Wydostaliśmy się z niekończącej się pętli na skrawek trawiastej przestrzeni, tuż przed płotem. Poderwałem się szybko na łapy i wyczarowałem pieczęć na ogrodzeniu.
- Drag, szybko! – krzyknąłem do wadery, jednak ta nie podniosła się. Musiała stracić przytomność. Na skraju lasy widziałem wilcze cienie, powarkujące na siebie. Pochyliłem się i zarzuciłem ją sobie na grzbiet, zupełnie ignorując fakt, że wszystkie moje mięśnie krzyczały z bólu. Powoli zacząłem się wlec do wyjścia. Za sobą słyszałem coraz głośniejszy warkot cieni. Gdy byłem może metr od przejścia wszystko umilkło, demony chyba doszły wreszcie do zgody. Obejrzałem się, tracąc cenne sekundy, by dowiedzieć się tylko tyle, że są tuż za mną. Skoczyłem. Przeleciałem przez pieczęć, a za mną co najmniej dwa potwory, nim przejście się zamknęło. Upuściłem waderę na ziemię i stanąłem przed nią, pochylając pysk i warcząc. Zdało mi się nawet, że rozpoznaję cienie, jednak nie mogłem sobie przypomnieć ich imion. Pierwszy z nich skoczył, lecz odbił się od żółtej pieczęci tarczy, z drugim nie miałem tyle szczęścia. Upadłem, przygnieciony miotającym się mrokiem. Olbrzymie, białe zęby kłapały głucho nad moim gardłem, podczas gdy odpychałem go łapami na tyle, na ile mogłem. Chciałem wrzeszczeć o pomoc, jednak nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Byłem sam. Sam. Zawsze sam. Na mojej piersi pojawiła się pieczęć i z dużą mocą odrzuciła cień do tyłu. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Wstałem i na sztywnych łapach podszedłem do Dragonixy. Cienie uśmiechały się kpiąco. Ich oczy zwiastowały powolne konanie w męczarniach. Jedyne, co mogłem zrobić, to jakoś to przeciągnąć. Cienie skoczyły, nadziewając się na pieczęcie, jednak nic sobie z nich nie robiąc. Poczułem jak kły szarpią moje ciało. Nie pierwszy raz. Krew trysnęła z ran, ochlapując moją towarzyszkę. Nad miastem pojawiła się czerwona łuna świtu. Zrzuciłem z siebie potwory i kłapnąłem zębami nad szyją bliższego. W tym czasie drugi wczepił się mojego karku, przewalając na przeciwną stronę. Czułem wręcz ulatujące ze mnie życie. Nie mogłem poruszyć żadną łapą. Kłapałem tylko wściekle i miotałem się… aż wreszcie czerwona powłoka przyćmiła moje zmysły. Złote słońce przykryło ponure dachy miast ludzi. Coś zaskowyczało żałośnie i na obrzeżach zniszczonego miasta Areny 10 zapadła cisza.
Basior otworzył oczy. Stał w ciemnej grocie, rozświetlanej jedynie przez światło świec. Po bokach, pod ścianami stały lub siedział jakieś widmowe postaci. Ktoś szlochał cicho.
~ Gdzie ja jestem? ~ spytał postępując kilka kroków do przodu, ku czarnej, mętnej wodzie. Zaskrzypiały stare deski i przed czarnowłosym pojawiła się obszerna gondola, na której końcu stał mężczyzna w kapturze, narzuconym na twarz.
~ Charon, ostatnia podróż. Zakład transportowy ~ Wyjaśniła postać. ~ Pana co prawda nie ma, jednak zastępuję go. Za jedną Drahmę zawiozę cię na drugi brzeg.
Cofnąłem się gwałtownie. Charon. To imię było mi znajome.
~ To jeszcze nie czas. ~ Zwęziłem oczy w cienkie szparki. ~ Nie mogę tam iść.
~ Stary, coś ci powiem. Wielu tu jest takich jak ty, jednak nie ma powrotu. ~ Postać wzruszyła ramionami. ~ To jak? Wsiadasz czy nie? Bo mam prawie komplet.
Basior nie zauważył nawet kiedy gondola zapełniła się po brzegi cienistymi postaciami.
~ Nie ~ odpowiedziałem stanowczo.
Świat zawirował przed moimi oczyma, układając się w śpiący pysk jakiejś wadery, oświetlonym delikatnie światłem dnia. Wszystko mnie bolało, jednak… Uśmiechnąłem się. Wróciłem…
(Dragonixa?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz