16 sierpnia 2019

Od Lorema cd. Tiffany

Nagły wybuch dziewczynki zupełnie zaskoczył Lorema, którego fala emocji uderzyła jak młot, zupełnie pozbawiając tchu i dosłownie rzucając na kolana. Wściekłe wycie i szczęk pazurów, po czym nagły huk przy drzwiach pomogły mu nieco wrócić do zmysłów. 
- Skrybo? - Aligator pochylił się nad jasnowłosym, który jednak wstał o własnych siłach, nie przyjmując od niego pomocy. - Szlag by to, przez nią upuściłem peta. Ta mała to jego, co? Furiatka.
  Lorem pokiwał głową w milczeniu. Próbował zebrać myśli. Mógł pozwolić małej odejść, skoro tego właśnie chciała. Nie był w żaden sposób zobowiązany, by się nią opiekować. Ale ten Zegarmistrz... kiedyś to imię obiło mu się o uszy. Cóż, być może dobrze byłoby go odnaleźć i zająć się nim. Dla podziemia i jego Pana. Mężczyzna wyjął powoli z kieszonki długopis i beznamiętnie sprawdził zawartość zielonego tuszu w jego wnętrzu. 
- Zadzwonię po SJEW - mruknął wielki pluszak, a jego zabawkowe łapy zawisły bezwładnie wzdłuż jego tułowia.
- Nie trzeba - Lorem spojrzał na niego lodowato. - Sam się nią zajmę.
- Jak sobie chcesz. - Łapy Aligatora ponownie wypełniły się, a ramiona poruszyły lekko. - Tylko uważaj na siebie, stary kundlu. Twoja pańcia cię nie ochroni przed wilkiem.
  Jasnowłosy w odpowiedzi włożył ponownie długopis do kieszonki i bez pożegnania ruszył do wejścia. 
- A niech to! Potargała je! Jak mamę kocham, będę je teraz przez tą cizię pół nocy zaszywał. Psia krew! - odprowadził go do wyjścia głos gospodarza Daligatora.

[...]Chlupot butów mężczyzny w kanałach rozbrzmiewał jednostajnie, niosąc się echem pustymi rurami. Były już kompletnie przemoczone, jednak wydawało się mu to nie przeszkadzać. Doskonale znał kanały, każdy ich załom, każdą ziejącą ciemnością przepaść, każdy zalany sektor. To dawało mu sporą przewagę nad wilczycą, która mimo swojej prędkości biegła na oślep. W amoku zdawała się nie zwracać na nic uwagi. Część mchu ze ścian na zakrętach była otarta, a mokre krople szlamu bardzo powoli spływały bo bokach rur z powrotem do swojego koryta. Kilka razy mężczyźnie udało się nawet trafić na krótki, twardy włos, jednak jego zdolności łowieckie pozwalały mu jedynie na mgliste przypuszczenie, że jest wilczy.
  Wiedział jednak, że się zbliża. Na skraju świadomości czuł ciche, natrętne buczenie, jakby mucha czy komar latała gdzieś w pobliżu. Jeszcze nie dość blisko, by pozbyć się jej szybkim klaśnięciem obu dłoni, jednak blisko. 
  Prawdziwy łowca poczułby zapewne ekscytację. Lorem jednak nie czuł nic, poza pustką. Co dokładnie zamierzał zrobić, gdy już ją znajdzie? Sam nie był pewien. Zapewne to samo, co robił dotychczas. Będzie ją za sobą ciągnął, aż nie odnajdą Zegarmistrza. To nie był dobry plan i mężczyzna miał tego świadomość. Jednak nie był specjalistą od wymyślania dobrych planów. Zwykle inny mówili mu, co ma zrobić. Teraz musiał się tym zająć sam. 
  Jakiś zapach zakręcił mu mocniej w nosie. Wciągnął nim jeszcze raz powietrze i ku swojemu zdziwieniu rozpoznał znajomą woń. Przyśpieszył kroku. Była blisko. Wyciągnął z kieszeni długopis - zwykłą jednorazówkę, jakich pełno w marketach. Jego wąska źrenica zwęziła się jeszcze bardziej, gdy zmierzał w kierunku celu.
(Tiffany?)

