8 września 2016

Nowoszkolnoroczna czystka!

Po wakacjach nie posiadamy jakiejś powalającej aktywności. Zatem prosiłabym wszystkie postacie, która chcą pozostać na blogu o... dokończenie fragmentu historii w komentarzu, po postaci, która była przed nimi (i oczywiście podpisaniu się na końcu swojego fragmentu :P). Osoby, które mają więcej niż jedną postać prosiłabym o nie dokańczanie po sobie samym. Po wszystkim powstanie podobna konferencja, tym razem na luzie, podczas której zdecydujemy, co zrobić z tymi, którzy się nie wpisali i ewidentnie coś knują z którąś z pozostałych organizacji.
Czystka trwa do 8.10.16, chyba że wcześniej wszyscy się wpiszą, na co liczę.

PS. Jeśli wam się spodoba zabawę możemy kontynuować po zakończeniu czystki, jednak do tego czasu prosiłabym o nie wpisywaniu swojej postaci więcej niż raz...

Zatem zacznę...

To jest Stefan. Stefan jest zwyczajnym obywatelem Ainelysnart, mieszkającym w zwyczajnym mieszkaniu i zwyczajnie chodzącym do zwyczajnej pracy. Tak, Stefan jest kierowcą autobusu. Ale nie byle jakiego autobusu. Prowadzi nocne demoniczne 187, które kursuje najbardziej okrężną droga po całej Arenie 1. W owym autobusie zawsze pojawiają się różne dziwne typki, jednak w ciągu lat pracy Stefan zdążył się przyzwyczaić. Na przykład jednego dnia...
(~Argona)

Od Rori'ego cd. Argony

--Rori--

Kolejny granat poleciał w stronę SJEWowców. Gdy usłyszałem wybuch przeturlałem się za kolumnę, zanim się wychyliłem i puściłem kolejną salwę z karabinu, rzuciłem okiem na grube poszatkowane od kul, ciemnobrązowe biurko. Nie najlepsza zasłona, ale jakoś dała radę, wychyliłem się i namierzyłem następnego przeciwnika... który to już? Straciłem rachubę, pociągnąłem za spust i kolejny strażnik padł. Ciekawe czy Dra już wyciągnął Argusie? Zachwiałem się i syknąłem z powodu pulsującego bólu w lewej ręce. Schowałem się za filarem i spojrzałem na przedramię, tak jak się spodziewałem, dziura po kuli z której sączyła się krew. Zacznij myśleć, Rori! Odgłosy za moimi plecami ucichły. Zdziwiony, ale dalej gotowy do walki wyjrzałem i omiotłem wzrokiem calutkie pomieszczenie. Poza kilkoma trupami nie było nikogo więcej. Wyszedłem zza kryjówki i wymyśliłem bandaż. Zawiązałem na ranie i zacząłem przeszukiwać zwłoki, gdy nagle w korytarzu obok usłyszałem ciężkie kroki. Przeskoczyłem za ścianę i przygotowałem pistolet z tłumikiem. To będzie szybki strzał, byłem przekonany, że wyjdzie kolejny zwykły żołnierzyk Leniniewskiego, a tu taki zonk. Nie wyszedł nikt, nigdy nie słynąłem ze swojej cierpliwości na akcjach, więc wychyliłem głowę zza winkla i w tym momencie po łbie oberwałem jakąś nogą od krzesła. Uderzenie zbiło mnie z nóg i teraz miałem bardzo ładny widok na nowego przeciwnika. Rosły i wysoki mężczyzna przypatrywał mi się z nienawiścią w oczach, a ubrany był w zaledwie biały podkoszulek, wojskowe spodnie i glany. W rękach trzymał karabin z którego celował do mnie. Przeturlałem się w bok, a ten zaczął strzelać, rzuciłem w niego zamrażającym granatem samoprzylepnym i okryłem się kawałkiem metalu. To powinno trochę ostudzić jego zapał. Usłyszałem świst zamarzającego powietrza i poczułem chłód w okolicy kostek. Odkryłem się i spojrzałem na swojego przeciwnika, tak jak się spodziewałem był kompletnie zamrożony. Chciałem wstać, ale coś mi to uniemożliwiało, gdy mój wzrok powędrował w kierunku moich nóg, aż mnie zmroziło. Dosłownie. " Świetnie, idioto " - warknąłem w myślach. Jak można być takim osłem, żeby nie pomyśleć o tym, że granat zamrozi nie tylko tego przerośniętego rzeźnika. Wymyśliłem metalowy czekan i zacząłem kuć lód w okolicy stóp. Zaraz nade mną rozległo się głośne trzaśnięcie lodu. Przełknąłem ślinę i powoli spojrzałem na mojego przeciwnika, ten otworzył wściekłe oczy a jego prawa ręka uwolniła się od lodu.
- No bez jaj - mruknąłem i zacząłem coraz szybciej rozbijać lód
Rzeźnik uwolnił się pierwszy i zmierzał do mnie z karabinem, w ostatniej chwili wydostałem się potrzasku i od turlałem w bok. Błyskawicznie wstałem i zacząłem do niego strzelać z dopiero co wymyślonego AK 74m. Ogar SJEW'u również otworzył do mnie ognień. Akcja reakcja, schowałem się za ściankę i usłyszałem jego śmiech. Zaraz po tym po pomieszczeniu rozchodziły się jego powolne kroki. Co z nim? Nieśmiertelny czy co? I kto to mówi... Rori skup się. Jak by się go pozbyć? Przeleciałem wzrokiem po pomieszczeniu i poczułem potworny ból pod czaszką, złapałem się za głowę i lekko zachwiałem. A to co? Za dużo wymyślam? Chyba dosłownie... Trza to szybko skończyć, ale jak? Nie miałem dużo czasu do namysłu bo zza ściany wyszedł ten olbrzym.
- Aleś uparty - mruknąłem i prześlizgnąłem się między jego nogami. Przebiegłem parę metrów i padłem na twarz, kilkanaście pocisków trafiło wprost w moje plecy, rozrywając skórę i wbijając się w mięso. Podtrzymując się na rękach splunąłem krwią.
- Psia jucha... Nie dam się tak łatwo zabić. Słyszysz? Nie umrę tu, nie w taki sposób. Nie zostawię wszystkich... nie będę taki jak kiedyś - Podniosłem karabin, odwróciłem się i zacząłem do niego strzelać. Po swojej prawej usłyszałem głosy, wymyśliłem wybuchowe naboje i podniosłem lufę w sufit zaraz nad głową grubego. Poszło zgodnie z planem, strop się zarwał, a na mojego oponenta posypał się gruz i jeszcze parę rzeczy.
- Tak... Aaaj - zawyłem i znów złapałem się za głowę. Mętnym wzrokiem spojrzałem w stronę z której dobiegały głosy. Poczułem coś ciepłego i mokrego pod nosem, otarłem to miejsce wierzchem dłoni i zobaczyłem krew. Któż by się spodziewał?
W głównych drzwiach zobaczyłem Argonę zmierzającą w moją stronę. Wymyśliłem kuloodporną szybę, aby uniemożliwić jej wejście. Nagle dopadł do mnie wielkolud i przycisnął mi nóż do krtani. Mocno przycisnął ostrze przecinając przy tym skórę, cicho syknąłem z bólu i spojrzałem mu wściekle w oczy. Jeszcze tylko trochę Rori! Dasz radę! Zaraz nad nami wisiała klimatyzacja, to go trochę zaboli. Wyszczerzyłem się pewny siebie i wymyśliłem aby klimatyzacja spadła pod wpływem kilku granacików. W uszach kolejny raz rozbrzmiał znajomy huk, to w tym momencie chłododajna maszyna runęła w dół. Ogar SJEW'u uskoczył w ostatniej sekundzie, a żelastwo spadło prosto na moją nogę. Wrzasnąłem z bólu i zacisnąłem zęby. To nie miało tak wyjść.
- Gnoju to miało na ciebie spaść i cie zabić. A nie zranić mnie jeszcze bardziej! - wysyczałem powstrzymując się od kolejnego krzyku, zniknąłem kupę żelaza - Tym razem nie popełnię tego samego błędu. No dalej wiem, że tego chcesz. Chcesz mnie zabić - mruknąłem podnosząc się i opierając o ścianę. Spróbowałem stanąć na nodze ale poczułem tylko większy ból, spojrzałem w dół. Lewa noga była zmasakrowana - Prawdopodobnie na starość będę chodził o lasce. Ciekawe, jak bardzo mam pokruszone kości. A ty na co czekasz? No, dalej. Kici, kici.
