrokiem spod przymrużonych oczu, po czym prychnęła jak kot.
— Żeby było jasne — rzuciła — nadal nie wybaczyłam ci za te szpilki. — dodała, unosząc palec, jakby była nauczycielką, która grozi niesfornemu uczniowi. James nie skomentował zaistaniałej sytuacji w żaden sposób, po prostu przeszedł na drugą stronę samochodu i wymownie otworzył jej drzwi. Podeszła do auta i dalej nafuczona wsiadła z gracją do środka. Von Alwas zamknął za nią drzwi, po czym wrócił na siedzenie kierowcy. Ponownie zapalił silnik i w panującej w środku niezręcznej ciszy dało się słyszeć wesoły pomruk.— Żeby cię odwieźć — zauważył James charakterystycznym dla siebie, cichym i pewnym głosem, gdy wyjeżdżali z parkingu. — muszę wiedzieć gdzie mieszkasz.— Arena Czwarta — rzuciła trochę milszym tonem kobieta, podając mu dokładniejszy adres, jakby zdała sobie sprawę, że jednak (prawie) z własnej woli odwozi ją do domu i dzięki temu nie musi tłuc się taksówkami. James był spokojnym kierowcą z całkiem podzielną uwagą. Co jakiś czas zerkał na zwróconą w kierunku okna Lucię, zastanawiając się, kiedy jej włoska gadatliwość wygra z niechęcią i po prostu zacznie coś mówić. Ta jednak obserwowała widoki i przez ładnych kilka minut sunęli w zupełnej ciszy. Już widział w myślach wykład Fionna na temat dobrego wychowania i tego, jak prowadzić uprzejmą konwersację z osobą, którą się wiezie, dlatego też rozpoczął walkę ze swoim wewnętrznym ja. Dlatego też postanowił poruszyć jakiś neutralny temat:— Nie widziałem twojej sukienki na żadnym pokazie. A wydaje mi się, że by tam pasowała — rzucił od niechcenia.
— Uszyłam ją — Lucia odwróciła się od okna o jakiś centymetr lub dwa. Progres. — Dlatego jej nie było — jej ton wskazywał na to, że próbuje zwalczyć niechęć do niego. Nie obchodziło go szczerze powiedziawszy ani co o nim myśli, ani co do niego czuje, jednak krępująca cisza była naprawdę uciążliwa i wwiercała się w jego czaszkę jak dźwięk startującego samolotu.
— Czy coś łączy Fionna z Camille? — spytał bezceremonialnie, uznając, że Włoszka może być dobrym źródłem informacji. W sumie nie miało dla niego znaczenia czy jest między nimi tylko znajomość, czy może czują więcej, ale uznał że może przy tym temacie Parfavro nieco się rozkręci.
(Lucia?)