Od Lorema cd. Camille

Zamarznięci w domu rodziny Impsum. Mężczyzna poczuł ciarki na plecach. Nie żeby nie marzył, by wrócić do tego miejsca. To było po prostu... zbyt nierealne. Zdawał sobie również sprawę, że jeśli to miejsce na prawdę zamarzło w czasie to on sam wciąż może tutaj być. Jako mały chłopiec. Nieświadomy jeszcze katastrofy, która nadchodzi. 
  Usiadł na łożu, które zapadło się lekko pod jego ciężarem. 
- To... absurdalne - powiedział wreszcie. Cała ta sytuacja... ten dom. Znajome twarze. Nimfa w sadzawce. I przeczucie zbliżającej się zagłady. Jeśli to był sen to Lorem chciał się z niego wybudzić. Jak najszybciej. Spojrzał z dołu na Camille, machinalnie bawiąc się palcami. 
- Nie bardziej, niż wszystko, co działo się dotychczas. - Rumieniec na twarzy dziewczyny dodawał jej tylko uroku, co odnotowawszy Lorem gwałtownie ponownie spuścił wzrok. Nie powinien myśleć o takich rzeczach. Nie w chwili, gdy sytuacja byłą tak krytyczna. - Powinniśmy się chyba przekonać, nie sądzisz?
  Jasnowłosy pokiwał głową. Obecnie znajdowali się w jednym z najdalszych pomieszczeń domu, a żeby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja będą musieli przedostać się przez cały dom. Możliwie niezauważeni. Nie chciał spotkać nikogo z rodziny. Obawiał się tego jak niczego od dawna. Bał się, że gdy go zobaczą uznają go za włóczęgę i wyrzucą. Albo co gorsza... rozpoznają. Zagryzł wargę. To nie będzie proste, z tego co mężczyzna pamiętał dom tętnił życiem niemal przez cały dzień. 
- Koło drugiej zacznie się sjesta - powiedział. - Większość domowników będzie odpoczywać.
  Większość to dobre słowo. Niewolnicy zapewne nadal będą uwijać się przy gospodarstwie, jednak z nimi powinni jakoś sobie poradzić. W końcu Camille znała łacinę i miała swój niezwykły dar przekonywania. Chwila, co? Mężczyzna chciał wrócić do informacji, którą podpowiedziała mu podświadomość, jednak jego towarzyszka nie dała mu okacji.
- Mówisz, że to dobry moment, by się rozejrzeć? - W odpowiedzi Lorem pokiwał głową. 
- Camille... - zaczął cicho, a dziewczyna podeszła powoli do niego i usiadła obok. Odwrócił od niej wzrok i jego spojrzenie padło na wulgarną mozaikę. Dopiero teraz zorientował się, gdzie właściwie są i poczuł się nagle bardzo niezręcznie. Odchrząknął. - Odejdźmy stąd tak szybko jak się da. Proszę.
(Camille?)