Mięśniak zaczął posoli zmierzać w moim kierunku. Rozejrzałem się w poszukiwaniu mojej kamizelki z materiałami wybuchowymi. Po co ją zdjąłem? Chol.era. No nic, wymyślę jeszcze jedną. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Poczułem ciężar na swojej klatce piersiowej i kolejny ból w głowie. Żeby nie upaść musiałem przytrzymać się ściany. W mojej ręce pojawił się pilocik do kamizelki.
- Tak się tobą zajmę, że nie zdążysz tego wcisnąć - zaśmiał się i przyśpieszył kroku, przy okazji podnosząc jakąś deskę z podłogi. Spojrzałem w stronę Argony i zasalutowałem jej, oberwałem w rękę, a pilot z niej wypadł - A nie mówiłem? - Wyszczerzył się w uśmiechu i złapał mnie za gardło unosząc kilka centymetrów nad ziemię
- Mówiłeś- wydusiłem i złapałem go za rękę aby chociaż odrobinę zwolnić jego uścisk, zaczęło mi brakować powietrza- A czy ja nie powiedziałem, że więcej błędów nie popełnię? - mocno poirytowany rzucił mną o ścianę.
Łapczywie odetchnąłem i zakaszlałem. Z nosa znowu poleciała strużka karmazynowego płynu. Gdy już chciałem odpalić ładunki zorientowałem się iż kamizelka zniknęła. Co jest? Moja broń... jej też nigdzie nie było. Świetnie łepetyna zaczyna mi szwankować, wróg ponownie zaczął się do mnie zbliżać. Ostatkiem mocy wymyśliłem pudełeczko TNT, którym spokojnie powinienem zmieść go z powierzchni ziemi.
- Idź do diabła - warknąłem i rzuciłem bombę prosto pod jego nogi. Przeczołgałem się za jakieś biurko i usłyszałem wybuch. Rany po kulach znowu o sobie przypomniały. Za plecami usłyszałem głosy - No bez jaj... jeśli to go nie zabiło to już po mnie. Nic więcej nie wymyślę.
Przed oczami zaczynało mi się robić ciemno. Wszystko zaczęło się rozmazywać, ostatnie co usłyszałem to czyjeś kroki i znajome mi głosy. Potem już zapadła tylko głucha ciemność.
-Rita-

Gdy wreszcie szklana bariera oddzielająca nas od Roriego zniknęła, mogłyśmy wejść do budynku. Gdy tylko dobiegłam do miejsca gdzie ostatnio widziałam mojego ukochanego braciszka, cały żołądek podjechał mi do gardła. Zrobiło mi się nie dobrze od ilości krwi tworzącej prawdziwe morze, z sufitu coś skapywało, również było czerwone dlatego wolałam tam nie patrzeć.
- Co za smród - mruknęłam zakrywając nos dłonią - Rori? Gdzie jesteś? - zaczęłam się rozglądać
- Znalazłam go - głos Argony był spokojny
Podbiegłam do niej i zobaczyłam go, leżącego w kałuży krwi.
- Powiedz, że to nie jego krew - wydukałam i oczy mi się zaszkliły - Rori, powiedz coś - odpowiedziała mi tylko cisza - To wszystko twoja wina! Spokojnie sobie żyliśmy do czasu, twojego pojawienia się! Potem wciągnęłaś go w tą twoją śmieszną organizację i zatrudniłaś go jako swojego ochroniarza! Gdyby nie ty wszystko było by dobrze i on by teraz nie umierał - po mojej twarzy spłynęły łzy
- Uspokój się, wyliże się z tego - powiedziała spokojna, ale chyba sama nie była w 100% pewna.
- Nie martw się zabiorę cię z tond - uklękłam przy bracie, cała roztrzęsiona i złapałam go za rękę - Tylko powiedz, gdzie chcesz iść? - pociągnęłam nosem
- Dziewczyno on jest nieprzytomny, więc ci nie odpowie - Argona uklękła koło nas i sprawdziła jego rany
- Nie dotykaj go - warknęłam - Nie masz prawa! Zabieram go. A ty tu sobie zostań lub idź sobie powyj do księżyca - pomyślałam o naszym domu i w ułamku sekundy przed teleportacją ktoś złapał mnie za ramię.
Znaleźliśmy się na jakiejś dróżce. Dookoła nas była strasznie wysoka trawa... a może były to jakieś uprawy rolne. W oddali widać było wielki dom. Kątem oka zobaczyłam ruch, ucieszyłam się, że to Rori się podniósł i zaraz powie, że nic mu nie jest. Lecz to była tylko ta dziewczyna.
- Powiedziałam, że zabieram GO, a nie CIEBIE - oburzyłam się
- Do puki nie będę mieć pewności, że będziecie bezpieczni nie odejdę - westchnęła - Jest członkiem mojej watahy i nie odejdę jeśli nie będę mieć pewności, że jest bezpieczny, czy tego chcesz, czy nie - przewróciłam oczami - Gdzie my jesteśmy? Myślałam, że prze teleportujecie się do waszego domu.
- Też tak myślałam - szepnęłam patrząc na Rorisia
- Coś musiało pójść nie tak - Argona dała mi znak abyśmy podniosły chłopaka z ziemi
- To i ja widzę - znowu się oburzyłam - Gdzie chcesz go zabrać?
- Jak najdalej stąd. Nie możemy się zatrzymać w tej gospodzie. Jesteśmy na arenie 6, nie będzie tu za wiele naszych ludzi, czy też schronień. Zabierzmy go na inną...
- Nie. Rori nie przeżyje zbyt długo. Widziałaś ile krwi stracił i dalej traci. Idziemy do tej gospody - powiedziałam zdecydowanym głosem
- Nie możemy. To że ty nie masz Genu nie znaczy, że Rori także go nie ma. Jeśli się dowiedzą, że jest wilkiem powiadomią SJEW i będziemy mieli kłopoty. Twój brat też - dziewczyna była niesamowicie poważna
- Przypominam, że to nasze jedyne rozwiązanie, bo on długo nie pociągnie... a i to wszystko to twoja wina! Więc teraz słuchaj się mnie! - w oczach kobiety zatańczyła irytacja, lecz szybko zniknęła - No dalej rusz się
Na miejsce dotarłyśmy w całkowitej ciszy. Gospoda przypominała swoimi rozmiarami dworek królewski. Przywitał nas napis na drewnianej tabliczce: ,,Witamy w Miedzianej Tawernie". Dopadłyśmy do lady całe mokre od potu, posadziłam chłopaka na podłodze i opadłam go o ścianę. Podszedł do nas siwiejący już, dobrze zbudowany mężczyzna z kozią bródką.
- W czym mogę pomóc? Jestem właścicielem tego przybytku, nazywam się Mortimer - spytał widocznie przejęty stanem chłopaka siedzącego na jego podłodze.
- Powiem w prost, mój brat ryzykował życie, aby pomóc tamtej w czarnych włosach. Z tego co pan widzi - wskazałam na Roriego dłonią - ledwo żyje. Może nam pan pomóc? Błagam. Jak on umrze to nie wiem co zrobię.
- Nie lubię wilków. A wy macie Wilczy Gen, mógł bym w tej chwili zadzwonić po służby.
- Jeśli pan to zrobi, to znowu uciekniemy - odpowiedziałam - Ale w tedy będziemy mieć jeszcze poważniejszy kłopot, gdyż chłopak ciągle traci krew. Proszę, niech nam pan pomoże - myślałam, że nie dosłyszał, bo dopiero po chwili ciszy mężczyzna w końcu zareagował
- Zaprowadzę was po schodach. Mamy kilka nie przeznaczonych do niczego pięter. Chodźcie za mną - Razem z Argoną z powrotem podniosłyśmy konającego chłopaka i ruszyłyśmy za właścicielem. Mężczyzna zaprowadził nas do jakiegoś pokoju na drugim piętrze, położyłyśmy Roriego na materacu - Zadzwonić po lekarza?
- Nie ma takiej potrzeby - Argona odpowiedziała szybko.
- Spokojnie. To zaufany człowiek. Nikt tu was nie wyda, a przynajmniej do czasu, aż czegoś nie wywiniecie. Co dzieje się w naszej gospodzie nigdy nie wychodzi poza jej drzwi - w jego słowach czuć było pogardę i odrazę dla posiadaczy Genu. - Więc?
- Jeśli będzie w stanie uratować mojego brata - Argona spojrzała na mnie złowrogo ale to zignorowałam i uśmiechnęłam się smutno do braciszka - Wyjdziesz z tego - znowu pociągnęłam nosem i coś zobaczyłam, mianowicie wisior Roriego z kryształem wariował. Dosłownie. Jego kolory zmieniały się bardzo szybko, czarny, czerwony, niebieski i niebieski, czarny, czerwony - Ty, widzisz to? - spytałam czarnowłosą
- Co to znaczy? - odpowiedziała również zaskoczona
- Może Rori by wiedział - mruknęłam - Zostanę przy nim. A ty możesz się na razie przejść, tylko wróć tu za jakiś czas.
