6 września 2016

Zaległości 06.09.16

Wakacje jak co roku nie były łaskawe dla naszej watahy, jednak mam nadzieję, że wraz z ich zakończeniem ponownie wzmoże się aktywność członków. na ten moment zaległości wyglądają w ten sposób.

Dziękuję tej piątce za powrót do pracy na watasze^^
Ashura: 11.09.2016
Dragonixa: 03.09.2016
Erna: 04.09.2016
Misao: 05.09.2016
Tiffany: 27.08.2016

A teraz do mniej przyjemnego tematu. Wszyscy pozostali przekroczyli już, często dwukrotnie termin. Na razie nie będę z tego wyciągać konsekwencji. to tylko przypomnienie, jednak prosiłabym o częstsze zaglądanie na bloga, jeśli nadal chcą do niego należeć. Jest to przede wszystkim apel do postaci Bethy watahy.

Hikaru: 06.06.2016
Mixi: 26.06.2016
Vincent: 06.06.2016
Ryu: 26.06.2016
Est: 04.08.2016
Ookaminoishi: 08.08.2016
Rin: 04.08.2016
Rori: 21.06.2016
Tomi: 09.08.2016

No i została jedna osoba, która mogłaby się już brać za następne opowiadanie.
Tyks: 14.08.2016

5 września 2016

Od Somniatisa cd. Dragonixy

Wydostaliśmy się z niekończącej się pętli na skrawek trawiastej przestrzeni, tuż przed płotem. Poderwałem się szybko na łapy i wyczarowałem pieczęć na ogrodzeniu.
- Drag, szybko! – krzyknąłem do wadery, jednak ta nie podniosła się. Musiała stracić przytomność. Na skraju lasy widziałem wilcze cienie, powarkujące na siebie. Pochyliłem się i zarzuciłem ją sobie na grzbiet, zupełnie ignorując fakt, że wszystkie moje mięśnie krzyczały z bólu. Powoli zacząłem się wlec do wyjścia. Za sobą słyszałem coraz głośniejszy warkot cieni. Gdy byłem może metr od przejścia wszystko umilkło, demony chyba doszły wreszcie do zgody. Obejrzałem się, tracąc cenne sekundy, by dowiedzieć się tylko tyle, że są tuż za mną. Skoczyłem. Przeleciałem przez pieczęć, a za mną co najmniej dwa potwory, nim przejście się zamknęło. Upuściłem waderę na ziemię i stanąłem przed nią, pochylając pysk i warcząc. Zdało mi się nawet, że rozpoznaję cienie, jednak nie mogłem sobie przypomnieć ich imion. Pierwszy z nich skoczył, lecz odbił się od żółtej pieczęci tarczy, z drugim nie miałem tyle szczęścia. Upadłem, przygnieciony miotającym się mrokiem. Olbrzymie, białe zęby kłapały głucho nad moim gardłem, podczas gdy odpychałem go łapami na tyle, na ile mogłem. Chciałem wrzeszczeć o pomoc, jednak nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Byłem sam. Sam. Zawsze sam. Na mojej piersi pojawiła się pieczęć i z dużą mocą odrzuciła cień do tyłu. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Wstałem  i na sztywnych łapach podszedłem do Dragonixy. Cienie uśmiechały się kpiąco. Ich oczy zwiastowały powolne konanie w męczarniach. Jedyne, co mogłem zrobić, to jakoś to przeciągnąć. Cienie skoczyły, nadziewając się na pieczęcie, jednak nic sobie z nich nie robiąc. Poczułem jak kły szarpią moje ciało. Nie pierwszy raz. Krew trysnęła z ran, ochlapując moją towarzyszkę. Nad miastem pojawiła się czerwona łuna świtu. Zrzuciłem z siebie potwory i kłapnąłem zębami nad szyją bliższego. W tym czasie drugi wczepił się mojego karku, przewalając na przeciwną stronę. Czułem wręcz ulatujące ze mnie życie. Nie mogłem poruszyć żadną łapą. Kłapałem tylko wściekle i miotałem się… aż wreszcie czerwona powłoka przyćmiła moje zmysły. Złote słońce przykryło ponure dachy miast ludzi. Coś zaskowyczało żałośnie i na obrzeżach zniszczonego miasta Areny 10 zapadła cisza.

Basior otworzył oczy. Stał w ciemnej grocie, rozświetlanej jedynie przez światło świec. Po bokach, pod ścianami stały lub siedział jakieś widmowe postaci. Ktoś szlochał cicho. 
~ Gdzie ja jestem? ~ spytał postępując kilka kroków do przodu, ku czarnej, mętnej wodzie. Zaskrzypiały stare deski i przed czarnowłosym pojawiła się obszerna gondola, na której końcu stał mężczyzna  w kapturze, narzuconym na twarz.
~ Charon, ostatnia podróż. Zakład transportowy ~ Wyjaśniła postać. ~ Pana co prawda nie ma, jednak zastępuję go. Za jedną Drahmę zawiozę cię na drugi brzeg.
Cofnąłem się gwałtownie. Charon. To imię było mi znajome.
~ To jeszcze nie czas. ~ Zwęziłem oczy w cienkie szparki. ~ Nie mogę tam iść.
~ Stary, coś ci powiem. Wielu tu jest takich jak ty, jednak nie ma powrotu.  ~ Postać wzruszyła ramionami. ~ To jak? Wsiadasz czy nie? Bo mam prawie komplet.
Basior nie zauważył nawet kiedy gondola zapełniła się po brzegi cienistymi postaciami.
~ Nie ~ odpowiedziałem stanowczo. 