Od Jamesa cd. Lucii

  James von Alwas zacisnąl szczękę z powodu naciągnięcia szwu, który przeszył jego rękę. Do ich zdjęcia pozostało mu zaledwie kilka dni, jednak wciąż musiał uważać na kończynę. Rana okazała się bardziej złożona niż początkowo sądził, co wiązało się z nieco dłuższą rekonwalescencją. Zdarzało mu się jednak zająć czymś na tyle, by spróbować jej użyć jak zwykle i nie kończyło się to zbyt dobrze. Tak było i tym razem, gdy spróbował otworzyć drzwi do kawiarenki zranioną dłonią. Jego biały garnitur z czarną koszulą prezentował się zbyt nienagannie, by psuć go broczeniem krwią jak dzika świnia, a co za tym szło będzie musiał nieco bardziej uważać. Problem był taki, że odczuwał ból słabiej lub z lekkim przesunięciem czasowym, więc sprawa była lekko utrudniona. Szybko odsunął rękę i spuścił wzdłuż ciała, by wisiała nieruchomo. Wszedł do środka i niemal natychmiast podeszła do niego blondwłosa kelnerka. Zegar nad jej głową wskazywał za dwie piętnastą. 
— Witam w Mojito. Czy mam zaprowadzić pana do stolika, czy może...
— Mam rezerwację — rzucił jedynie, zanim dziewczyna zdążyła się rozkręcić. Zobaczył zirytowany błysk w jej oku, jednak nic nie powiedziała, a uśmiech nie odklejał się od jej twarzy.
— Oczywiście — odparła tylko — proszę za mną. — dodała, po czym poprowadziła go do rogu sali. Z każdym kolejnym krokiem James zaczynał doceniać swojego przyjaciela. Był co prawda zirytowany, że ten go oszukał, jednak... z pewnością wykonanie fortelu zwracało uwagę. Przy stoliku z rezerwacją siedziała bowiem Lucia Parfavro. Generał nie był pewien, co Irlandczyk chce osiągnąć, jednak wciąż szedł za kelnerką aż stanął twarzą w twarz ze swoim "ulubionym" naukowcem.
— Obawiam się, że oboje zostaliśmy nieco zmanipulowani — powiedział cicho, zamiast przywitania. Kobieta skinęła głową.
— Z ust mi pan to wyjął — przyznała mu rację chyba pierwszy raz w życiu, a jej usta zacisnęły się lekko. Jakby połączył ich wspólny chwilowy wróg. James po chwili zastanowienia usiadł naprzeciwko niej. W gruncie rzeczy to spotkanie wpasowywało się całkiem nieźle w jego plany co do Włoszki, jednak nie był zachwycony tym, że nie zdążył się do tego należycie przygotować.
— W takim razie proponuję coś na ostudzenie nerwów — wyszedł z inicjatywą, chyba po raz pierwszy w życiu. — Zanim poleje się Irlandzka krew. — i stał się cud nad cudami. Von Alwas zażartował.
(Lucia?)

Od Camille cd. Calii

   Wciąż wściekła jak osa weszłam po schodach na pierwsze piętro swojego domu, by udać się do sypialni. Mimo wszystkich zawirowań i głupich pomysłów mojej przyjaciółki, czas nie zamierzał nawet trochę zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu się. Musiałam się więc przygotować na swoje biznesowe spotkanie, wciąż modląc się w duchu, by Calia nie zrobiła czegoś głupiego. Zerknęłam na zegarek, po czym parsknęłam cicho. Niezależnie od przyszłych głupich komentarzy Ace nie zamierzałam iść na to spotkanie rozczochrana w jakimś dresie, dlatego też szybko zabrałam się do pracy, decydując, że Fionn O'Reilly padnie do moich stóp. W sprawach biznesowych oczywiście.
   Wierzchnia warstwa mojej grafitowej sukienki zaszeleściła lekko, gdy wsiadałam do samochodu mojego przyszłego współpracownika. W jego oczach odbijały się światełka z jej srebrnych akcentów nadając im nieco dzikszy wygląd, co z pewnością dla niektórych kobiet mogłoby mieć swój urok. Jednak nie dla mnie. 
— Cieszę się, że zdecydowała się pani na nasze spotkanie — powiedział, gdy okrążył już samochód i wsiadł na miejsce kierowcy.
— Ja również — potwierdziłam szczerze — choć muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak rychłej odpowiedzi z pańskiej strony.
— Droga pani, Bóg mi świadkiem, że takie sprawy traktuję zdecydowanie bardzo poważnie — oderwał na chwilę wzrok od drogi, by spojrzeć na mnie z lekkim uśmiechem, który odwzajemniłam. Droga minęła na na wymianie szeroko pojętych uprzejmości lub niezobowiązującej pogawędce na różnorakie tematy, jednak prawdziwy problem mógł zacząć się po naszym wejściu do kawiarnianej części. Jak nietrudno było się spodziewać, osobą, która nas powitała (w niezwykle profesjonalny i zupełnie bezstronny sposób) była Calia Ace we własnej osobie. Poczułam, jak na moje policzki wypływa lekki rumieniec, jednak miałam nadzieję, że przynajmniej Fionn tego nie zauważy. Błysk w oku Szafira powiedział mi więcej niż wszystko, co mogłaby powiedzieć. Było pewne, że nie da mi żyć. Zaprowadziła nas do stolika i przyjęła zamówienie. Z pewnym ciepłem w sercu odnotowałam, że póki co nie wywinęła żadnego numeru i miałam szczerą nadzieję, że ten stan rzeczy się utrzyma. Jednak, gdy przyniosła nasze zamówienie: moją kawę mrożoną i espresso mojego sojusznika, oczko, które mi puściła powiadomiło mnie, że klamka już zapadła i nie było dla mnie żadnego ratunku.
  (Cal?)