Zmieniłam się w kota i zwinęłam w kłębek koło Roriego.
*Po kilku dniach*

- Chodź, musimy pogadać - wyciągnęłam czarnowłosą z pokoju w którym spał Rori, a potem przed gospodę
- Właściwie muszę się już zbierać - spojrzałam na nią gniewnie a ta westchnęła - Słucham - odrzekła, gdy drzwi za nami się zamknęły
- Zdajesz sobie z tego sprawę, że obecny stan Roriego to tylko i wyłącznie twoja wina? - warknęłam
- A ty znowu o tym? Chciałabym cie poinformować, iż twój brat wiedział na co się pisze. Nawet sam się zgłosił na stanowisko mojego ochroniarza - powiedziała spokojna.
- On najpierw myśli potem robi! Nie powinnaś się zgadzać! - przysięgam, że jeszcze chwila i jej przywalę
- Jest dorosły i może sam decydować o tym co chce robić - widać było po niej, że sama już ledwo wytrzymuje tą sytuacje i dobrze. Niech wybuchnie i rzuci się na mnie, będę miała w tedy pretekst, żeby powiedzieć bratu, aby się z nią nie spotykał.
- Nienawidzę cię! To twoja wina. Jak byś się nie dała złapać nic by mu nie było!
- Eh... uspokój się, Roriemu na pewno nie spodobałoby się to, że się kłócimy - uśmiechnęła się smutno
- Nie masz prawa wiedzieć... ani nawet myśleć co by mu się spodobało, a co nie. Jesteś zwykłą, słabą i nic nie wartą alfą!
Chciałam ją uderzyć ale zrobiła unik. Spróbowałam jeszcze kilka razy ale sytuacja się powtórzyła. Chciałam użyć gazu otumaniającego, albo jakiegoś trującego, ale żadna z moich mocy nie działała. Żeby działały poprawnie powinnam się uspokoić. Zrobiłam obrót i spróbowałam ją kopnąć, ale poślizgnęła mi się noga, a ja runęłam na ziemię całym swoim ciężarem.
- Dlaczego? Dlaczego on woli ciebie ode mnie? - pociągnęłam nosem siadając na ziemi
- To nie tak, że woli mnie. Nie gadaj bzdur. - dziewczyna uklękła koło mnie i z lekkim wahaniem zaczęła mnie gładzić po plecach. Sama nie wiem czemu, ale przytuliłam się do niej i zaczęłam płakać - Przecież jesteś jego siostrą i na pewno jesteś u niego na pierwszym miejscu. Może Roriemu jest ciężko to pokazać, ale na pewno cię kocha.
- Wiem, że obie się nie lubimy - zaczęłam - ale wiem, że mojemu bratu na tobie potwornie zależy. Nawet nie zaprzeczaj - dodałam gdy już miała coś powiedzieć - Pewnie by chciał, abym się tobą... żebym cię chroniła. Jeśli mam cie pilnować muszę mieć pewność, że do czasu, aż on się nie wybudzi, nie opuścisz tego miejsca.
- Niestety nie mogę tu zostać. Mam parę ważnych rzeczy, które muszę zrobić - odparła
- Ale musisz z nim zostać - wypaliłam i spuściłam wzrok - Znaczy... on cię bardzo lubi, dlatego proszę, żebyś została. Dla niego. Jako członka twojej watahy. Tylko do czasu, aż się obudzi. Dłużej cię nie będę zatrzymywać - mruknęłam już spokojniejsza
- Jak sobie chcesz. Choć do środka - wstała i z uśmiechem podała mi rękę.

*Pod koniec drugiego miesiąca*

- Więc ty przy nim posiedź, a ja idę do tej biblioteczki - zadecydowałam i wyszłam z pokoju zostawiając Argonę z Rorim.
Od razu skierowałam się do korytarza wskazanego przez Mortimera. Tak jak mówił moim oczom ukazały się masywne, dębowe drzwi, zaraz za nimi powinna znajdować się biblioteka. Otworzyłam drzwi modląc się w duchu żebym znalazła w tym miejscu książkę, w której będzie coś o krysztale mojego brata. Pokój był wąski, ale długi i niesamowicie wysoki, aż pod sam sufit rozciągały się półki i regały uginające się pod literaturą. Szukaj igły w stogu siana. Po kilku godzinach przeszukiwania półek, kartkowania stron i czytania różnych dzienników opadłam na stół.
- To jest nie możliwe. Nic tu nie ma - załamałam się
Siedziałam tak dłuższą chwilę, a potem zaczęłam odstawiać książki na ich właściwe miejsca. W pewnym momencie potknęłam się o jakiś karton, którego wcześniej nie zauważyłam. Przewróciłam go, a z jego wnętrza wysypało się kilka dzienników, jakichś zwiniętych papierów i książek. Kto normalny stawia karton na samym środku przejścia? Kucnęłam, żeby pozbierać wszystko do środka, ale w oczy rzuciła mi się dość osobliwa książka. Nie była tak jak inne w zwykłych oprawkach. Ta była w białym futrze z równie białymi kartkami.
- Coś nowego, wszystkie książki tutaj są brudne i zakurzone w dodatku ich strony są pożółkłe. - powiedziałam cicho, jakbym nie chciała zniszczyć panującej tu w tym momencie ciszy.
Usiadłam z nią przy stole i powoli zaczęłam ją kartkować. Nic ciekawego czy też przydatnego. Same opowieści o jakichś plemionach, rytuałach i niewyraźne ryciny, ponadto pełno run. Po dłuższym czasie sprawdzania wreszcie dotarłam do czegoś ciekawego. Zobaczyłam rysunek odpowiadający wyglądowi kryształu Roriego. Ucieszona zaczęłam dokładnie czytać opis, a nawet jego historię. Po kolejnej godzinie kiedy przeczytałam wszystkie informacje o nim, wstałam i razem z książką pobiegłam do pokoju gdzie była Argona z moim bratem. Zobacz, powiedziałam rozkładając książkę przed czarnowłosą. Tu piszą, że takie kryształy były używane przez dawnych magów, do leczenia i pokazywania stanu zdrowia. A tu jest o tym co znaczą poszczególne kolory, niebieski- stan zdrowia w normie, czerwony- gdy coś mu zagraża lub boli, czarny- gdy jest poważnie ranny lub - tu w oczach pojawiły mi się łzy - lub... gdy umiera. Argona on nie umrze, prawda?
- Rita, spokojnie. Zobacz jest napisana, że jak jest stale na tym kolorze. Nie jest cały czas czarny tylko miga - uśmiechnęła się - A teraz się prześpij. Na pewno zmęczyło cię to szukanie - pokiwałam jej głową i zmieniłam się w kota, potem położyłam się koło dziewczyny i zasnęłam.
Następnego dnia obudził mnie szelest kartek. 
- Co robisz? - spytałam przeciągając się
- Kryształ Roriego zaczął wolniej zmieniać kolory - odpowiedziała
- Co? I co to znaczy? - przeraziłam się siedząc już w ludzkiej postaci
- Tu jest napisane, że jak bardzo szybko zmienia kolory to znaczy, że osoba do niego przypisana, w tym przypadku twój brat, dryfuje na granicy życia i śmierci - chciałam jej przerwać wybuchem paniki ale uciszyła mnie ręką, spojrzałam na nią gniewnie, ale nic nie powiedziałam - To jest jak śpiączka, tylko, że osoba dryfująca normalnie śni.
- A co jeśli miga wolniej? - spytałam już nie wytrzymując
- No właśnie. O tym nie ma nawet wzmianki - dziewczyna widząc moje zmartwienie, uśmiechnęła się lekko - Pewnie za niedługo się obudzi - zapewniła.
- Obyś miała rację - spuściłam głowę, a oczy znowu mi się zaszkliły - Nie wiem co zrobię, jak on się nie obudzi.
-Rori-

Znowu byłem w tym jasnym pomieszczeniu. Siedziałem na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Po jakimś czasie przede mną pojawił się siwy, ale dobrze zbudowany mężczyzna. Wyglądał jak wyrwany z jakiegoś starego klasztoru. No bo miał taką długą brodę i był łysy, no i jeszcze ta czarna toga. Świetnie jak on też będzie chciał mnie zabić, lub zrobić mi sieczkę w głowie to nara.