Od Lucii cd. Jamesa

Lucia szybko przekalkulowała w głowie wszystkie za i przeciw. Z jednej strony, to był zabójca szpilek. A, co ważniejsze, nie mogła liczyć na żadną sensowną konwersację z nim. No i miała już zamówioną taksówkę. Z drugiej jednak strony, jego samochód na pewno był wygodniejszy niż zaśmierdziała taksówka no i oszczędziłaby trochę pieniędzy za przejazd. Uśmiechnęła się słodko i równie słodko odpowiedziała:
– Nie, dziękuję.
James wzruszył ramionami.
– To nie. – Zamknął szybę i powoli ruszył. Zahamował gwałtownie, gdy przed maską pojawił się nagle jego przyjaciel. Mężczyzna zdusił w sobie przekleństwo, po czym po raz kolejny otworzył okno.
– Zwariowałeś? – zapytał uprzejmie, mierząc rudowłosego Irlandczyka morderczym spojrzeniem.
– Trzeba patrzeć, jak się jeździ – odgryzł się Fionn, oddychając głęboko. – I zapalać światła, James.
– Wszystko w porządku? – Do dyskusji przyłączył się kolejny głos. Zaniepokojona Lucia podeszła kilka kroków do mężczyzny. Ten tylko otrzepał garnitur.
– Tak, tak, dziękuję. Miło, że chociaż ty pytasz. – Rudowłosy już odzyskał rezon i spojrzał na Von Alwasa z nienaturalnie miłym uśmiechem. James już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwała mu, jakżeby inaczej, Lucia.
– To… dobrze. Dobranoc. – Skinęła głową w stronę rudowłosego i wróciła na miejsce oczekiwania na taksówkę. Fionn w tym czasie podszedł do wciąż otwartego okna i wycelował palcem prosto w twarz przyjaciela, aż ten odchylił się nieznacznie.
– Masz ją odwieźć do domu – syknął Irlandczyk.
– A ty nie możesz? – zapytał spokojnie.
– Ja obiecałem odwieźć pannę Belcourt.
– Masz dużo miejsca w samochodzie.
– James, właśnie prawie mnie przejechałeś, czy możesz ze mną nie dyskutować i zrobić to, co ci mówię?
Von Alwas westchnął. O’Reilly uśmiechnął się triumfalnie.
– No. – Zabrał swojego palca sprzed twarzy przyjaciela i już miał odejść, gdy James nagle sobie o czymś przypomniał. Zmarszczył brwi.
– Fionn? – zaczepił rudowłosego, patrząc na niego przenikliwym spojrzeniem.
– Hm?
– Piłeś – bardziej zauważył niż zapytał oficer. O’Reilly roześmiał się.
– Zwariowałeś? W moim był bezalkoholowy. Daj spokój, nie jestem małym dzieckiem.
James odnotował w myślach, że Fionn czasem przypomina małe dziecko, ale postanowił zachować tę uwagę dla siebie. Skinął tylko głową.
– To do zobaczenia. – Irlandczyk uniósł mu dłoń na pożegnanie. – Odwieź mojego ulubionego naukowca. – Puścił mu oczko. James z westchnieniem cofnął samochód. Po raz kolejny zatrzymał się przed czekającą na taksówkę Lucią. Tym razem jednak postanowił nie być tak kompromisowy.
– Wsiadaj – powiedział obojętnie. – Podwiozę cię do domu.
(JAMES? ;3 CHYBA TROCHĘ CI UKRADŁAM PERSPEKTYWĘ XD)