15 sierpnia 2019

Od Argony cd. Calii

szpitalnym korytarzu panowała idealna temperatura, a krzesło, na którym siedziała Argona było niespodziewanie wygodne. Za zamkniętymi, eleganckimi drzwiami poruszały się jakieś ciemne sylwetki. Dziewczyna westchnęła i rozparła się wygodniej na siedzeniu. Nie wyglądało na to, by szybko miała uporać się z tą sytuacją. Wyciągnęła z kieszeni pustą obudowę archaicznego telefonu i przejechała kciukiem po klawiaturze. Mogłaby użyć jednej z zapasowych kart i skontaktować się z Calią. Najemniczce pewnie lepiej szło. Jednak to zdradziłoby jej położenie i nie mogłaby dłużej przebywać w budynku. Już i tak sporo ryzykowała, przebywając w szpitalu, ale uznała, że możliwość dowiedzenia się, kto zaatakował Pana Salzmana warta była tego ryzyka.
  Po jakiejś godzinie oczekiwania z pomieszczenia wyszedł mężczyzna, odziany w biały kitel, a razem z nim kilku innych. Ich miny były dość ponure. Argona wstała, przybierając zaniepokojony wyraz twarzy
- Jaki jest jego stan, panie doktorze? - zapytała ze szczerym przejęciem. - Wyjdzie z tego? Mieliśmy jutro iść razem do kawiarni... pewnie będzie trzeba to przełożyć. Jak długo mogę się spodziewać, że będzie musiał tu pozostać? - Zasypała lekarza tymi wszystkimi pytaniami, korzystając z jego dezorientacji i ponurej miny. Jego pomocnicy ulotnili się dyskretnie, co nie uszło uwadze Alphy. Sytuacja musiała być co najmniej poważna.
- Stracił bardzo dużo krwi - powiedział doktor, ściągając okulary i nerwowo wycierając je o skraj kitla. - Jego stan jest ciężki. Nie mamy pewności czy dożyje rana.
- Jest przytomny? Czy Horace jest przytomny? - naciskała kobieta.
- Nie. Obawiam się, że nie obudzi się zbyt prędko. Proszę wracać do domu. Poinformujemy panią, jeśli coś się zmieni - powiedział, dyskretnie próbując odciągnąć swoją rozmówczynię od drzwi gabinetu.
- A jeśli nie dożyje rana? Co wtedy? - Argona zrobiła zrozpaczoną minę. Bardzo cieszyła się, że nie ma w tej chwili przy niej Calii, bo ta wypominałaby jej tą scenę pewnie do końca życia.
- Zrobimy co w naszej mocy...
- Mogę go przynajmniej jeszcze raz zobaczyć? To może być mój ostatni raz, gdy... - W oczach dziewczyny zaszkliły się łzy.
  Lekarz zmieszał się jeszcze bardziej i pokiwał głową. Alpha podziękowała w duchu losowi, że trafiła na tak empatycznego jegomościa. Ruszyła za nim do sali, w której leżał nieprzytomny dziennikarz. Jego twarz była spokojna, jakby spał, jednak pokaźna warstwa bandaży na jego brzuchu wyraźnie wskazywała na miejsce urazu. Argona podeszła powoli do mężczyzny i pochyliła się nad nim. Nic nie powiedziała. Nie było co powiedzieć w tej sytuacji. Horace Saltzman pachniał śmiercią. Doktor miał rację, raczej nie dożyje ranka. Nie ma powodu czekać, kobieta postanowiła, że najlepszym, co może teraz zrobić to wrócić do Calii.
(Calia?)