- Nie obawiaj się - powiedział lustrując mnie wzrokiem - Jestem tu by cię wysłuchać i ci pomóc. Znowu.
- Przestań gadać bzdury, jak masz mnie zabić to dawaj. Jestem już cały obolały i zmęczony, odkąd znalazłem się w tym chorym świecie nic tylko uciekam, chowam się i walczę z jakimiś bestiami. A znając moje szczęście za parę chwil ty też zmienisz się w jakiegoś wilka, biesa czy inne coś i będziesz na mnie polował. Będziesz chciał tylko pożreć moje wnętrzności, albo jednak nie będziesz chciał mnie zabić, ale przeciągnąć mnie do jakiejś organizacji - powiedziałem prawie na jednym wdechu - Wiesz ile razy już umarłem? Chyba z jakieś pięćdziesiąt! To więcej niż zebrałem żyć przez ponad 200 lat mojego życia. To jest męczące. Serio.
- Skończyłeś? - mężczyzna stał nade mną i patrzył z politowaniem prosto w moje oczy, kiwnąłem mu głową a ten podał mi rękę
- Jak to kolejna sztuczka... - mruknąłem ale przerwał mi gestem ręki
- Zapewniam cię, że to nie jest sztuczka. Skoro tak się już rozgadałeś. Przedstaw się i kontynuuj - uśmiechnął się a ja podałem mu rękę, ten pociągnął mnie na równe nogi.
- Jestem Rori... znaczy chyba... umarłem mnóstwo razy... przestałem liczyć i teraz już nic nie wiem. Gubię się w tym wszystkim - podrapałem się po karku i ruszyłem za dziadkiem.
Cały krajobraz zaczął się zmieniać. Teraz szliśmy alejką... jednak nie, ścieżką tuż przy jej krawędziach rosły wielkie drzewa. Ich liście miały najróżniejsze kolory, od niebieskich i zielonych, po żółte, czerwone i fioletowe. Potem zepchnął mnie z dróżki i skoczył za mną. Przelecieliśmy przez jakiś dom, od góry do samego dołu, obrazy zatrzymały się na jakiejś polanie w środku lasu. Gdzie spokojnie sobie szliśmy. Już nic nie ogarniam.
- Jesteś Rori Amankori, syn jednego z najlepszych snajperów - dotknął mojej głowy, a przed moimi oczami pojawiła się chyba, każda z możliwych chwil w moim życiu - A teraz chłopcze, jak ci się podoba to miejsce?
- Wygląda znajomo, ale nigdy mnie tu chyba nie było, no i jest bardzo spokojne - powiedziałem powoli
- Zgadza się, ale byłeś tu jako mały dzieciak. To tu odkryłem twoją wyjątkową naturę. Tu zapieczętowałem w tobie umiejętność, z którą się urodziłeś, gdyż okazała się niezwykle potężna. Teraz jest tu spokojnie, ale to tylko chwilowe. Za jakiś czas coś tu się będzie działo i dlatego cię tu sprowadziłem...
- Ha! Czyli jednak, chcesz mi zrobić wodę z mózgu - wyszczerzyłem się w uśmiechu
- Jakiego mózgu? - odgryzł się staruszek
- Spokojnie dziadku bo się posypiesz - mężczyzna westchnął i jednym sprawnym ruchem nogi, posłał mnie na łopatki
- Dasz sobie wreszcie coś powiedzieć? Czy za każdym kąśliwym słówkiem chcesz lądować na deskach? - mruknął niezadowolony
- Spoko, już się zamykam - wstałem na cztery łapy. Czekaj, łapy? A no łapy - O rany! Dawno nie widziałem w wilczej postaci... i pamiętam co tu robię. Ekstra! Muszę do ciebie częściej wpadać dzia... znaczy kumplu.
- Tak, a teraz zamilcz. Ściągnąłem cię tu w obliczu nadchodzącego zagrożenia, nie wiedziałem w jakiej jesteś sytuacji, ale kiedy cię tu sprowadziłem okazało się, że jesteś bardzo ranny. Ta śpiączka, w którą zapadłeś pomogła ci się uleczyć. Jesteś tu już od około dwóch miesięcy.
- W śpiączce?! Ale jak to? Przecież... - facet złapał mnie za kark i podniósł do góry, położyłem po sobie uszy i schowałem ogon między łapy - Racja już się zamykam - postawił mnie na ziemi, a ja się otrzepałem
- Obserwowałem cię od kiedy tylko cię tu ściągnąłem. Nawet nie przerywaj - mruknął gdy zauważył, że zbieram się by coś powiedzieć - Patrzyłem jak sobie radzisz w tym świecie i teraz ze spokojem mogę zdjąć pieczęć. W późniejszym czasie poznasz nowego potężnego sojusznika, z którym na początku się nie polubicie
- Wróżbita Maciej się znalazł - szepnąłem powstrzymując śmiech
- Coś mówiłeś? - spojrzał na mnie krzywo
- Nie, nie skądże. Ja? - udawałem poważnego
- Tak też myślałem. Więc skoro to ostatnie twoje chwile w tym miejscu, a ja już prawie skończyłem, chcesz coś dodać, o coś poprosić. Jakąś radę? Nie krępuj się w sumie i tak nie możesz. Twoja mózgownica jest już tak przegrzana, że ciężko ci jest kłamać. Mówisz prosto z mostu.
- Ja... chciałbym - skuliłem uszy i usiadłem na ziemi - umieć obronić bliskie mi osoby bez zbytniego ranienia się, żebym znowu nie był konając, lub nawet gorzej.
- To chciałem usłyszeć - mruknął dziadzio, a jego końcówki palców prawej ręki zaświeciły się. Dotknął mojego brzucha i powoli przekręcił w lewo. Poczułem olbrzymi ból i uczucie rozrywania. Trwało to kilka sekund, a gdy to wszystko zniknęło padłem na kolana - Pamiętaj za niedługo, nie tylko SJEW będzie waszym zmartwieniem.
- Jasne, ale... Co to było? - wysapałem 
- Odpieczętowałem to o czym już wspominałem - odpowiedział spokojnie
- Czyli w końcu co to jest? - warknąłem już lekko zirytowany
- Twój dar, głuchy jesteś? - zaśmiał się krótko - Twój szał, młody człowieku. Musisz się nauczyć, kiedy go wyzwalać, a kiedy go hamować.
Byłem pewien, że gdzieś już słyszałem te słowa. W jednym momencie wszystko było jasne. Kiedy byłem mały właśnie ten starzec, który był kolegą mojego ojca zabrał mnie na wycieczkę, właśnie w to miejsce. Kazał się nazywać chyba Mistrz Zing. Chciałem być silniejszy niż ktokolwiek inny, aby móc chronić moich bliskich. W tedy dziadzio pierwszy raz uwolnił mój szał, rozniosłem kilka kukieł treningowych. Nie umiałem nad tym zapanować, więc powiedział, że kiedy przyjdzie odpowiednia chwila znowu się spotkamy, a do tego czasu musi zablokować szał. Ostatnie co pamiętam to potworny ból, taki sam jaki czułem przed chwilą
- Powiedz, jesteś nieśmiertelny? Dlaczego? - spytałem
- Byłem mędrcem, panującym nad magią, gdy się zestarzałem wybrałem nieśmiertelność. Użyłem bardzo skomplikowanego zaklęcia i tak stałem się nieśmiertelnym. Od tego momentu moje ciało nie ulega wpływowi czasu - to dlatego jeszcze żyjesz dziadku, co? - Skąd to pytanie?
- Tak tylko, coś mi zaświtało
- Pora na ciebie - zaczął odchodzić - uniosłem rękę na pożegnanie, a ta zaczęła znikać, zrobiłem oczy, jak pięć złotych
- A to co? - spytałem zdziwiony
- Wracasz do siebie
- Skoro jesteś nieśmiertelny to do zobaczenia Zing - dziadek stanął jak wryty, odwrócił się do mnie widocznie zirytowany, ale z uśmiechem na ustach - Tak przypomniałem sobie - świat zaczął znikać, najpierw słońce, później krajobraz, drzewa. Na samym końcu zostałem sam w nicości.

~~~~~~~~

Widziałem tylko mrok. Spróbowałem poruszyć palcami u rąk, po kilku nieudanych podejściach się udało. Ruszyłem ręką i postarałem się otworzyć oczy, co z resztą mi nie wyszło. Głowa zaczęła mnie potwornie boleć, dotknąłem swoją skroń i poczułem pod palcami bandaż. Obróciłem głowę w lewo i powoli otworzyłem oczy. Nagle moje uszy zostały zaatakowane masą dźwięków. Czyjś szloch, moje imię, jakieś głosy. Potem coś mnie przygniotło i zaczęło mocno przytulać. Wreszcie zrozumiałem co się dzieje. Obudziłem się, ale mam nadzieję, że tym razem na dobre. Rozejrzałem się, Rita tuliła mnie z całych sił, a Argona stała w pewnej odległości i się uśmiechała patrząc na nas.