Zadanie Specjalne - James von Alwas

 Dla Jamesa cała miniona doba nie była najłatwiejsza i z pewnością nie należała do ulubionych (oczywiście, jeśli tylko były jakiekolwiek, które lubił). Zaczęła się dyżurem nocnym w jednym ze szpitali, później nastąpiło kolejne szkolenie Veeli, któremu chcąc nie chcąc musiał poświęcać czas. Mimo tego, że widział postępy w jej tresurze, nie stanowiło to najprostszego zadania, jakie kiedykolwiek wykonywał. Jedząc powoli wafle kukurydziane z guacamole ruszył w kierunku wyjścia z bazy szkoleniowej Code:W, gdy zatrzymał go jeden z pomniejszych pracowników:
— Panie Von Alwas! — rzucił do niego, uśmiechając się przesadnie. James zaczął się zastanawiać, czy tak wesoła mimika nie jest przypadkiem niezdrowa na dłuższą metę, jednak nic nie powiedział, a jego mimika, poza minimalnym uniesieniem brwi, niemal się nie zmieniła. — Pan Jung Eun Byung prosił, bym przekazał panu list. Mówił, że to coś niezwykle ważnego — wydawał się nieprzyzwoicie wręcz zainteresowany całą sprawą. Von Alwas skinął głową w ramach podziękowania i wyciągnął z zaciśniętych palców posłańca, po czym ignorując presję, którą ten próbował w nim wywołać po prostu odwrócił się na pięcie i wyszedł z bazy. Na zewnątrz wiał chłodny wiatr, wprawiając w ruch jego nieco zmaltretowane już po całym dniu włosy i wdzierając się zimnym podmuchem pod elegancką marynarkę. Mężczyzna nic sobie jednak z tego nie robił i po krótkim spacerze dotarł do swojego auta. Wsiadł do środka i, gdy już był pewny, że nikt podejrzany nie kręci się dookoła otworzył list.
Szanowny panie Jamesie von Alwas — czytał. Zaczynał się wyjątkowo poważnie i oficjalnie, co skłaniało go do myślenia, że słowa ciągle przesadzającego posłańca mogły nie być tak dalekie od prawdy. 
 Jak Pan zapewne wie w dniu 03.09.2033 został przeprowadzony zamach na główną siedzibę rządu Ainelysnart - Wieżę. O dokonanie tego haniebnego czynu podejrzewa się grupę terrorystyczną, znana jako "Wataha", której członkowie rzekomo są posiadaczami wilczego genu. Zatem sprawa podlega pod jurysdykcję SJEW-u.
  Chcę, aby zajął się Pan tą sprawą. Winowajcy mają zostać schwytani, chcemy też wiedzieć, w jaki sposób zdołali sforsować zabezpieczenia Wieży, kim dokładnie są i dla kogo pracują. Jeśli zdarzy się Panu przy okazji natknąć na jakiś trop Władysława Leniniewskiego proszę dopilnować, by nikt inny na żaden trop dotyczący jego nie trafił. Jest to jednak cel drugorzędny.
  Misja jest ściśle tajna, zatem wskazane jest, by Pan nie rozmawiał z nikim na jej temat. Oczywiście, jeśli się Pan sprawdzi możemy rozważyć Pańską obecną sytuację i nieco na nią wpłynąć.
Życzę panu powodzenia.
Jung Eun Byung
  Skończył czytać list i skinął głową w geście zrozumienia. Była to rzeczywiście sprawa niecierpiąca zwłoki. Odłożył list na siedzenie pasażera i zapalił silnik. Wolał zacząć rozwiązywać całą zagadkę w domowym zaciszu: tak z pewnością było i lepiej, i bezpieczniej. Gdy już zamknął za sobą drzwi na klucz, jeszcze raz powtórzył sobie treść listu, by jeszcze lepiej zapisać go w swojej pamięci. Następnie wyjął z kieszeni czarną zapalniczkę i szybko pozbył się dowodów. Paląca się kartka była widokiem dość satysfakcjonującym dlatego też czekał do momentu, gdy płomień niemalże sięgnie jego palców i dopiero wtedy go ugasił. Strząsnął popiół do zlewu, nad którym wykonywał całą operację i przeniósł się do swojego gabinetu. Usiadł wygodniew fotelu przy biurku i złączył palce, opierając łokcie na stole. Przymknął oczy, rozważając co powinien zrobić. Znał kilku ludzi pracujących w Wieży i choć większość z nich zmarła, nie stanowiło to dla niego żadnego problemu. Uznał, że najpierw zacząć właśnie od nich: od tych, którzy już nie przemówią. I warto byłoby przy okazji sprawdzić, czy były premier nie stał się jednym z nich. Chwila skupienia wystarczyła, by przeniósł się do Zaświatów. Potoczył beznamiętnym wzrokiem po otaczającej go krainie ciemności. Od razu ułożył sobie w głowie nazwiska osób, które chciał znaleźć. Bezgłośnym, ale zdecydowanym krokiem podszedł do grubej księgi znajdującej się przed nim. „Księga Śmierci” jak głosił optymistyczny tytuł. Przyłożył do niej dłoń, tym samym odblokowując ją, by w ogóle dało się ją otworzyć i gdy już to się stało przeniósł się do litery „L”. Mimo ciągle zmieniającego się spisu, co zdecydowanie utrudniało poszukiwanie (w końcu zmarłych przybywało), udało mu się ustalić że Władysław na niej nie figuruje (a przynajmniej nie ten, którego szukał). W miarę zadowolony z tej konkretnej części pracy zabrał się do poszukiwania reszt, tym razem już na pewno zmarłych, osób, by dowiedzieć się, w którym miejscu tak właściwie powinien ich szukać. Gdy i to udało mu się ustalić, zamknął księgę i przez krótki moment obserwował jak tom z każdą chwilą się powiększa. Następnie przeniósł wzrok na drogę, przed nim i ruszył w jej stronę. Była to rzecz niesamowita. Gdy miał dokładnie określony cel, podróż trwała krótko. Gdyby nie wiedział, dokąd zmierza, szedłby dalej i dalej, aż w końcu niechybnie dołączyłby do grona błąkających się bez sensu duszyczek. Zerknął w stronę pierwszego pomieszczenia i uniósł dłoń do klamki. Znalazł się w doprawdy pięknym otoczeniu – życie ofiary musiało być wyjątkowo dobre. Wiedział, że ten go nie zauważy – zbyt oderwany był od swego świata. Podszedł do niego i dotknął swoją żywą dłonią zimnego i twardego jak marmur policzka. Przeglądał jego myśli. Jak to z duszami bywało, niektóre wspomnienia były uszkodzone. Wspomnienia z momentu oderwania duszy od ciała nie było wcale. Widocznie Śmierć usunął je, by nie powodować jego cierpienia. Tak więc trzeba było znaleźć osobę, która nie zasługiwała na nic dobrego — myślał von Alwas, opuszczając szczęśliwego mężczyznę i udając się do najciemniejszych, najbrzydszych drzwi, jakie udało mu się znaleźć we fragmencie Zaświatów należącego do ofiar upadku Wieży. Odsunął ciężką, metalową zasuwę i z pewnym trudem otworzył drzwi. Krajobraz za nią był zgoła inny. Panowała ciemność rozjaśniona jedynie blaskiem ogniska. Tutaj nie było już ciszy. Wypełniały ja rozdzierające wrzaski. James podszedł do przywiązanego do wielkiego patyka, przypalanego więźnia. Dla niego płomienie były zimne - to nie dla niego przeznaczona była kara. Zaczął zastanawiać się, jak on skończy, jednak odgonił rozpraszające go myśli i zbliżył dłoń do odkrytego boku więźnia, krzywiąc się lekko, gdyż wrzaski się zwielokrotniły. Tutaj moment śmierci był nadzwyczaj dokładny: śmierdzący strachem, przesadzenie ostry i dokładny. Zatrzymał ulotną myśl starając znaleźć w tłumie twarz, która z pewnością nie należała do pracowników, co w końcu się udało. Wciągnął ze świstem powietrze odnajdując dwie twarze. Jedną, człowieka, z którym miał już przyszłość, jeśli chodzi o aspekt krymialny. Druga... druga twarz należała do tego ucznia zegarmistrza. Tego... Jak mu tam... Akiro. Akiro Ori. Puścił więźnia i wyszedł z Zaświatów. Niechętnie wstał z krzesła i podszedł do szafy z kopiami spraw, które prowadził. W końcu znalazł sprawę Josha Blueborna. Zerkając na zdjęcie upewnił się, że to był on. Niedawno opuścił więzienie, a już chce tam wracać — myślał, przeglądając kartki w poszukiwaniu miejsca zamieszkania. Przeniósł kartki na biurku i wysłał swojemu szefowi zaszyfrowanego maila. Sprawa rozwiązana — stwierdził, że nie ma czasu na uprzejmości czy tłumaczenia. Podał nazwisko i adres podejrzanego i zlecił jego przesłuchanie. Niech resztą zajmie się ktoś inny. — Jest drugi podejrzany. — dodał w mailu — możliwe, że doprowadzi do reszty członków Watahy, dlatego też będę kontynuował jego śledzenie. Żegnam. James von Alwas — zakończył i wcisnął enter, tym samym wysyłając list. Wyciągnął dłonie w górę, przeciągając się. Był pewny, że odpoczynek, na który zamierza się udać był w pełni zasłużony i nikt, ale to nikt nie miał prawa mu go przerwać.