Świat zawirował przed moimi oczyma, układając się w śpiący pysk jakiejś wadery, oświetlonym delikatnie światłem dnia. Wszystko mnie bolało, jednak… Uśmiechnąłem się. Wróciłem…
(Dragonixa?)

Od Lorema cd. Rue

Willa wyglądała jak wszystko, co do tej pory widziałem w Arenie 2. Pięknie i majestatycznie, sztucznie, jak z miasteczka Barbie.
- Wchodzimy? – spytałem mojej towarzyszki. Skinęła głową. – Otworzysz?
Rue ruszyła przodem, wyjmując klucze z kieszeni. Wybrała odpowiedni i wsadziła do zamka. Zawahała się przez chwilę, nim go przekręciła. Zamek szczęknął i drzwi do willi stanęły otworem. Dziewczyna weszła pierwsza i zapaliła światło w przedpokoju. Ruszyła schodami w górę. W milczeniu podążałem za nią, rozglądając się ukradkiem po wnętrzu. Brunetka zaprowadziła mnie do całkiem pokaźnych rozmiarów pokoju sypialnego. Było w nim perfekcyjnie czysto i sterylnie. Wszystko pokryte było cienką warstwą kurzu. Nieruchome. Niezmienne. 
- Gdzie upadła Misao? – spytałem rozglądając się bacznie za jakimiś pozostałościami po dokonanym morderstwie.
- Mniej więcej tutaj… - wskazała Rue. Podszedłem do tego miejsca i kucnąłem.
- Oglądałaś zwłoki? – Odwróciłem twarz w kierunku towarzyszka. Dziewczyna pokiwała głową. – Rany?
- Dziura… w głowie. Poza tym nic – powiedziała cicho. 
- Czyste zabójstwo. – Pokiwałem głową w zastanowieniu. – Profesjonalista.
- W ścianie… w ścianie był nóż. – Przypomniała sobie Rue. – Mogę go przynieść. Myślisz, że to jakoś pomoże? 
- Oczywiście. – Wstałem, a dziewczyna podeszła do biurka i wyciągnęła z niego proste ostrze do rzucania. Nóż, jak każdy inny. Żadnego inicjału, żadnego wzoru czy charakterystycznego wcięcia… nic. – Hmm…
- Nic ci to nie mówi, prawda? – spytała Rue, wzdychając. 
- Nie – przyznałem. – Ale mój przyjaciel może to zbadać. – Uśmiechnąłem się lekko do dziewczyny. – Nie mam lepszego pomysłu. A ty?
Brunetka rozejrzała się po pomieszczeniu. Potem ponownie spojrzała na mnie.
(Rue? Jakieś inne pomysły :P Wybacz, że dziś krócej, ale o to musiałam zapytać^^)