- Ty żyjesz! - coś zawyło koło mojego ucha, skrzywiłem się - Tak się martwiłam. Tak strasznie się martwiłam. Nie możesz mi tak robić! - Rita płakała mi w koszulkę, chciałem się podnieść, ale nic to nie dało. Nie miałem siły no i jeszcze młoda na mnie leżała.
- Witamy wśród żywych - powiedziała Argona, powstrzymując śmiech. Musieliśmy komicznie wyglądać.
- Wróciłem - uśmiechnąłem się z ulgą

(Argona?)

6 września 2016

Zaległości 06.09.16

Wakacje jak co roku nie były łaskawe dla naszej watahy, jednak mam nadzieję, że wraz z ich zakończeniem ponownie wzmoże się aktywność członków. na ten moment zaległości wyglądają w ten sposób.

Dziękuję tej piątce za powrót do pracy na watasze^^
Ashura: 11.09.2016
Dragonixa: 03.09.2016
Erna: 04.09.2016
Misao: 05.09.2016
Tiffany: 27.08.2016

A teraz do mniej przyjemnego tematu. Wszyscy pozostali przekroczyli już, często dwukrotnie termin. Na razie nie będę z tego wyciągać konsekwencji. to tylko przypomnienie, jednak prosiłabym o częstsze zaglądanie na bloga, jeśli nadal chcą do niego należeć. Jest to przede wszystkim apel do postaci Bethy watahy.

Hikaru: 06.06.2016
Mixi: 26.06.2016
Vincent: 06.06.2016
Ryu: 26.06.2016
Est: 04.08.2016
Ookaminoishi: 08.08.2016
Rin: 04.08.2016
Rori: 21.06.2016
Tomi: 09.08.2016

No i została jedna osoba, która mogłaby się już brać za następne opowiadanie.
Tyks: 14.08.2016

5 września 2016

Od Somniatisa cd. Dragonixy

Wydostaliśmy się z niekończącej się pętli na skrawek trawiastej przestrzeni, tuż przed płotem. Poderwałem się szybko na łapy i wyczarowałem pieczęć na ogrodzeniu.
- Drag, szybko! – krzyknąłem do wadery, jednak ta nie podniosła się. Musiała stracić przytomność. Na skraju lasy widziałem wilcze cienie, powarkujące na siebie. Pochyliłem się i zarzuciłem ją sobie na grzbiet, zupełnie ignorując fakt, że wszystkie moje mięśnie krzyczały z bólu. Powoli zacząłem się wlec do wyjścia. Za sobą słyszałem coraz głośniejszy warkot cieni. Gdy byłem może metr od przejścia wszystko umilkło, demony chyba doszły wreszcie do zgody. Obejrzałem się, tracąc cenne sekundy, by dowiedzieć się tylko tyle, że są tuż za mną. Skoczyłem. Przeleciałem przez pieczęć, a za mną co najmniej dwa potwory, nim przejście się zamknęło. Upuściłem waderę na ziemię i stanąłem przed nią, pochylając pysk i warcząc. Zdało mi się nawet, że rozpoznaję cienie, jednak nie mogłem sobie przypomnieć ich imion. Pierwszy z nich skoczył, lecz odbił się od żółtej pieczęci tarczy, z drugim nie miałem tyle szczęścia. Upadłem, przygnieciony miotającym się mrokiem. Olbrzymie, białe zęby kłapały głucho nad moim gardłem, podczas gdy odpychałem go łapami na tyle, na ile mogłem. Chciałem wrzeszczeć o pomoc, jednak nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Byłem sam. Sam. Zawsze sam. Na mojej piersi pojawiła się pieczęć i z dużą mocą odrzuciła cień do tyłu. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Wstałem  i na sztywnych łapach podszedłem do Dragonixy. Cienie uśmiechały się kpiąco. Ich oczy zwiastowały powolne konanie w męczarniach. Jedyne, co mogłem zrobić, to jakoś to przeciągnąć. Cienie skoczyły, nadziewając się na pieczęcie, jednak nic sobie z nich nie robiąc. Poczułem jak kły szarpią moje ciało. Nie pierwszy raz. Krew trysnęła z ran, ochlapując moją towarzyszkę. Nad miastem pojawiła się czerwona łuna świtu. Zrzuciłem z siebie potwory i kłapnąłem zębami nad szyją bliższego. W tym czasie drugi wczepił się mojego karku, przewalając na przeciwną stronę. Czułem wręcz ulatujące ze mnie życie. Nie mogłem poruszyć żadną łapą. Kłapałem tylko wściekle i miotałem się… aż wreszcie czerwona powłoka przyćmiła moje zmysły. Złote słońce przykryło ponure dachy miast ludzi. Coś zaskowyczało żałośnie i na obrzeżach zniszczonego miasta Areny 10 zapadła cisza.

Basior otworzył oczy. Stał w ciemnej grocie, rozświetlanej jedynie przez światło świec. Po bokach, pod ścianami stały lub siedział jakieś widmowe postaci. Ktoś szlochał cicho. 
~ Gdzie ja jestem? ~ spytał postępując kilka kroków do przodu, ku czarnej, mętnej wodzie. Zaskrzypiały stare deski i przed czarnowłosym pojawiła się obszerna gondola, na której końcu stał mężczyzna  w kapturze, narzuconym na twarz.
~ Charon, ostatnia podróż. Zakład transportowy ~ Wyjaśniła postać. ~ Pana co prawda nie ma, jednak zastępuję go. Za jedną Drahmę zawiozę cię na drugi brzeg.
Cofnąłem się gwałtownie. Charon. To imię było mi znajome.
~ To jeszcze nie czas. ~ Zwęziłem oczy w cienkie szparki. ~ Nie mogę tam iść.
~ Stary, coś ci powiem. Wielu tu jest takich jak ty, jednak nie ma powrotu.  ~ Postać wzruszyła ramionami. ~ To jak? Wsiadasz czy nie? Bo mam prawie komplet.
Basior nie zauważył nawet kiedy gondola zapełniła się po brzegi cienistymi postaciami.
~ Nie ~ odpowiedziałem stanowczo. 

Świat zawirował przed moimi oczyma, układając się w śpiący pysk jakiejś wadery, oświetlonym delikatnie światłem dnia. Wszystko mnie bolało, jednak… Uśmiechnąłem się. Wróciłem…
(Dragonixa?)

Od Lorema cd. Rue

Willa wyglądała jak wszystko, co do tej pory widziałem w Arenie 2. Pięknie i majestatycznie, sztucznie, jak z miasteczka Barbie.
- Wchodzimy? – spytałem mojej towarzyszki. Skinęła głową. – Otworzysz?
Rue ruszyła przodem, wyjmując klucze z kieszeni. Wybrała odpowiedni i wsadziła do zamka. Zawahała się przez chwilę, nim go przekręciła. Zamek szczęknął i drzwi do willi stanęły otworem. Dziewczyna weszła pierwsza i zapaliła światło w przedpokoju. Ruszyła schodami w górę. W milczeniu podążałem za nią, rozglądając się ukradkiem po wnętrzu. Brunetka zaprowadziła mnie do całkiem pokaźnych rozmiarów pokoju sypialnego. Było w nim perfekcyjnie czysto i sterylnie. Wszystko pokryte było cienką warstwą kurzu. Nieruchome. Niezmienne. 
- Gdzie upadła Misao? – spytałem rozglądając się bacznie za jakimiś pozostałościami po dokonanym morderstwie.
- Mniej więcej tutaj… - wskazała Rue. Podszedłem do tego miejsca i kucnąłem.
- Oglądałaś zwłoki? – Odwróciłem twarz w kierunku towarzyszka. Dziewczyna pokiwała głową. – Rany?
- Dziura… w głowie. Poza tym nic – powiedziała cicho. 
- Czyste zabójstwo. – Pokiwałem głową w zastanowieniu. – Profesjonalista.
- W ścianie… w ścianie był nóż. – Przypomniała sobie Rue. – Mogę go przynieść. Myślisz, że to jakoś pomoże? 
- Oczywiście. – Wstałem, a dziewczyna podeszła do biurka i wyciągnęła z niego proste ostrze do rzucania. Nóż, jak każdy inny. Żadnego inicjału, żadnego wzoru czy charakterystycznego wcięcia… nic. – Hmm…
- Nic ci to nie mówi, prawda? – spytała Rue, wzdychając. 