Od Argony cd. Camille do Akiro

Tak. - Argona pokiwała głową, pochylona do Camille, patrząc w stronę Akiro, który najwyraźniej doskonale się bawił w towarzystwie swoich koleszków. Alpha, która już uprzedni była w nie najlepszym humorze, teraz wręcz emanowała morderczą aurą. Wyprostowała się, a jej oko zalśniło złotem. Pewnym krokiem ruszyła w stronę Akiro, a dzieci ze śmiechem umykały spod jej nóg. Nie zwracała na nie uwagi. Wszak nie uczciwym by było, by oberwały za winy kogoś innego, skoro ten ktoś stoi tuż przed nimi. Stanęła tuż za chłopakiem. - Akiro, nie pozwoliłam ci odejść - oznajmiła władczo, a chłopak odwrócił się do niej.
- Mówiłem ci Argo, że muszę coś sprawdzić - powtórzył już mniej pewnie, patrząc w oko Alphy.
  Ta chwyciła go za kołnierz i przyciągnęła do siebie tak blisko, że jego nos niemalże nie dotykał jej nosa. Grzywka kobiety zbiła się nieco w strąki i spomiędzy pasem włosów widać było pusty oczodół, w którym lśniło delikatne, złote światło.
- Niczego nie sprawdzasz - warknęła. - Odstaw. Nas. Natychmiast. Na. Ainelysnart.
  Chłopak odwrócił wzrok na tyle, na ile się dało.
- Problem polega na tym, że nie mogę - oznajmił.
- Że co proszę? - przeszywające oko wadery pozostawały nieruchomo wbite w chłopaka.
- Nie mogę - powtórzył. - Dlatego chciałem spotkać się z królem. On jako jedyny może to zrobić.
  Kobieta jeszcze przez chwilę wpatrywała się w twarz Akiro, po czym puściła jego kołnierz i poprawiła grzywkę. Jej oko wróciło do swojego zwykłego, czerwonego koloru
- W takim razie na co czekasz? Idziemy - oznajmiła wyniośle. - Nie chcę marnować w tym podrzędnym świecie ani chwili dłużej.
  Czarnowłosa nie miała pojęcia, gdzie się znalazła, jednak jeśli był to świat równoległy... już z jednego udało jej się wyrwać. Nie zamierzała narażać swojej odzyskanej przyszłości na konflikt z kolejną sobą. Doświadczenie podpowiadało jej, że nigdy nie jest się najsilniejszą wersją samego siebie. Dodatkowo straciła sporo czasu, który miejscowa Argona mogła wykorzystać na ćwiczenia i naukę. No i teren był dla niej zupełnie obcy.
(Akiro?)