4 września 2016

Od Argony cd. Tiffany

- Witam szanowną delegację. Proszę, niech pani usiądzie. – Gangster wskazał mi miejsce na krześle, przed swoim biurkiem. Bez pośpiechu zajęłam miejsce i spojrzałam mężczyźnie prosto w oczy. Jego beztroska postawa i wyraz kpiny na twarzy… to, że zmuszone byłyśmy czekać wcale nie było przypadkiem.
- Witam szanownego szefa – odpowiedziałam w tym samym stylu, zakładając nogę na nogę i kładąc zaplecione dłonie na kolanie.  - Mam nadzieję, że nasze pertraktacje będą owocne.
- Ja również – odparł Nico von Alwas. – Zatem przejdźmy do konkretów. Interesują was nasze badania nad superżołnierzem, nieprawdaż?
- Owszem. Jest to zaskakujący fenomen. Połączenie istoty nie z tego świata z człowiekiem. Chętnie przyjrzałabym się temu eksperymentowi – powiedziałam, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
- Chcecie mieć wgląd w nasze badania, to tyle? – spytał gangster z udawanym niedowierzaniem.
- Chcemy mieć nad nimi kontrolę – odparłam stanowczo. Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.
- Niby dlaczego mielibyśmy na to przystać? – spytał wyzywająco. – Warunki umowy, zawartej z Leniniewskim są nad wyraz dla nas korzystne. Zapewniają nam legalną działalność, dają swobodę, stały przychód. Jesteś w stanie zaoferować nam coś równie cennego za ryzykowanie pogorszeniem naszych stosunków?
- Stwory z  Tartaru zabijają wielu z waszych ludzi i bardzo utrudniają pracę. W dodatku nie potraficie powstrzymać wypływu dusz z Hadesu, które niepokoją pracowników, często całymi miesiącami.
- Co to ma do rzeczy?
- Jestem w stanie zapewnić wam informacje oraz wsparcie, dzięki któremu  zminimalizujecie skutki uboczne.
- Skutki uboczne? Pracownicy? Nie rozśmieszaj mnie. – Nico parsknął. – Z większością problemów już dawno sobie poradziliśmy, a jeśli chodzi o dużą śmiertelność przy projekcie… no cóż.  W tym kraju jest wielu ludzi, których rząd uważa za zbytecznych, a którzy świetnie się sprawują w roli pokarmu dla bestii. Jakieś inne propozycje? Nie mów, że sądziłaś, że zgodzę się na te twoje tandetne informacje.
- Sądziłam, że będziesz zainteresowany możliwością kontroli wypływu stworów z Tartatu. – Uśmiechnęłam się jadowicie. – Jednak jeżeli cię to nie interesuje…
- Kontroli wypływu? – Mężczyzna zwęził oczy w wąskie szparki. – Co masz na myśli?
- Otwieranie i zamykanie wrót Akumy. – Gangster zmilkł na chwilę i wygodniej oparł się w fotelu.
- Nie możemy się zgodzić na oddanie wam kontroli nad projektem – powiedział wreszcie – jednak skłonny jestem zaoferować wam wgląd w dokumentacją.
- To za mało – pokręciłam głową.
- Za mało? Czego jeszcze chcesz?
- Spotkać się z waszym wojakiem. Móc go zbadać osobiście. – Starałam się celować jak najwyżej. Musiałam ugrać jak najwięcej się da, żeby nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.
- Dokumentacja i spotkanie w zamian za wiedzę o zamykaniu przejścia. Nic więcej. – Ostatecznie zawyrokował Mężczyzna.
- Zgoda – wyciągnęłam do niego rękę nad biurkiem. W jego oczach ujrzałam niezadowolenie. Był przyzwyczajony, że to zwykle on pierwszy wyciąga dłoń. Jednak uścisnął ją i potrząsnął lekko. – Czy możemy od razu przejść do sprawy? Nie mam zamiaru następnym razem czekać w kolejce interesantów.
- Załatwmy to szybko. Pokaż mi, jak używać tych wrót… jak je nazwałaś? Wrota Makumby?
- Wrota Akumy – poprawiłam gangstera. – I proponuję, byśmy najpierw spotkali się z tym żołnierzem.
- To niestety nie będzie możliwe – oznajmił pan Alwas. – Hoinkas jest aktualnie w terenie.
Hoinkas. Dobrze znałam to imię. Nie widziałam go od… od bardzo dawna,  a jednak był przecież członkiem watahy jeszcze za dawnych dni.
- Rozumiem. No cóż. Zatem załatwmy sprawę przy wrotach – zgodziłam się. Wstaliśmy.
Skinęłam dłonią na Tiffany, by zrównała się ze mną i prowadzeni przez szefa Gangu poszliśmy do sali wrót. Za nami bez słowa podążył tamten mężczyzna, który wcześniej przyprowadził nas do gabinetu szefa.
 To, co zastaliśmy na miejscu wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu science fiction. Wszędzie rozstawiona była aparatura o niewiadomym znaczeniu, od podłogi do sufitu ciągnęły  się przeszklone rury z zielonkawym płynem w środku i pływającymi w nim kształtami humanoidalnymi. Nico śmiało przeprowadził nas przez całą salę, by zatrzymać się przed przykrytą płachtą metalu dziurą w ziemi. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest stosunkowo nowa, a przynajmniej na jej bokach, bo środek był niesamowicie powyginany i przerdzewiały, a przez dziury w materiale widać było niezmierzoną ciemność.
- Jak często ją wymieniacie? - spytałam mimochodem.
- Dzisiaj rano nie było ani jednej rysy - odpowiedział gangster. - Zatem?
Zamknęłam oczy i wyciągnęłam dłonie przed siebie. Czułam na sobie czujne spojrzenie zarówno Tiffany, jak i Alwasa. Coś zgrzytnęło i dziura w ziemi zaczęła się powoli zamykać. W kilka sekund nie było śladu po wejściu do Tartaru. W sali zapadła głucha cisza.
- Doskonale - pogratulował. - A teraz powiedz mi, jak to zrobiłaś?
Bardzo powoli uśmiechnęłam się drwiąco.
- Tiffany - powiedziałam, a Nico spojrzał na dziewczynę. - Zbieramy się.
Gwałtownie obróciłam się w miejscu i pociągając dziewczynę za sobą, skoczyłam na cztery łapy.
(Tiffany?)

Od Erny cd. Ashury

Półprzytomna przetoczyłam się po łóżku. Spadłam na podłogę, ale kołdra skutecznie zagłuszyła ewentualny hałas. Słychać było jedynie głuchy huk. Rozejrzałam się. Z perspektywy dywanu niewiele można było zobaczyć, ale szybko zorientowałam się, że jestem w domu Ash. Z trudem podniosłam się na nogi. Wyjrzałam za okno. Oceniając na podstawie pozycji słońca, nie było jeszcze południa. Ubrałam się, pościeliłam łóżko. Przy każdym ruchu czułam niedawno zadane mi rany. W głowie mi szumiało. Ból przypomniał mi o wczorajszych wydarzeniach. Wczorajszych? Może to działo się dawniej? Teraz wszystko wydaje mi się tak odległe i nierealne. Powoli dochodzi do mnie co się właściwie stało. Ludzie... wilki giną, kiedy ja siedzę sobie na miękkim łóżku u Ash. Jestem cholerną egoistką. Musimy walczyć, a nie czekać bezczynnie. Mam serdecznie dość życia w ludzkiej skórze. 
Zaniosłam się kaszlem. Kąpiel w zimnej, morskiej wodzie mi nie służy. Trzeba walczyć, oczywiście, ale tylko jak ma się na to siłę. 
Wstałam i zbiegłam do kuchni. Tak jak podejrzewałam, Ashura siedziała przy stole z kubkiem kawy. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Wychodzę! - Krzyknęłam szybko. - Wracam do domu.
- Nie możesz! - Ash uderzyła kubkiem o stolik, a kawa poplamiła leżącą na nim gazetę.
- Dziękuję za wszystko i w ogóle, ale na prawdę, Ash, nie jestem dzieckiem. Mogę decydować sama co chcę robić.
- Wyjście na ulice dla nas jest prawie samobójstwem. Nie mówiąc już o przejściu między arenami.
- Nie przesadzaj, robiłam to wiele razy.
- Ale wprowadzili kontrole! I godziny policyjne! - Machnęła mi przed nosem gazetą. 
Zamurowało mnie. Rozumiem, że się nas boją i tak dalej, ale przecież tu mieszkają też zwykli ludzie. Czy oni są na to obojętni?
- Nie chcę tu zostać na całe wieki. - Przysiadłam się do Ashury.

(Ash? Sorry, że tak późno.)

Od M&K - "Spokój"

     Wiele czasu potrzeba było, by nastała ta chwila. Miesiące planowania, miesiące wyczekiwań. To wszystko zajęło stanowczo za długo. Ale teraz, nadszedł czas na długo wyczekiwany finał
     - Gotowa - usłyszał w telefonie. 
     Korso rozłączył się i wrzucił go do kosza na śmieci. Westchnął głęboko. Powoli policzył w myślach do trzech, ponownie westchnął i powiedział melodycznie:
     - Muzyko, graj!
     Nie musiał czekać długo. Po kilkunastu sekundach z pokoju służbowego wyleciało trzech facetów, z czego jeden z gaśnicą. Potykając się o własne nogi pobiegli w kierunku schodów.
     - Idioci. Miałem taką nadzieję - szepnął do siebie chłopak z uśmiechem.
     Pospiesznym krokiem wpadł do opustoszałego przed chwilą pokoju. Jego oczom ukazała się dosłownie cała ściana małych telewizorów, ukazujących praktycznie każde miejsce w wieżowcu. "No, prawie każde" pomyślał, przypominając sobie o najwyższych piętrach. Bez zbędnych dalszych przemyśleń zebrał moc w dłoniach i wystrzelił ją w kierunku monitoringu. W parę chwil wszystkie ekrany zamarzły, a gdy przebiły się przez nie lodowe sople, stały się już zupełnie niezdatne do użytku.
   Wybiegł z pomieszczenia i popędził w kierunku zachodniego skrzydła. Znajdowały się tam drugie schody i winda. Czyli potencjalna droga, którą mogła tu wpaść ochrona. Korso przyklęknął, położył dłonie na posadzce i wzniósł grubą na pół metra ścianę lodu. Podniósł się, popatrzył chwilę na swoje dzieło, po czym pognał z powrotem.
     Po całym piętrze rozmieszczonych było mnóstwo gabinetów, z których w każdej chwili mógłby ktoś wybiec. Dlatego też idąc, Korso po obu stronach korytarza tworzył pasy lodu, które miały blokować próby otworzenia drzwi.
     Gdy dotarł do końca, czekała już tam na niego Mitsuki. Majstrowała coś przy paru paczuszkach wiadomego przeznaczenia. Pochylił się nad nią, patrząc jej przez ramię.
     - I jak? - zapytał.
     - Zachodnie i środkowe piony są obłożone, tu już prawie skończyłam - odpowiedziała.
     - Były komplikacje?
     - Jeden ochroniarz upomniał mnie za bieganie.
     - Och, nie. Co teraz? - zaśmiał się.
     - Nic, jego ciało i tak spłonie w wybuchu.
     Korso wyprostował się.
     - Chyba go nie...?
     - Wypaliłam mu dziurę w brzuchu - odpowiedziała całkowicie poważnym głosem.
     - Zwariowałaś?! Jeśli ktoś go zobaczy i tutaj przybiegnie...
     - À propos, miałeś postawić ścianę przy schodach.
     - Cholera jasna, masz rację.
     Pobiegł do kolejnych schodów i powtórzył procedurę spod poprzednich. Mimo początkowego spokojnego tonu w rozmowie z Mitsuki, w jego głowie pędziła cała gonitwa myśli, a serce chciało wyskoczyć z piersi. Tak długo czekał na tą chwilę, tyle ją planował, a wystarczyła chwila, by zapomniał o tak ważnym elemencie układanki, jak całkowite odcięcie drogi dostępu do piętra.
     Gdy wrócił, dziewczyna była już gotowa. Timer wszystkich ładunków ustawiony był na trzy minuty. Wystarczająco, by uciec.
     Bez słowa pobiegli do zachodniego skrzydła. Tam mieli wyskoczyć oknem, a Mitsuki poniosłaby ich podmuchem nad dach najbliższej budowli. Noc była wystarczająco ciemna, by nikt ich nie zauważył, a jedyne kamery, które mogły ich uchwycić, znajdowały się na wieżowcu, który miał zaraz upaść.
     - Gdy będziemy skakać, weź głęboki wdech. Przy tej prędkości podmuchu ciężko się oddycha.
     - Przecież nie dam ci się tak po prostu poddusić - zaśmiał się nerwowo Korso.
     - Tak? Gdy wrócimy, jesteś mój. 
     - Stać!
     Do uszu chłopaka doszedł strzał. Parę metrów za nim Mitsuki upadała, chwytając się za nogę. Miała krew na spodniach.
     Na końcu korytarza, przy ładunkach, stał ochroniarz z wymierzoną bronią w kierunku uciekinierów. Nie miał prawa dostać się na to piętro, a jednak...
     Nie wiele myśląc, Korso wytworzył ścianę lodu przed Mitsuki. W idealnym momencie, bo jeszcze rosnąc zdążyła złapać dwie kule. Gdy napastnik ujrzał, że dalsze strzały na nic się nie zdadzą, odwrócił się w kierunku ładunków wybuchowych.
     Przez wyginający obraz lód, Korso jak na zwolnionym tempie ujrzał, jak unosi broń i celuje w jedną z paczek. Mitsuki machnęła w jego kierunku ręką.
     Potężne uderzenie wiatru cisnęło chłopakiem przez resztę korytarza i wybiło nim okno. Nim jeszcze podmuch poniósł go w dół, ujrzał ścianę ognia w mgnieniu oka pochłaniającą wszystko na swojej drodze.

     Pogrążone we śnie miasto przeszył gigantyczny huk. Siła wybuchu uderzyła nawet w Korso, który znajdował się już dobre kilkadziesiąt metrów od wieżowca. Zepchnęła go z niosącego go "obłoku" i rzuciła na najbliższy budynek. Jego ciało uderzyło o dach, odbiło się, po czym posunęło aż do jego końca, zatrzymując się dopiero na kominie. 
     Eksplozja zniszczyła w jednej chwili obydwa piętra budynku, na których zostały wyłożone ładunki. Wyższe piętra tracąc swoje oparcia, zaczęły się zapadać. Wszystko, co znajdowało się ponad wybuchem, zapadło się na to, co się znajdowało pod nim. Budynek pogrzebał samego siebie.
    Ciałem Korso wzdrygnął potężny kaszel. Uderzenie podmuchu wypchnęło z jego płuc całe powietrze. Teraz rozpaczliwie próbował złapać oddech, jednak połamane żebra wcale tego nie ułatwiały. Niestety, upadając połamał nie tylko je. Miednica, kości udowe, bark.... Do tego większość jego ciała była poszarpana przez nierówną powierzchnię dachu, po którym posunął.
    Spróbował podnieść się tak, by żebra nie dusiły jego płuc. Nie miał jednak na tyle sił. Przekręcił się na bok, podciągnął i oparł o komin w pozycji siedzącej. Chciał spojrzeć na swoje dzieło, jednak krew zalała mu oczy. Przetarł twarz dłonią i pomrugał parę razy. Teraz wreszcie był w stanie dostrzec, co zostało z wieżowca. Pusta przestrzeń i wznoszące się jeszcze tumany pyłu. Noc była ciemna, ale widocznie, skoro był w stanie dostrzec te obłoki, na dole musiał trwać pożar gruzów. 

     36 pięter, kilka tysięcy urzędników na nocnej zmianie, setki materiałów dowodowych, największe centrum gospodarcze kraju... Wszystko przepadło w ciągu kilkunastu sekund. Wraz z Mitsuki. 
     Mitsuki... Przecież to wszystko wydarzyło się w ciągu jednej minuty. Jeszcze przed chwilą żartował z nią, a teraz... nie było jej. Przed oczy wrócił mu ten powolny, jakby rodem z patetycznego filmu, obraz. Jej wargi układające się w jakieś ostatnie słowo, którego nawet nie był w stanie rozpoznać. Pochłaniająca ją ściana ognia. Moment, ciągnący się wieczność. 