- Nie – przyznałem. – Ale mój przyjaciel może to zbadać. – Uśmiechnąłem się lekko do dziewczyny. – Nie mam lepszego pomysłu. A ty?
Brunetka rozejrzała się po pomieszczeniu. Potem ponownie spojrzała na mnie.
(Rue? Jakieś inne pomysły :P Wybacz, że dziś krócej, ale o to musiałam zapytać^^)

4 września 2016

Od Argony cd. Tiffany

- Witam szanowną delegację. Proszę, niech pani usiądzie. – Gangster wskazał mi miejsce na krześle, przed swoim biurkiem. Bez pośpiechu zajęłam miejsce i spojrzałam mężczyźnie prosto w oczy. Jego beztroska postawa i wyraz kpiny na twarzy… to, że zmuszone byłyśmy czekać wcale nie było przypadkiem.
- Witam szanownego szefa – odpowiedziałam w tym samym stylu, zakładając nogę na nogę i kładąc zaplecione dłonie na kolanie.  - Mam nadzieję, że nasze pertraktacje będą owocne.
- Ja również – odparł Nico von Alwas. – Zatem przejdźmy do konkretów. Interesują was nasze badania nad superżołnierzem, nieprawdaż?
- Owszem. Jest to zaskakujący fenomen. Połączenie istoty nie z tego świata z człowiekiem. Chętnie przyjrzałabym się temu eksperymentowi – powiedziałam, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
- Chcecie mieć wgląd w nasze badania, to tyle? – spytał gangster z udawanym niedowierzaniem.
- Chcemy mieć nad nimi kontrolę – odparłam stanowczo. Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.
- Niby dlaczego mielibyśmy na to przystać? – spytał wyzywająco. – Warunki umowy, zawartej z Leniniewskim są nad wyraz dla nas korzystne. Zapewniają nam legalną działalność, dają swobodę, stały przychód. Jesteś w stanie zaoferować nam coś równie cennego za ryzykowanie pogorszeniem naszych stosunków?
- Stwory z  Tartaru zabijają wielu z waszych ludzi i bardzo utrudniają pracę. W dodatku nie potraficie powstrzymać wypływu dusz z Hadesu, które niepokoją pracowników, często całymi miesiącami.
- Co to ma do rzeczy?
- Jestem w stanie zapewnić wam informacje oraz wsparcie, dzięki któremu  zminimalizujecie skutki uboczne.
- Skutki uboczne? Pracownicy? Nie rozśmieszaj mnie. – Nico parsknął. – Z większością problemów już dawno sobie poradziliśmy, a jeśli chodzi o dużą śmiertelność przy projekcie… no cóż.  W tym kraju jest wielu ludzi, których rząd uważa za zbytecznych, a którzy świetnie się sprawują w roli pokarmu dla bestii. Jakieś inne propozycje? Nie mów, że sądziłaś, że zgodzę się na te twoje tandetne informacje.
- Sądziłam, że będziesz zainteresowany możliwością kontroli wypływu stworów z Tartatu. – Uśmiechnęłam się jadowicie. – Jednak jeżeli cię to nie interesuje…
- Kontroli wypływu? – Mężczyzna zwęził oczy w wąskie szparki. – Co masz na myśli?
- Otwieranie i zamykanie wrót Akumy. – Gangster zmilkł na chwilę i wygodniej oparł się w fotelu.
- Nie możemy się zgodzić na oddanie wam kontroli nad projektem – powiedział wreszcie – jednak skłonny jestem zaoferować wam wgląd w dokumentacją.
- To za mało – pokręciłam głową.
- Za mało? Czego jeszcze chcesz?
- Spotkać się z waszym wojakiem. Móc go zbadać osobiście. – Starałam się celować jak najwyżej. Musiałam ugrać jak najwięcej się da, żeby nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.
- Dokumentacja i spotkanie w zamian za wiedzę o zamykaniu przejścia. Nic więcej. – Ostatecznie zawyrokował Mężczyzna.
- Zgoda – wyciągnęłam do niego rękę nad biurkiem. W jego oczach ujrzałam niezadowolenie. Był przyzwyczajony, że to zwykle on pierwszy wyciąga dłoń. Jednak uścisnął ją i potrząsnął lekko. – Czy możemy od razu przejść do sprawy? Nie mam zamiaru następnym razem czekać w kolejce interesantów.
- Załatwmy to szybko. Pokaż mi, jak używać tych wrót… jak je nazwałaś? Wrota Makumby?
- Wrota Akumy – poprawiłam gangstera. – I proponuję, byśmy najpierw spotkali się z tym żołnierzem.
- To niestety nie będzie możliwe – oznajmił pan Alwas. – Hoinkas jest aktualnie w terenie.
Hoinkas. Dobrze znałam to imię. Nie widziałam go od… od bardzo dawna,  a jednak był przecież członkiem watahy jeszcze za dawnych dni.
- Rozumiem. No cóż. Zatem załatwmy sprawę przy wrotach – zgodziłam się. Wstaliśmy.
Skinęłam dłonią na Tiffany, by zrównała się ze mną i prowadzeni przez szefa Gangu poszliśmy do sali wrót. Za nami bez słowa podążył tamten mężczyzna, który wcześniej przyprowadził nas do gabinetu szefa.
 To, co zastaliśmy na miejscu wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu science fiction. Wszędzie rozstawiona była aparatura o niewiadomym znaczeniu, od podłogi do sufitu ciągnęły  się przeszklone rury z zielonkawym płynem w środku i pływającymi w nim kształtami humanoidalnymi. Nico śmiało przeprowadził nas przez całą salę, by zatrzymać się przed przykrytą płachtą metalu dziurą w ziemi. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest stosunkowo nowa, a przynajmniej na jej bokach, bo środek był niesamowicie powyginany i przerdzewiały, a przez dziury w materiale widać było niezmierzoną ciemność.
- Jak często ją wymieniacie? - spytałam mimochodem.
- Dzisiaj rano nie było ani jednej rysy - odpowiedział gangster. - Zatem?
Zamknęłam oczy i wyciągnęłam dłonie przed siebie. Czułam na sobie czujne spojrzenie zarówno Tiffany, jak i Alwasa. Coś zgrzytnęło i dziura w ziemi zaczęła się powoli zamykać. W kilka sekund nie było śladu po wejściu do Tartaru. W sali zapadła głucha cisza.
- Doskonale - pogratulował. - A teraz powiedz mi, jak to zrobiłaś?
Bardzo powoli uśmiechnęłam się drwiąco.
- Tiffany - powiedziałam, a Nico spojrzał na dziewczynę. - Zbieramy się.
Gwałtownie obróciłam się w miejscu i pociągając dziewczynę za sobą, skoczyłam na cztery łapy.
(Tiffany?)

Od Erny cd. Ashury

Półprzytomna przetoczyłam się po łóżku. Spadłam na podłogę, ale kołdra skutecznie zagłuszyła ewentualny hałas. Słychać było jedynie głuchy huk. Rozejrzałam się. Z perspektywy dywanu niewiele można było zobaczyć, ale szybko zorientowałam się, że jestem w domu Ash. Z trudem podniosłam się na nogi. Wyjrzałam za okno. Oceniając na podstawie pozycji słońca, nie było jeszcze południa. Ubrałam się, pościeliłam łóżko. Przy każdym ruchu czułam niedawno zadane mi rany. W głowie mi szumiało. Ból przypomniał mi o wczorajszych wydarzeniach. Wczorajszych? Może to działo się dawniej? Teraz wszystko wydaje mi się tak odległe i nierealne. Powoli dochodzi do mnie co się właściwie stało. Ludzie... wilki giną, kiedy ja siedzę sobie na miękkim łóżku u Ash. Jestem cholerną egoistką. Musimy walczyć, a nie czekać bezczynnie. Mam serdecznie dość życia w ludzkiej skórze. 
Zaniosłam się kaszlem. Kąpiel w zimnej, morskiej wodzie mi nie służy. Trzeba walczyć, oczywiście, ale tylko jak ma się na to siłę. 
Wstałam i zbiegłam do kuchni. Tak jak podejrzewałam, Ashura siedziała przy stole z kubkiem kawy. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Wychodzę! - Krzyknęłam szybko. - Wracam do domu.
- Nie możesz! - Ash uderzyła kubkiem o stolik, a kawa poplamiła leżącą na nim gazetę.
- Dziękuję za wszystko i w ogóle, ale na prawdę, Ash, nie jestem dzieckiem. Mogę decydować sama co chcę robić.
- Wyjście na ulice dla nas jest prawie samobójstwem. Nie mówiąc już o przejściu między arenami.