15 czerwca 2019

Od Camille cd. Lorema

  Na moją twarz wypłynął uśmiech pełen nieskrywanej ulgi. Czułam, że jestem coraz bliżej rozwiązania zagadki dotyczącej tego wszystkiego, co się wydarzyło. Coraz bliżej odkrycia prawdy. Byłam szczęśliwa, że mężczyzna zaczął ze mną współpracować, że też tak jak i ja chce wiedzieć.
— Ja również powoli zaczynam sobie ciebie przypominać — odparłam, cicho, wciąż jakby nieśmiało — wciąż trochę tak, jak przez mgłę, niewyraźnie, ale przynajmniej w końcu coś czuję. I wszystko zaczyna układać się w logiczniejszą całość. — uśmiechnęłam się lekko, opuszczając wzrok, czując, jak w moich oczach zaczynają szklić się łzy, jednak szybko je odgoniłam. Nie chciałam peszyć Lorema, gdy w końcu go już odnalazłam. Odchrząknęłam i zaczęłam głośno myśleć:
— Jak sądzisz? Co powinniśmy zrobić? — rzuciłam w stronę mężczyzny — Nie wiem, dlaczego mielibyśmy opuścić Ainelysnart, nie widzę żadnej logicznej przyczyny. — przez chwilę nie wiedziałam, jak mam sformułować to, co chcę powiedzieć — Czy byłeś może... artystą? Malarzem albo kimś w tym rodzaju?
— Tak — rzucił po chwili Lorem, chyba stwierdzając, że nie a sensu kłamać osobie która potrafi takie kłamstwo bezproblemowo przejrzeć. Zamyśliłam się.
— A wyspę opuściliśmy... dawno. — nie było to może najdokładniejsze określenie czasu, jednak pozwoliło mi zastanowić się nad naszą małą podróżą pod innym kątem — to tylko domysły, ale... co jeśli uciekaliśmy? Wtedy jeszcze premierem był Leniniewski, sztuka była zabroniona. Może ktoś chciał cię złapać — snułam dalej. Mężczyzna z powątpiewaniem skinął głową.
— Hmm, chyba... chyba było coś takiego — jego twarz miała wyraz głębokiego skupienia. Tak jak i ja miał trudności z przypominaniem sobie pewnych elementów swojej przeszłości. — Jednak — wydawał się nie do końca przekonany — Dlaczego miałabyś uciekać ze mną?
— No właśnie — rzuciłam, marszcząc brwi — przecież członkowie Pectis nie byli poszukiwani za dawnego premiera.— przerwałam na chwilę, dając sobie czas na uporządkowanie całej wiedzy, którą posiadałam i wszystkich hipotez. — Tak naprawdę mamy dwie opcje. Możemy wrócić na Ainelysnart i tam szukać wskazówek. Albo — zawiesiłam na moment głos — albo rozwiązać zagadkę tej tutaj najady. Może coś nam się rozjaśni. W gruncie rzeczy i tak potem musielibyśmy wrócić do swoich domów. — spojrzałam na niego, oczekując odpowiedzi.

(Lorie?)