     Ponownie zakasłał. Z ust popłynęła mu krew. Wszechogarniający ból naciskał z całych sił na jego świadomość, zmuszając ją do powolnego odpływania. Czuł, że mimo połamanych kości musi się podnieść i uciec. Nie od mogących pojawić się w każdej chwili służb, lecz od śmierci. Instynkt nakazywał mu przemienić się. W ten sposób otrzymałby zdrowe fizycznie wilcze ciało, zaś po ludzkim pozostałby tylko ból. Zanim by zemdlał, miałby szansę dobiec do pierwszego sojuszniczego domu, gdzie otrzymałby pomoc. 
     "Nie, to za duże ryzyko..." pomyślał. "Gdyby mi się nie udało, gdybym po drodze stracił siły, odnaleziono by mnie w wilczej formie... To by ściągnęło jednoznacznie winę za zamach na Watahę... "

     Podniósł głowę i spojrzał w gwiazdy. Chciał je ostatni raz ujrzeć, nim nadejdzie nieuniknione. Nie dojrzał ich jednak. Krew ponownie zalała mu oczy. 
     Jego głowa opadła na pierś. 

***

     Tak odszedł Korso. Bez czułych pożegnań, bez wielkich ostatnich słów. Wreszcie otrzymał na powrót dawno utracony spokój. Śmierć, która zawsze trafiała we wszystkich dookoła, tylko nie w niego, uśmiechnęła się pod nosem. Przecież to ona go kiedyś zabrała. A teraz przyszedł czas, by mu go zwrócić. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------
     Hej. 
     Opisywanie Wam historii Korso i Mitsuki było niesamowitym przeżyciem. Dzięki Watasze, te dwa luźne pomysły w mojej głowie przybrały pewien kształt i rozwinęły się. Żałuję, że nigdy nie byłem w stanie oddać tutaj w pełni ich charakterów. Mam wrażenie, że te opowiadania ograniczyły mi Korso do czasami pogodnego emo, a Mitsuki do pustej dziewczyny, która kiedyś była wariatką. Trochę mi z tego powodu przykro, jednakże przynajmniej częściowo mogliście ich poznać. I są oni Wam równie wdzięczni co ja. Dziękuję, że wysłuchiwaliście tych historii. Choć czasem były patetyczne, pisane na szybko na kolanie i do tego jeszcze wrzucane raz na ruski miesiąc. 
     Wszystko jednak kiedyś się kończy. Czas, by te małe, pocieszne pierdółki, które wykreowałem, trochę odpoczęły. Kto wie, być może kiedyś powrócą. Lub być może tylko ja powrócę, lecz tym razem przyprowadzę ze sobą nową pociechę. Jak zawsze w tych wszystkich fajnych filmach, mam nadzieję, że to nie koniec historii i coś dalej kiedyś będzie.
     Bądźcie zdrowi!

     Kashari

3 września 2016

Od Dragonixy cd. Somniatisa

Stalowy wilk patrzył na nas żółtymi ślepiami zupełnie bez emocji, co jeszcze bardziej było w nim przerażające. Napięłam wszystkie mięśnie rozpościerając skrzydła i już miałam skakać na przeciwnika, lecz Somniatis dał mi znak łapą, bym została na swoim miejscu.
- Nie chcieliśmy tu zostać długo. Szukamy drogi wyjścia - wytłumaczył powoli wilkowi. - Oni są coraz bliżej. Nie mamy zamiaru z nikim walczyć.
Metal zgrzytnął cicho gdy robot opuścił łeb i nieufnie położył po sobie uszy. Nic nie odpowiadał i nic nie robił, a nieprzyjemne uczucie lepiącej ciemności narastało. Miałam wrażenie, że zaraz zlepią mi się wszystkie wnętrzności.
- Prosimy cię, wilku! Naprawdę musimy iść! - ponagliłam błagalnym tonem.
Niespodziewanie rzucił się na mnie i musiałam jakoś się bronić. Nim Somniatis zdołał mi pomóc, udało mi się podnieść metalową kukłę krwawymi łapskami, które wydostały mi się spod żeber, po czym rzuciłam nią o pobliskie drzewo. Bez dłuższych zastanowień zaczęliśmy razem uciekać. W biegu obejrzałam się za siebie i zobaczyłam potworne cieniste wilki, które ujadały tak wściekle, że momentami brzmiały jak horda demonów. Ten widok przyspieszył mi biegu.
- Atis! - krzyknęłam. - Kim są te wilki?!
- Mówiłem ci! - warknął. - To dusze zmarłych, których napędza nienawiść! Poza tym, teraz nie ma czasu na pytania!
Dusze siedziały nam na ogonie, a nasze łapy ulegały powoli zmęczeniu. Kiedy nadzieja była już wielkości ziarenka piasku, nagle zobaczyłam ujście po swojej prawej.
- Tędy! - zawołał nagle Atis. Mówił o tym samym ujściu.
Natychmiast skręciliśmy w prawo, co trochę zmyliło ścigające nas duchy, lecz już zaraz znowu były na naszym tropie. Myślałam, że zaraz mi łapy odpadną przy samych barkach, a wyjście z lasu wydawało się oddalać z każdym krokiem. Wreszcie stwierdziłam, że mam tego dość. Bez ostrzeżenia wzbiłam się w powietrze i chwyciłam towarzysza w krwawe szpony. Dodatkowymi nowotworami odpychałam się od drzew, żeby dodać skrzydłom prędkości. W pewnym momencie złudzenie oddalającego się wyjścia zniknęło i wypadliśmy z pomiędzy drzew jak dwójka wariatów. Obydwoje padliśmy na ziemię z niesamowitą siłą, przy czym towarzyszył gruchot moich kości. Złamałam łapę. Tylko z tego zdołałam zdać sobie sprawę nim straciłam przytomność z wycieńczenia...

(Atis? ^^)

Od Rue cd. Lorem

Rue spojrzała na towarzysza i uśmiechnęła się lekko.
- No co? - Obruszył się.
- Nic tylko tak sobie pomyślałam jak bardzo zmieniłeś się odkąd cię poznałam. Wtedy wydawałeś się taki doświadczony przez życie, nieugięty.
- To źle?
- To nienaturalne. - Wzruszyła ramionami. - W książkach, tego typu postacie są strasznie zrozumiałe. Autorzy często  pokazują je jako dumne pawie z tragiczną przeszłością. To taki trochę żałosne.
- Nigdy tak o tym nie myślałem. Dużo czytasz?
- O tak. - Rue od razu się ożywiła. O ksiazkach mogła rozmawiać godzinami. - Rzadko mi się zdarza, żebym po zaczęciu książki odłożyła ją przed skończeniem. Nie lubię tak... oh zaraz będzie  nasz przystanek. 
Przejechali przez niemalże puste skrzyżowanie, a autobus zatrzymał się przy opustoszałym chodniku. Rue i Skryba natychmiast wyskoczyli z pojazdu.
Mężczyzna rozejrzał się uważnie.
- Zawsze jest tu tak pusto o tej porze? - Zapytał. - Rzadnych barów, klubów, nocnego życia?
- Raczej nie, tu ewentualnie możesz liczyć na eleganckie kolacje. To o czym mówisz można znaleźć na obrzeżach, a to i tak niewielki wybór w porównaniu z innymi częściami miasta.
Skryba pokiwał powoli głową.
- Okey. Prowadź.
Rue odetchnęła głęboko, starając się zapanować nad ogarniającym ją przejmującym smutkiem. Ruszyła szybko przed siebie. Urokliwe, zadbane uliczki zawsze ją zachwycały i w innych okolicznościach zapewne paplałaby bez przerwy o wspaniałości tego miejsca. Teraz jednak miała ochotę to wszystko zniszczyć, jak to miejsce mogło pozostawać niezmiennie spokojne i piękne po tym co się wydarzyło. 
- I jak ci się tu podoba? - Musiała przerwać milczenie, bo nadchodzące ją mroczne myśli były nie do zniesienia.
- Czy ja wiem... jak na wystawie sklepu. Wszystko tu jest takie czyste, wręcz nienaturalne jak w reklamie, a brak ludzi jeszcze wzmacnia to wrażenie.
-Nigdy tak o tym nie myślałam. - Odparła Rue. Skryba parsknął cicho na te słowa, po czym dodał wesoło.
- Ale pewnie gdybym pomieszkał tu dłużej, w końcu dostrzegłbym ich piękno. Lub może wręcz przeciwnie. Nie widziałbym ich wcale. 
Rue znieruchomiała. Byli na miejscu. Stała tak może ułamek sekundy, gdy coś z całej siły uderzyło ją w plecy. Runęła na ziemię i gdyby nie szybki refleks Skryby najprawdopodobniej wybiłaby sobie zęby.
- Przepraszam. Nie zauważyłem, że stanęłaś.
- Nic nie szkodzi. Jesteśmy na miejscu.
(Lorem)