Od Lucii cd. Jamesa

Lucię z twórczego nastroju wyrwał dzwonek telefonu. Zła sama na siebie, że zapomniała go wyciszyć, sięgnęła do aparatu i odebrała połączenie na tryb głośnomówiący, nawet nie patrząc na wyświetlacz.
– Tak? – zapytała szybko, nie zawracając sobie głowy bardziej wyszukanymi sposobami na rozpoczęcie rozmowy.
– Lucia, jak miło cię słyszeć! – po pokoju rozległ się radosny jak zawsze głos Fionna. Włoszka westchnęła cicho.
– Ciebie też. O co chodzi?
– Mam pewną sprawę, słuchaj, umówiłem się na spotkanie, ale coś mi wypadło i nie bardzo mogę je przełożyć, dałabyś radę pójść tam za mnie?
Lucia zmarszczyła brwi.
– Po pierwsze, co to za spotkanie? Po drugie, dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Nie jestem upoważniona...
– Daj spokój, chodzi tylko o to, żeby miło do pana zagadać, dobrze wyglądać i zrobić fenomenalne wrażenie. Jesteś zdecydowanie najlepszą osobą do tego zadania! – przekonywał Fionn. Lucia zrobiła zbolałą minę.
– Proszę cię, kochana, no. – Irlandczyk włączył swój błagalny ton i już wiedziała, że przepadła.
– Kiedy? – Westchnęła.
– Wiedziałem, że się zgodzisz! – zachwycił się O'Reilly i nie mogła się nie uśmiechnąć. – W sobotę o piętnastej w Mojito.
Kobieta zmarszczyła brwi.
– To ten pub?
– Też, ale spotkanie jest w kawiarence. To druga sala, jest też do niej oddzielne wejście. Zresztą, zobaczysz. Po prostu skieruj się w stronę neonu café, a nie pub i wszystko będzie w porządku. Zarezerwowałem tam dwa fotele w samym rogu, przy nich stoi takie niewielkie zielone drzewko z żółtymi kwiatami, na pewno rozpoznasz!
– Mhm.
– Dziękuję ci bardzo jeszcze raz. Ciao!
Lucia westchnęła po raz kolejny. Zupełnie nie miała ochoty na to spotkanie.
Ciao – mruknęła do rozłączonego już Fionna.
***
Sobota nadeszła dużo szybciej, niż Lucia miałaby na to ochotę. Stojąc przed wielką szafą i zastanawiając się co by tu na siebie włożyć, uświadomiła sobie, że Fionn ostatecznie nie powiedział jej co to za spotkanie. Postanowiła zatem postawić na klasyczną elegancję – biała bluzka, ciemne cygaretki i najnowsze szpilki. Do tego dobrała parę złotych bransoletek, żeby ładnie komponowały się ze zdobieniami na jej butach. Nałożyła na włosy piankę prostującą i miała tylko nadzieję, że nie zaskoczy jej nagły deszcz, bo wtedy z jej ujarzmionych już loków zrobiłaby się czapka godna pudla. Po namyśle wrzuciła do torebki parasolkę i wyszła z domu. Zdążyła na autobus idealnie i dopiero po jego opuszczeniu zdecydowała się wczytać w nawigację dokładny adres, który Fionn wysłał jej wczoraj esemesem. Po około piętnastu minutach szybkiego marszu stała przed dużym neonem głoszącym Mojito, a pod nim, mniejszymi, kolejno café i pub. Zgodnie ze wskazówkami Irlandczyka, skierowała się na lewo. Otworzyła przeszklone drzwi i szybko doceniła wystrój kawiarni. Klasyczne ściany z białej cegły pięknie komponowały się z wszechobecnymi zielonymi roślinami. No tak – przemknęło jej przez myśl – Mojito. Skinęła głową stojącej przy barze ciemnowłosej dziewczynie i rozejrzała się w poszukiwaniu miejsca. Zlokalizowała tylko jedno podobne do tego, które opisywał Fionn, chociaż rosnące tam w doniczce drzewko miało na gałęziach po prostu cytryny, nie żółte kwiaty. Z powątpiewaniem jak można pomylić dwie tak oczywiście różne rzeczy, usiadła przy stoliku i przesunęła karteczkę z równym napisem Rezerwacja.
Zdążyła tylko odnotować, że fotel, na którym siedzi, jest niezwykle wygodny, a samo miejsce idealnie schowane, przez co przytulne, gdy zmaterializowała się przy niej blondwłosa kelnerka z charakterystycznym naszyjnikiem na czole.
– Dzień dobry – przywitała ją kobieta, kładąc przed Lucią menu. – Rezerwacja była na dwie osoby, zostawić od razu obie karty?
Włoszka pokiwała głową.
– Poproszę.
Dziewczyna położyła drugą przed pustym fotelem i sięgnęła, by zabrać kartkę informującą o rezerwacji.
– Może niech jeszcze chwilę zostanie – zatrzymała ją Lucia w pół ruchu. Nawet jeśli kelnerka wydała się zaskoczona jej prośbą, zachowała się profesjonalnie i nie dała tego po sobie poznać.
– Oczywiście – skomentowała tylko i odeszła do kolejnego stolika. Lucia nerwowo spojrzała na zegarek. Do piętnastej pozostały trzy minuty.
(JAMES?)