Od Camille cd. Akiro

 Camille udało się dyskretnie dojrzeć na kim zawisnął wzrok Akiro. Widocznie uważał, że ta osoba nie będzie bezpieczna, jeśli zdradzą się z tematem ich spotkania, dlatego też dyskretnie zmienili go na coś mniej nielegalnego. Kobieta przeszukiwała w myślach katalog wszystkich ludzi związanych z Wieżą, których znała, by jakimś cudem dopasować ich do twarzy podsłuchującej ich osoby. Czuła, że powinna je znać, jednak w jej głowie panował zupełny mętlik. Obiecała sobie, że odnajdzie ją po spotkaniu i na następnych negocjacjach z Akiro bezzwłocznie przekaże mu tą informację. Gdy się rozstali, wróciła do domu, by z wyjątkową wręcz wytrwałością przeszukać wszystkie papiery w swoim gabinecie, gawędząc co jakiś czas z Miyashi, która wydawała się wciąż nieco zmieszana jej towarzystwem, lecz chyba powoli adaptowała się do nowego otoczenia. W końcu odnalazła to czego szukała. Lista pracowników Wieży wraz ze zdjęciami i najważniejszymi informacjami  leżała tuż przed nią. Była szansa że również na kolejnym spotkaniu ktoś będzie im "towarzyszył", dlatego też postanowiła napisać krótką notatkę, na której wyjaśniła swoje podejrzenia, wyznaczyła datę kolejnego spotkania w bezpieczniejszym miejscu i załączyła kopię dokumentu najpewniej śledzącej ich osoby. Potem zadzwoniła z raportem do Leniniewskiego i zadowolona zajęła się swoimi sprawami.
  Następnego dnia, gdy czekała już niezwykle długo w końcu na spotkaniu zjawił się szanowny jaśniepan Akiro. Zirytowana faktem czekania dwóch cholernych godzin na zewnątrz już szykowała dla niego reprymendę. Zrezygnowała z niej jednak, gdy chłopak z krótkim wyjaśnieniem podał jej złożoną kartkę. Skinęła głową nieco już udobruchana.
— Również mam coś dla ciebie — rzuciła cicho podając mu notatkę napisaną poprzedniego dnia, stanowiącą owoc jej wczorajszych intensywnych poszukiwań. — Do zobaczenia — rzuciła tylko i odwróciła się na pięcie, wyciągając telefon i wybierając numer.
— Szafir? — rzuciła tylko — będę mieć dla ciebie drobną robótkę, co ty na to?
(Aki?)

14 czerwca 2019

Od Lorema cd. Camille

    Mężczyzna nie był pewien czy chce zaufać tej kobiecie i pomóc jej się dowiedzieć. A co jeśli tak na prawdę ścigała go... z dowolnego powodu? Jednak sam łapał się na ciągłym zadawaniu sobie pytania: "Jestem w Rzymie, co teraz?". Być może to, co wydarzyło się między nimi było kluczem do odkrycia celu całej tej wyprawy. No i... czuł się na prawdę dobrze w jej towarzystwie. Mimo natłoku emocji, atakujących go ze wszystkich stron, jej obecność sprawiała, że czuł się bardziej komfortowo. Bezpiecznie.
  Lorem miał mętlik. Zupełny mętlik w głowie. Jak można do tego stopnia komuś nie ufać, jednocześnie ufając mu bezgranicznie?
- Hmm - odpowiedział wreszcie cicho, kiwając krótko głową. Nie zdołał zdobyć się na nic więcej, to jednak zdawało się w zupełności wystarczać dziewczynie. - Ja... pamiętam nie wiele. - Powiedział powoli, bardzo ostrożnie dobierając słowa. - Uciekałem... przed pewnymi ludźmi.
- Skąd uciekałeś... znaczy, jeśli nie chcesz, nie musisz mówić - dziewczyna była bardzo ostrożna. Być może jej też przyszło do głowy, że uciekać mógł właśnie przed nią?
- Z Ainelysnart - odpowiedział cicho, patrząc na jej reakcję. Nie wyglądała na zaskoczoną.
- A potem? Co się wydarzyło potem, w... Paryżu?
- Byłem tam z... - zaciął się - po prostu. Po drodze. I ruszyłem dalej.
- I twoim celem był Rzym od początku?
  Mężczyzna zamyślił się. Uporczywy szum w głowie przybierał na sile.
- Chyba...
- Więc po co zatrzymywałeś się w Paryżu?
  Ludzie maszerowali równym krokiem, dokoła rozmawiających panował gwar. Kawałek dalej fontanna szumiała cicho. Jednak Lorem poczuł się tak, jakby nagle wszystkie źródła dźwięku zostały wyłączone. Jego zwężona źrenica lewego oka rozszerzyła się na moment, gdy przypominał sobie uśmiech dziewczyny i powietrze, muskające jego twarz.
- Byłaś tam... - wymamrotał. Faktycznie, była tam. Teraz ją pamiętał, choć mętnie, bardzo mętnie. Kłębiące się myśli. Narastający ból głowy. Trochę nerwowo zaczął uderzać palcami o kolana.
(Camille? Na twoim miejscu uważałabym bardziej na psychopatów xd)