- Nie przesadzaj, robiłam to wiele razy.
- Ale wprowadzili kontrole! I godziny policyjne! - Machnęła mi przed nosem gazetą. 
Zamurowało mnie. Rozumiem, że się nas boją i tak dalej, ale przecież tu mieszkają też zwykli ludzie. Czy oni są na to obojętni?
- Nie chcę tu zostać na całe wieki. - Przysiadłam się do Ashury.

(Ash? Sorry, że tak późno.)

Od M&K - "Spokój"

     Wiele czasu potrzeba było, by nastała ta chwila. Miesiące planowania, miesiące wyczekiwań. To wszystko zajęło stanowczo za długo. Ale teraz, nadszedł czas na długo wyczekiwany finał
     - Gotowa - usłyszał w telefonie. 
     Korso rozłączył się i wrzucił go do kosza na śmieci. Westchnął głęboko. Powoli policzył w myślach do trzech, ponownie westchnął i powiedział melodycznie:
     - Muzyko, graj!
     Nie musiał czekać długo. Po kilkunastu sekundach z pokoju służbowego wyleciało trzech facetów, z czego jeden z gaśnicą. Potykając się o własne nogi pobiegli w kierunku schodów.
     - Idioci. Miałem taką nadzieję - szepnął do siebie chłopak z uśmiechem.
     Pospiesznym krokiem wpadł do opustoszałego przed chwilą pokoju. Jego oczom ukazała się dosłownie cała ściana małych telewizorów, ukazujących praktycznie każde miejsce w wieżowcu. "No, prawie każde" pomyślał, przypominając sobie o najwyższych piętrach. Bez zbędnych dalszych przemyśleń zebrał moc w dłoniach i wystrzelił ją w kierunku monitoringu. W parę chwil wszystkie ekrany zamarzły, a gdy przebiły się przez nie lodowe sople, stały się już zupełnie niezdatne do użytku.
   Wybiegł z pomieszczenia i popędził w kierunku zachodniego skrzydła. Znajdowały się tam drugie schody i winda. Czyli potencjalna droga, którą mogła tu wpaść ochrona. Korso przyklęknął, położył dłonie na posadzce i wzniósł grubą na pół metra ścianę lodu. Podniósł się, popatrzył chwilę na swoje dzieło, po czym pognał z powrotem.
     Po całym piętrze rozmieszczonych było mnóstwo gabinetów, z których w każdej chwili mógłby ktoś wybiec. Dlatego też idąc, Korso po obu stronach korytarza tworzył pasy lodu, które miały blokować próby otworzenia drzwi.
     Gdy dotarł do końca, czekała już tam na niego Mitsuki. Majstrowała coś przy paru paczuszkach wiadomego przeznaczenia. Pochylił się nad nią, patrząc jej przez ramię.
     - I jak? - zapytał.
     - Zachodnie i środkowe piony są obłożone, tu już prawie skończyłam - odpowiedziała.
     - Były komplikacje?
     - Jeden ochroniarz upomniał mnie za bieganie.
     - Och, nie. Co teraz? - zaśmiał się.
     - Nic, jego ciało i tak spłonie w wybuchu.
     Korso wyprostował się.
     - Chyba go nie...?
     - Wypaliłam mu dziurę w brzuchu - odpowiedziała całkowicie poważnym głosem.
     - Zwariowałaś?! Jeśli ktoś go zobaczy i tutaj przybiegnie...
     - À propos, miałeś postawić ścianę przy schodach.
     - Cholera jasna, masz rację.
     Pobiegł do kolejnych schodów i powtórzył procedurę spod poprzednich. Mimo początkowego spokojnego tonu w rozmowie z Mitsuki, w jego głowie pędziła cała gonitwa myśli, a serce chciało wyskoczyć z piersi. Tak długo czekał na tą chwilę, tyle ją planował, a wystarczyła chwila, by zapomniał o tak ważnym elemencie układanki, jak całkowite odcięcie drogi dostępu do piętra.
     Gdy wrócił, dziewczyna była już gotowa. Timer wszystkich ładunków ustawiony był na trzy minuty. Wystarczająco, by uciec.
     Bez słowa pobiegli do zachodniego skrzydła. Tam mieli wyskoczyć oknem, a Mitsuki poniosłaby ich podmuchem nad dach najbliższej budowli. Noc była wystarczająco ciemna, by nikt ich nie zauważył, a jedyne kamery, które mogły ich uchwycić, znajdowały się na wieżowcu, który miał zaraz upaść.
     - Gdy będziemy skakać, weź głęboki wdech. Przy tej prędkości podmuchu ciężko się oddycha.
     - Przecież nie dam ci się tak po prostu poddusić - zaśmiał się nerwowo Korso.
     - Tak? Gdy wrócimy, jesteś mój. 
     - Stać!
     Do uszu chłopaka doszedł strzał. Parę metrów za nim Mitsuki upadała, chwytając się za nogę. Miała krew na spodniach.
     Na końcu korytarza, przy ładunkach, stał ochroniarz z wymierzoną bronią w kierunku uciekinierów. Nie miał prawa dostać się na to piętro, a jednak...
     Nie wiele myśląc, Korso wytworzył ścianę lodu przed Mitsuki. W idealnym momencie, bo jeszcze rosnąc zdążyła złapać dwie kule. Gdy napastnik ujrzał, że dalsze strzały na nic się nie zdadzą, odwrócił się w kierunku ładunków wybuchowych.
     Przez wyginający obraz lód, Korso jak na zwolnionym tempie ujrzał, jak unosi broń i celuje w jedną z paczek. Mitsuki machnęła w jego kierunku ręką.
     Potężne uderzenie wiatru cisnęło chłopakiem przez resztę korytarza i wybiło nim okno. Nim jeszcze podmuch poniósł go w dół, ujrzał ścianę ognia w mgnieniu oka pochłaniającą wszystko na swojej drodze.

     Pogrążone we śnie miasto przeszył gigantyczny huk. Siła wybuchu uderzyła nawet w Korso, który znajdował się już dobre kilkadziesiąt metrów od wieżowca. Zepchnęła go z niosącego go "obłoku" i rzuciła na najbliższy budynek. Jego ciało uderzyło o dach, odbiło się, po czym posunęło aż do jego końca, zatrzymując się dopiero na kominie. 
     Eksplozja zniszczyła w jednej chwili obydwa piętra budynku, na których zostały wyłożone ładunki. Wyższe piętra tracąc swoje oparcia, zaczęły się zapadać. Wszystko, co znajdowało się ponad wybuchem, zapadło się na to, co się znajdowało pod nim. Budynek pogrzebał samego siebie.
    Ciałem Korso wzdrygnął potężny kaszel. Uderzenie podmuchu wypchnęło z jego płuc całe powietrze. Teraz rozpaczliwie próbował złapać oddech, jednak połamane żebra wcale tego nie ułatwiały. Niestety, upadając połamał nie tylko je. Miednica, kości udowe, bark.... Do tego większość jego ciała była poszarpana przez nierówną powierzchnię dachu, po którym posunął.
    Spróbował podnieść się tak, by żebra nie dusiły jego płuc. Nie miał jednak na tyle sił. Przekręcił się na bok, podciągnął i oparł o komin w pozycji siedzącej. Chciał spojrzeć na swoje dzieło, jednak krew zalała mu oczy. Przetarł twarz dłonią i pomrugał parę razy. Teraz wreszcie był w stanie dostrzec, co zostało z wieżowca. Pusta przestrzeń i wznoszące się jeszcze tumany pyłu. Noc była ciemna, ale widocznie, skoro był w stanie dostrzec te obłoki, na dole musiał trwać pożar gruzów. 

     36 pięter, kilka tysięcy urzędników na nocnej zmianie, setki materiałów dowodowych, największe centrum gospodarcze kraju... Wszystko przepadło w ciągu kilkunastu sekund. Wraz z Mitsuki. 
     Mitsuki... Przecież to wszystko wydarzyło się w ciągu jednej minuty. Jeszcze przed chwilą żartował z nią, a teraz... nie było jej. Przed oczy wrócił mu ten powolny, jakby rodem z patetycznego filmu, obraz. Jej wargi układające się w jakieś ostatnie słowo, którego nawet nie był w stanie rozpoznać. Pochłaniająca ją ściana ognia. Moment, ciągnący się wieczność. 