Od Calii cd. Camille

Z szerokim uśmiechem na twarzy wrzuciłam telefon z powrotem do koszulowej kieszeni. Steve spojrzał na mnie z rozbawieniem.
– Co znowu namieszałaś, asiku?
Parsknęłam śmiechem.
– Wyświadczam Cam przysługę, podziękuje mi na swoim ślubie – oznajmiłam, puszczając do niego oczko. Steve pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Gdyby nie to, że chciała mi uciąć palce, nawet bym jej współczuł – stwierdził, sięgając po szklankę do wytarcia.
– Dobra, dobra – prychnęłam. – Nie bądź taki mądry, bo ci zabiorę tego rogalika.
Blondyn uniósł ręce w obronnym geście.
– Idź sprzątać kawiarenkę, mądralo.
– No już idę. – Machnęłam ręką i odeszłam od baru, kierując się do drugiej sali.
– Cześć – przywitałam się z krzątającą się tam dziewczyną.
– Siemasz, Cal – odpowiedziała mi, przecierając ladę. – Staniesz dzisiaj na barze?
– A co, nasza baristka ma ochotę dzisiaj popracować? – zażartowałam, za co dostałam po spódnicy suchą ścierą.
– Ej! – zaprotestowałam. – Będę w tym musiała chodzić do końca dnia!
– No to jak tam? – Zrobiła minę niewiniątka, a ja pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– W części pubowej dają wyższe napiwki – zauważyłam poważnie, ale zaraz potem wyszczerzyłam zęby. – No, ale masz szczęście, że lubię robić dobrą kawę i podjadać ciasta.
Dziewczyna przewróciła oczami.
– I że masz kursy baristyczne, i że mnie lubisz też, wiem, wiem, bezgraniczne szczęście – ironizowała. Pokiwałam głową z przekonaniem.
– Dobra, w takim razie wypad z mojej rezydencji zanim się rozmyślę. – Zaśmiałam się. – I przyślij tu kogoś do kelnerowania za mnie.
– Już wypadam. Przynieś tylko ciasta, i przeparz wszystko. A ja szklanki powycieram. Reszta w miarę ogarnięta. – Zamyśliła się, wychodząc zza baru. – I śniadania przynieś.
– Jasna sprawa – powiedziałam, zamieniając się z nią miejscami. Rozejrzałam się po biało-zielonej przytulnej przestrzeni. To było aż niewiarygodne, że ta sala też należała do Mojito. Uśmiechnęłam się, wykładając dzisiejsze ciasta. Co by nie mówić, lubiłam pracować w kawiarence. I byłam w stu procentach pewna, że Fionnowi i Camille również udzieli się jej nastrój. 
(CAM?)