13 czerwca 2019

Od Akiro cd. Camille

    Czy byłaby możliwość, by ktoś od nas... hmmm, dostał listę tych, którzy nie pozostali po dobrej stronie, żebyśmy mogli się nimi w w należyty sposób zająć? - mój mózg zaczął przeprowadzać analizę tej prośby, jednak to było niemożliwe.
- Wybacz, ale ta prośba jest nie do spełnienia. Ponieważ jeśli zaczniecie czystkę, to góra się zorientuje. Po drugie wcale nie jest nas tak dużo, jak ci się wydaje - odparłem ze spokojem, sięgając po kubek herbaty. Czułem, że wzrok dziewczyny bacznie mnie obserwuje.
- Więc większość SJEWu jest za nowym premierem? - wsłuchiwałem się w jej słowa, bacznie obserwując otoczenie. Wtem moją uwagę przykuła pewna osoba. Nie znałem jej zbyt dobrze, ale wiedziałem, że jest Wieży, co oznaczało, że nie mogliśmy rozmawiać tutaj na spokojnie. Chwyciłem w dłoń łyżeczkę i zacząłem się bawić nią i ciastkiem leżącym na małym talerzyku.
- Nie większość, tylko wszyscy pracownicy Wieży, są za nowym premierem i pokładają w nim nadzieję do dalszego rozwoju miasta. W szczególności teraz, gdy sztuka wróciła na rynek. - Camille rozpoznała w moim zachowaniu tę informację, że jesteśmy obserwowani i że niebezpiecznie jest teraz tu rozmawiać o tego typu sprawie, więc zmieniliśmy temat i po upływie kilku minut rozeszliśmy się. Podczas rozmowy ustaliliśmy jednak, gdzie i kiedy odbędzie się następne spotkanie. Ruszyłem w stronę Wieży, a tamta postać, która nas obserwowała ruszyła za mną.
- Totalny nowicjusz. - powiedziałem do siebie w myślach, zbliżając się do windy. Czarnowłosy chłopak wszedł tuż za mną do pomieszczenia i wyszedł na tym samym piętrze co ja, po czym się rozpłynął. Po powrocie do domu wyjrzałem przez okno. Skubaniec stał na dole za samochodami i uważał, że go nie widać.
- Więc mnie śledzi. Niedobrze. - warknąłem pod nosem, zostawiając zasłonę w spokoju.
- Wszystko w porządku? - zapytał Boni, widocznie zmartwiony widząc mnie zamyślonego.
- Spokojnie, to nic takiego. - odpowiedziałem, przerzucając wzrok z dzieciaka na świecący ekran telewizora. - Musisz mi jutro pomóc, a teraz czas spać.
 Następnego dnia Boni wyszedł pierwszy i tak jak się spodziewałem, wszyscy ludzie z Wieży się nabrali i ruszyli za nim. Ja natomiast trzymając się cienia, ruszyłem na spotkanie z Camille. Po dwóch godzinach dotarłem na miejsce, kobieta już tam czekała, więc tylko sprawdziłem parę rzeczy i nałożyłem iluzje.
- Wybacz za spóźnienie, miałem małą niedogodność, ale wracając do rzeczy. - sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem złożoną kartkę, wręczyłem ją dziewczynie. - To są wszystkie osoby, które jeszcze są po stronie starego premiera.
(Camille?)