     Ponownie zakasłał. Z ust popłynęła mu krew. Wszechogarniający ból naciskał z całych sił na jego świadomość, zmuszając ją do powolnego odpływania. Czuł, że mimo połamanych kości musi się podnieść i uciec. Nie od mogących pojawić się w każdej chwili służb, lecz od śmierci. Instynkt nakazywał mu przemienić się. W ten sposób otrzymałby zdrowe fizycznie wilcze ciało, zaś po ludzkim pozostałby tylko ból. Zanim by zemdlał, miałby szansę dobiec do pierwszego sojuszniczego domu, gdzie otrzymałby pomoc. 
     "Nie, to za duże ryzyko..." pomyślał. "Gdyby mi się nie udało, gdybym po drodze stracił siły, odnaleziono by mnie w wilczej formie... To by ściągnęło jednoznacznie winę za zamach na Watahę... "

     Podniósł głowę i spojrzał w gwiazdy. Chciał je ostatni raz ujrzeć, nim nadejdzie nieuniknione. Nie dojrzał ich jednak. Krew ponownie zalała mu oczy. 
     Jego głowa opadła na pierś. 

***

     Tak odszedł Korso. Bez czułych pożegnań, bez wielkich ostatnich słów. Wreszcie otrzymał na powrót dawno utracony spokój. Śmierć, która zawsze trafiała we wszystkich dookoła, tylko nie w niego, uśmiechnęła się pod nosem. Przecież to ona go kiedyś zabrała. A teraz przyszedł czas, by mu go zwrócić. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------
     Hej. 
     Opisywanie Wam historii Korso i Mitsuki było niesamowitym przeżyciem. Dzięki Watasze, te dwa luźne pomysły w mojej głowie przybrały pewien kształt i rozwinęły się. Żałuję, że nigdy nie byłem w stanie oddać tutaj w pełni ich charakterów. Mam wrażenie, że te opowiadania ograniczyły mi Korso do czasami pogodnego emo, a Mitsuki do pustej dziewczyny, która kiedyś była wariatką. Trochę mi z tego powodu przykro, jednakże przynajmniej częściowo mogliście ich poznać. I są oni Wam równie wdzięczni co ja. Dziękuję, że wysłuchiwaliście tych historii. Choć czasem były patetyczne, pisane na szybko na kolanie i do tego jeszcze wrzucane raz na ruski miesiąc. 
     Wszystko jednak kiedyś się kończy. Czas, by te małe, pocieszne pierdółki, które wykreowałem, trochę odpoczęły. Kto wie, być może kiedyś powrócą. Lub być może tylko ja powrócę, lecz tym razem przyprowadzę ze sobą nową pociechę. Jak zawsze w tych wszystkich fajnych filmach, mam nadzieję, że to nie koniec historii i coś dalej kiedyś będzie.
     Bądźcie zdrowi!

     Kashari

3 września 2016

Od Dragonixy cd. Somniatisa

Stalowy wilk patrzył na nas żółtymi ślepiami zupełnie bez emocji, co jeszcze bardziej było w nim przerażające. Napięłam wszystkie mięśnie rozpościerając skrzydła i już miałam skakać na przeciwnika, lecz Somniatis dał mi znak łapą, bym została na swoim miejscu.
- Nie chcieliśmy tu zostać długo. Szukamy drogi wyjścia - wytłumaczył powoli wilkowi. - Oni są coraz bliżej. Nie mamy zamiaru z nikim walczyć.
Metal zgrzytnął cicho gdy robot opuścił łeb i nieufnie położył po sobie uszy. Nic nie odpowiadał i nic nie robił, a nieprzyjemne uczucie lepiącej ciemności narastało. Miałam wrażenie, że zaraz zlepią mi się wszystkie wnętrzności.
- Prosimy cię, wilku! Naprawdę musimy iść! - ponagliłam błagalnym tonem.
Niespodziewanie rzucił się na mnie i musiałam jakoś się bronić. Nim Somniatis zdołał mi pomóc, udało mi się podnieść metalową kukłę krwawymi łapskami, które wydostały mi się spod żeber, po czym rzuciłam nią o pobliskie drzewo. Bez dłuższych zastanowień zaczęliśmy razem uciekać. W biegu obejrzałam się za siebie i zobaczyłam potworne cieniste wilki, które ujadały tak wściekle, że momentami brzmiały jak horda demonów. Ten widok przyspieszył mi biegu.
- Atis! - krzyknęłam. - Kim są te wilki?!
- Mówiłem ci! - warknął. - To dusze zmarłych, których napędza nienawiść! Poza tym, teraz nie ma czasu na pytania!
Dusze siedziały nam na ogonie, a nasze łapy ulegały powoli zmęczeniu. Kiedy nadzieja była już wielkości ziarenka piasku, nagle zobaczyłam ujście po swojej prawej.
- Tędy! - zawołał nagle Atis. Mówił o tym samym ujściu.
Natychmiast skręciliśmy w prawo, co trochę zmyliło ścigające nas duchy, lecz już zaraz znowu były na naszym tropie. Myślałam, że zaraz mi łapy odpadną przy samych barkach, a wyjście z lasu wydawało się oddalać z każdym krokiem. Wreszcie stwierdziłam, że mam tego dość. Bez ostrzeżenia wzbiłam się w powietrze i chwyciłam towarzysza w krwawe szpony. Dodatkowymi nowotworami odpychałam się od drzew, żeby dodać skrzydłom prędkości. W pewnym momencie złudzenie oddalającego się wyjścia zniknęło i wypadliśmy z pomiędzy drzew jak dwójka wariatów. Obydwoje padliśmy na ziemię z niesamowitą siłą, przy czym towarzyszył gruchot moich kości. Złamałam łapę. Tylko z tego zdołałam zdać sobie sprawę nim straciłam przytomność z wycieńczenia...

(Atis? ^^)

Od Rue cd. Lorem

Rue spojrzała na towarzysza i uśmiechnęła się lekko.
- No co? - Obruszył się.
- Nic tylko tak sobie pomyślałam jak bardzo zmieniłeś się odkąd cię poznałam. Wtedy wydawałeś się taki doświadczony przez życie, nieugięty.
- To źle?
- To nienaturalne. - Wzruszyła ramionami. - W książkach, tego typu postacie są strasznie zrozumiałe. Autorzy często  pokazują je jako dumne pawie z tragiczną przeszłością. To taki trochę żałosne.
- Nigdy tak o tym nie myślałem. Dużo czytasz?
- O tak. - Rue od razu się ożywiła. O ksiazkach mogła rozmawiać godzinami. - Rzadko mi się zdarza, żebym po zaczęciu książki odłożyła ją przed skończeniem. Nie lubię tak... oh zaraz będzie  nasz przystanek. 
Przejechali przez niemalże puste skrzyżowanie, a autobus zatrzymał się przy opustoszałym chodniku. Rue i Skryba natychmiast wyskoczyli z pojazdu.
Mężczyzna rozejrzał się uważnie.
- Zawsze jest tu tak pusto o tej porze? - Zapytał. - Rzadnych barów, klubów, nocnego życia?
- Raczej nie, tu ewentualnie możesz liczyć na eleganckie kolacje. To o czym mówisz można znaleźć na obrzeżach, a to i tak niewielki wybór w porównaniu z innymi częściami miasta.
Skryba pokiwał powoli głową.
- Okey. Prowadź.
Rue odetchnęła głęboko, starając się zapanować nad ogarniającym ją przejmującym smutkiem. Ruszyła szybko przed siebie. Urokliwe, zadbane uliczki zawsze ją zachwycały i w innych okolicznościach zapewne paplałaby bez przerwy o wspaniałości tego miejsca. Teraz jednak miała ochotę to wszystko zniszczyć, jak to miejsce mogło pozostawać niezmiennie spokojne i piękne po tym co się wydarzyło. 
- I jak ci się tu podoba? - Musiała przerwać milczenie, bo nadchodzące ją mroczne myśli były nie do zniesienia.
- Czy ja wiem... jak na wystawie sklepu. Wszystko tu jest takie czyste, wręcz nienaturalne jak w reklamie, a brak ludzi jeszcze wzmacnia to wrażenie.
-Nigdy tak o tym nie myślałam. - Odparła Rue. Skryba parsknął cicho na te słowa, po czym dodał wesoło.
- Ale pewnie gdybym pomieszkał tu dłużej, w końcu dostrzegłbym ich piękno. Lub może wręcz przeciwnie. Nie widziałbym ich wcale. 
Rue znieruchomiała. Byli na miejscu. Stała tak może ułamek sekundy, gdy coś z całej siły uderzyło ją w plecy. Runęła na ziemię i gdyby nie szybki refleks Skryby najprawdopodobniej wybiłaby sobie zęby.
- Przepraszam. Nie zauważyłem, że stanęłaś.
- Nic nie szkodzi. Jesteśmy na miejscu.
(Lorem)