Od Tiffany cd. Lorema

Zamordował. To słowo utkwiło w głowie Tiffany jak kleszcz. Zaciskało się coraz mocniej wokół jej umysłu i nie zważało na pozostałe zdania, wydobywające się z ust nieznajomego. Tym wyznaniem serce dziewczynki zostało zamrożone i nie wiadomo, czy mała drgnie w ciągu najbliższych kilku minut. Na twarzy zrobiła się blada, o wiele bledsza niż zazwyczaj. Gdyby nie interwencja Lorema i pana aligatora, prawdopodobnie ta wylądowałaby na nieprzyjemnie zimnym podłożu. Zapach, wcześniej duszący, teraz wydawał się przeraźliwie obojętny. Nie docierał do niej. 
    Zamordował niewinnych ludzi. Trzech artystów.
  - Nnnnie... - maleństwo wyglądało tak, jakby zaraz znowu miało wybuchnąć i tym razem najprawdopodobniej roztrzaskać umysł Lorema na kilkaset kawałków. Najgorszy duet, jaki ktokolwiek mógłby wymyślić - niestabilna emocjonalnie, młoda dziewczyna z Zespołem Aspergera oraz mężczyzna, prawdopodobnie wyrzutek-dziwak z wyczuleniem na wybuchy nastolatki. Ilekroć ona wpadała w szał, co zdarzało się niejednokrotnie, on cierpiał mocne katusze. Tym razem jednak pozostała w bezruchu.
   Nie kopała, nie biła się po twarzy, nie krzyczała. Po prostu pozwalała, aby łzy wydostały się z jej oczu i spływały po policzkach. Białowłosemu zrobiło się jej żal. Nigdy wcześniej nie doświadczył u niej takiej reakcji. Nadal pozostawała zagadką w jego ramionach, drżącą z zimna. Drugi osobnik nie wiedział o co może chodzić, ale widząc bladą skórę rzekł:
   - Może trzeba zabrać ją do szpitala? Nie wygląda najlepiej. 
   - Nie. Nie. - przerwała mu czarnowłosa. - To przecież niemożliwe. On... on nie mógł.... Somniatis.. Nie zabiłby... nikogo.
   - Oj zabił, uwierz mi. Nie taki z niego człowiek jak go malują. W końcu to wilk, a takie to cholerne bestie. W jednym zgadzałem się z dawnym premierem - to gówno trzeba było wytępić już dawno, bo burdel robią nam z wyspy. 
   Ten człowiek naprawdę nie wiedział, z kim miał do czynienia. W chwili, kiedy dokończył swoją wypowiedź, a raczej przerwał ją, aby wyciągnąć papierosa i go odpalić, w młodej narosła fala gniewu. Zazwyczaj było na odwrót, bowiem to złość przeradzała się w stan depresji, kiedy to dziewczyna po prostu wtulała się w pościel, płacząc przez kilka godzin i żałując swoich grzechów dokonanych pod wpływem rozdzierających ją emocji, tak silnych, że odbierały jej jakiekolwiek możliwości logicznego myślenia. 
   Krzyk. Przeraźliwy, paraliżujący krzyk wywołany atakiem. Pobudzona, zraniona, przerażona wilczyca wstała na nogi, rzucając z siebie ubranie i ukazując owłosiony, czarny tors. Ręce przekształciły się w kończyny niczym u psa, a twarz wydłużyła się, zaś z ust wydostał się niebieski, długi niczym u węża język. Odgłos przerodził się w skowyt, a lampy, które były jedynym źródłem światła w tym pomieszczeniu, zaczęły masowo gasnąć pod wpływem mgły wydobywającej się zza pleców wadery, tworząc przeróżne obrazy. Lorem wyczuwał ten wkurw i raniony nim ze wszystkich stron skulił się i zwinął ręce, na których jeszcze niedawno spoczywała głowa nastolatki. 
   - GDZIE JEST SOMNIATIS?! - zawyła, po czym, nie zważając na artystę dosłownie szczającego pod siebie ze strachu oraz Skrybę, kulącego się w kącie, pobiegła ona do przodu, kierowana tak właściwie jedynie swoim przeczuciem.
(Lorem?)