Od Jamesa cd. Lucii

       Gdy Camille poklepała go po głowie, był naprawdę bliski tego, żeby po prostu wyjść z tego balu i mieć całą tę farsę za sobą. Wiedział, że ta drobna kobietka należy do wyjątkowo otwartych jednostek, jednak nie sądził, że pokusi się na tak matczyno-troskliwy gest w jego kierunku. Dlatego też z pewnym zadowoleniem odnotował fakt jej odejścia od stolika razem z rudowłosym zastępcą Von Alwasa seniora. Po chwili na krzesło obok niego usiadła Parfavro. Bardziej poczuł to, niż zobaczył, gdyż odsłonięty fragment jej ramienia lekko otarł się o jego marynarkę. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że w sumie mógłby całkiem łatwo dowiedzieć się o niej wszystkiego, jednak jeszcze szybciej przeszła myśl z pytaniem: po co? Ta dziewczyna nie była mu do niczego potrzebna i jeśli miał być szczery, to dopóki nie wchodziła mu w paradę, to niewiele go obchodziła. Gdy była bliżej niego i w końcu na tym samym poziomie, dotarł do niego zapach jej perfum. Stanowiły unikalną mieszankę, dające mocny i wyjątkowo ciężki rezultat. Jednak nie był to zapach przesadzony, zdecydowanie pasował do pewnej siebie i stanowczej Lucii. James z pewnym zdziwieniem zauważył że cały jej obraz jest bardzo spójny, jednak nie sądził by ta informacja mu się przydała do czegokolwiek. Po raz kolejny rozejrzał się po sali, odnotowując że Camille nadal rozmawiać z Fionnem. Niefortunnym splotem wydarzeń spojrzenia jego i jego ojca skrzyżowały się. Na twarzy seniora rodu pojawił się wystudiowany, zdecydowanie sztuczny uśmiech, lustrzane odbicie tego na twarzy jego syna. Unieśli kieliszki w tym samym momencie, jakby byli dobrymi znajomymi, jednak ich spojrzenia zdecydowanie przeczyły gestom.
- Nie za dobrze się układa między tobą a moim szefem, prawda? - usłyszał po swojej prawej stronie niemal współczujący ton.
- Nie. - rzucił krótko, po raz kolejny mordując konwersację. Siedzieli w milczeniu przez chwilę. Potem Lucię poprosił do tańca jakiś mężczyzna i przez dłuższy czas nie schodziła z parkietu, w końcu znikając mu z pola widzenia. James zajął się sobą i swoją wodą z cytryną, co jakiś czas wymieniając z kimś jakieś uprzejmości. W końcu wstał i ruszył w kierunku wyjścia. Złapał wzrok przyjaciela i skinął mu głową na pożegnanie. Odebrał od parkingowego kluczyki i ruszył w kierunku swojego sportowego, ciemnego samochodu. Gdy już wyjeżdżał z terenu imprezy, jego wzrok przykuła czekająca na taksówkę Parfavro. Westchnął ciężko, już słysząc w myślach reprymendę od Fionna, gdy ten dowie się, że ją tak po prostu zostawił. Nie żeby go to ruszało, po prostu nie chciał marnować czasu na bezsensowne dyskusje z nim w roli głównej. Podjechał więc w kierunku kobiety, zatrzymał się i opuścił szybę, by móc swobodniej mówić.
- Podwieźć cię? - zapytał, w myślach spisując na straty swoją spokojną podróż.
(Lucia?)

Od Camille cd.Calii

      Wydałam z siebie najbardziej żałosny jęk na jaki mnie było stać i spojrzałam na Calię z miną zbitego szczeniaczka.
- No weeeeź. - mruknęłam, uśmiechając się do niej słodko. - Nie bądź takaaaaa. A w ogóle zreflektowałam się - kiedy ta impreza? - dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Sobota? Myślę, że w sobotę - rzuciła. Na widok błysku ducha organizacji w moich oczach szybko zaczęła protestować:
- Onienienienie, Camille - rzuciła stanowczo - Nawet. O. Tym. Nie. Myśl. - ale ja już zdecydowałam.
- Zaproszę wszystkich, których znam! - zerwałam się z miejsca, już w myślach planując jak udekoruję mieszkanie przyjaciółki. - Kupię piñatę! Albo dwie! Albo dziesięć! I tancerki! Trzeba koniecznie ściągnąć tancerki! Znam takie jedne, fajne, fajne - wyciągnęłam telefon i zaczęłam zapisywać wszystko, co musiałam zrobić. - Do soboty strasznie mało czasu, ale ja sobie nie poradzę, no ja?! - rozkręcałam się w swoich planach, co jakiś czas zerkając na Calię, której twarz stawała się coraz bardziej biała, aż w końcu przybrała odcień kredy. Zatrzymałam się na chwilę, by spytać:
- Cal, mam zrobić to sama? Jakoś niewyraźnie wyglądasz...
- Camille - rzuciła w odpowiedzi. - to miała być domówka. Tylko skromna d o m ó w k a. Tam nie ma tancerek. Ani piñat. Ani nawet połowy tych rzeczy, które wymieniałaś. Nawet ich nazw nie jestem w stanie powtórzyć nie mówiąc już o wyjaśnieniu co to jest. A nawet jeśli są, to na pewno nie w TAKIEJ ilości.
- A-ale - zająknęłam się - Nawet tortów nie chcesz?
- Cam. Zajmę się tym - ugięłam się pod jej twardym spojrzeniem.
- Dobra, dobra. Rozumiem - rzuciłam, siadając na kanapie i zakładając ręce jak obrażony pięciolatek.
- Ale sukienkę mogę ci pożyczyć - rzuciła w końcu pojednawczo Calia. Na moją twarz wypłynął triumfalny uśmiech
- No! - odparłam jedynie - Przynajmniej tyle.
(Cal?)