Od Jamesa cd. Lucii

Dyżur w klinice nie należał do najłatwiejszych, jednak z racji na swoją rękę von Alwas mógł sobie pozwolić na nieco mniej pracy niż zwykle. Cieszył się z pracy, pozwalającej mu uwolnić głowę od dziwnych, smutnych lub po prostu natrętnych myśli. Dopiero gdy wychodził z budynku, porządnie wymęczony, jego telefon rozdzwonił się w kieszeni. Zdrową ręką sięgnął po aparat, przesunął palcem po dotykowym ekranie i przyłożył do ucha.
— Słucham? — spytał chłodno.
— Panie von Alwas — usłyszał po drugiej stronie donośny głos. — Mam nadzieję, że nadal rozważa pan sprawę współpracy z nami? — a więc o to chodziło. Firma jego rozmówcy zajmowała się produkcją różnych medycznych akcesoriów, a James miał nadzieję że zechcą się z nim dogadać. Wszystko na to wskazywało, ale... mogło być różnie.
— Oczywiście — odparł uprzejmie. — Miałem nadzieję gościć pana u siebie za dwa tygodnie w sobotni wieczór. Powiedzmy o szóstej? Pański doradca również będzie mile widziany — uściślił.
— Cudownie. Mam nadzieje poznać pańską uroczą drugą połówkę. Do widzenia panu! — rozłączył się, zanim generał zdążył choćby zareagować. Skamieniał na samą myśl o tym. Nie miał pojęcia skąd w głowie jego przyszłego sojusznika wzięła się ta myśl, jaką plotkę usłyszał, jednak... rozczarowanie go byłoby wysoce nie na miejscu. Kłamstwa i wymówki byłyby zbyt oczywiste. Westchnął cicho, wsiadając do samochodu. Było jasne, że potrzebował osoby na ten jeden wieczór, kogoś przynajmniej przeciętnego wyglądem. Kogoś, kto nie zrujnuje całej jego pracy. Nie miał wielu znajomych, więc nie było wielu możliwości. Niemal uderzył głową w kierownicę, gdy pojawił się w niej pomysł zupełnie szalony, będący jednak jedyną deską ratunku. Pomysł ów miał obco brzmiące imię i nazwisko.
  Lucia Parfavro.
(Lucio Parfavro?)

Od Camille cd. Calii

Było naprawdę niewiele rzeczy na tym świecie,  których byłam całkowicie pewna. Mniej więcej za świadomością zbliżającej się nieuchronnie śmierci czy faktu, że któregoś dnia dosięgnie mnie kara za wszystkie moje występki klasyfikowała się wiedza o nieobliczalności mojej przyjaciółki - Calii Ace. Ścisnęłam telefon w dłoni, aż pobielały mi kłykcie. Sama nie wiedziałam czy jestem bardziej wściekła czy pełna podziwu dla jej umiejętności, jednak wolałam się trzymać pierwszej, bezpieczniejszej opcji.
— Jesteś już martwa, wybieraj sobie wieniec — dodałam jeszcze słodszym tonem, obiecując sobie, że na następnym spotkaniu ją rozszarpię. Potrząsnęłam głową, by wyrzucić tę kuszącą wizję z głowy.
— Ale o co ci chodzi, kochana? — spytała niewinnie, a ja już widziałam w myślach jej złośliwy uśmieszek. Zacisnęłam usta w cienką linię.
—A wiesz, że zupełnie nie mam pojęcia? — odparłam, czując jak cala gotuję się w środku. — Może o to, że śmiałaś nie dość że wziąć mój telefon w swoją lepką łapkę, odblokować go i bogowie wiedzą jeszcze co. I na dodatek. Napisałaś. Do. Fionna. — wycedziłam, nie mając już sił na udawanie spokoju.
— To był wyśmienity pomysł, złotko — odparł Szafir, cmokając cicho — Przecież od początku mówiłam ci że powinniście umówić się u nas w pubie i voila, cała sprawa załatwiona. — pokręciłam głową nad jej bezczelnością — Odpisał ci prawda? — warknęłam cicho w odpowiedzi. — Wiedziałam! A jeśli będzie nachalny to będziesz mieć swoją księżniczkę na białym rumaku - mnie. Ja cię uratuję, kochana.
— Te, Don Kichot. Wstrzymaj konie. To spotkanie biznesowe. Do niczego takiego nie dojdzie — niemal poczułam jak przewraca oczami. — Nie zrób mi wstydu, babo.
— Się wie — odparła wesoło. — Też cię kocham.
— Och zamknij się — żachnęłam się, po czym rozłączyłam się, wciąż lekko wytrącona z równowagi.  
  Calia Ace nie znała żadnych granic.
(Calia?)