30 sierpnia 2016

Od Lorema cd. Rue

Rue przyjęła podane przeze mnie chusteczki i schowała w nich twarz. Przez chwilę czekałem, wsparty na oparciu krzesła, aż dziewczyna się uspokoi. Gdy wreszcie przestała chlipać i zza białej zasłony wyłoniły się zaczerwienione oczy, położyłem na stoliku długopis i kartkę. Brunetka spojrzała na nie, nic nie rozumiejąc.
- Opisz ją – zachęciłem dziewczynę. – Włosy. Oczy. Wszystko. Śmiało.
Rue chwyciła powoli zaoferowany przeze mnie pisak i zaczęła powoli skrobać po kartce, a gdy mi ją oddała lista nie wyglądała imponująco. Różowe włosy, błękitne oczy, ciemny strój, strzykawka, cała we krwi. Położyłem kartonik na stoliku i odchyliłem się lekko na krześle. Różowe włosy.
- Gdzie? – spytałem.
- Arena 2… w moim dawnym domu… - Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Może nieco zbyt gwałtownie opadłem na posadzkę, dopiłem rosół i wstałem. Spojrzałem wyczekująco na towarzyszkę.
- Chcesz tam iść…? – spytała. – To nie ma sensu. Nie pozostawiła po sobie żadnych śladów.
- Równie dobrze tam możemy zacząć – oznajmiłem poważnie. Wyciągnąłem dłoń do dziewczyny. – Idziemy?
Po sekundzie wahania pokiwała głową i podała mi rękę. Pomogłem jej wstać i nie puszczając wyprowadziłem z knajpy w zimny wieczór. Dopiero tam Rue wyswobodziła swoją dłoń z mojego uścisku, nieco zmieszana. Zacisnęła wargi i uniosła pewnie głowę, choć wszystkie moje zmysły krzyczały z bólu, towarzyszącego jej rozpaczy.
- To tędy – wskazała na ulicę na prawo. – Jak się pośpieszymy i przemkniemy przez patrole na granicy to może nawet zdążymy na nocny autobus.
Skinąłem głową i ruszyliśmy razem w kierunku wskazanym przez dziewczynę. Byłem pod wrażeniem szybkości, z jaką chodziła. Zwykle mało kto jest w stanie dotrzymać mi kroku z racji mojego wzrostu, jednak jej determinacja najwyraźniej pchała ja do przodu. Gdy naszym oczom ukazało się przejście graniczne, na chwilę weszliśmy w boczną uliczkę.
- Jak zamierzasz się przedostać? – spytała dziewczyna. – Przecież o tej porze jest znacznie więcej patroli!
- Zaufaj mi – powiedziałem, uśmiechając się lekko. Rue patrzyła na mnie niepewnie, jednak gdy wyszedłem z bocznej uliczki i ruszyłem prosto na strażników, podążyła za mną.
Gdy byliśmy kilka metrów przed bramą, stojący obok strażnik zareagował, wychodząc ze swojej budki na nasze spotkanie. Na szyi miał przewieszony karabin, a za paskiem pistolet. Jego mina zdecydowanie nie była przyjazna.
- Czego tu chcecie?! Nie wolno poruszać się pomiędzy dzielnicami! – warknął.
- Jednak chcieliśmy tylko przejść – powiedziałem, a moja towarzyszka spojrzała na mnie z niepokojem. To prawda, że w tym momencie musiało to brzmieć naprawdę głupio.
- Co?! Głuchy jesteś? – ponownie warknął żołnierz, odbezpieczając karabin. – NIE MA PRZEJŚCIA.
- Przecież widzę, że jest – odparłem. – A my chcemy z niego skorzystać.
Żołnierz spuścił dłoń z broni. 
- Skorzystać? Z przejścia tak? Jesteście z Komisji Rewizyjnej SJEWu? – Mężczyzna skrzywił się. – Zrozumcie. Mam rozkazy.
- My również – powiedziałem, robiąc kolejnych kilka kroków w jego kierunku. – Otworzysz nam?
Mężczyzna westchnął i podszedł do bramy. Chwilę majstrował przy zamku, po czym otworzyła się lekko.
- Dziękujemy. – Uśmiechnąłem się, przechodząc koło niego, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Dziewczynka przemknęła za mną na ulice Areny 2. Przez dobrą chwilę milczeliśmy.
- Jak to zrobiłeś? – spytała.
- Dar przekonywania – mruknąłem, nie patrząc na dziewczynę. – Gdzie teraz?
- Przystanek jest tam. – Brunetka wskazała białą wiatę kawałek od nas. Skierowaliśmy tam swoje kroki i stanęliśmy w jej cieniu. Wyjąłem telefon z kieszeni i sprawdziłem godzinę.
- Nasz autobus – oznajmiła niespodziewanie Rue, wskazując żółty kształt. Chwilę później wsiedliśmy do środka, a dziewczyna kupiła nam bilety, nie zwracając uwagi na moje protesty. Gdy już zajęliśmy miejsca na końcu pojazdu zacząłem się rozglądać.
- Nigdy nie jechałem autobusem – przyznałem po chwili.
(Rue?) 
File:Patch chroniko.gif

28 sierpnia 2016

Od Rue cd. Lorem

- W porządku? – Zapytał, siadając lekko na krześle.
- Tak. – Odparła nieco zbyt gwałtownie.
- Coś ci nie wierzę. – Pochylił się nieco w jej stronę i ściszył głos. – Coś nie daje ci spokoju i nie sądzę, aby był to SJEW.
- Serio uważasz, że będę ci się spowiadać. – Głos jej drżał. Powoli docierało do niej, że to co planuje, zemsta na morderczyni jej przyjaciółki, od początku idzie źle. Nie miała nawet pojęci, jak nazywała się ta kobieta, jak zamierzała ją zatem wytropić i stanąć z nią do walki nie wiedząc nawet jakie posiada umiejętności. 
- Może mógłbym ci pomóc, jestem w końcu z podziemia. 
- Czyli tak po prostu wydałbyś mi każdego o kogo bym zapytała?
- Sądząc po tym jak niewiele wiesz o podziemiu nie sądzę, abym miał wydawać ci kogoś szczególnie dla mnie wartościowego.
Zawahała się. Bez pomocy raczej nie posunie się ani o krok. Pora zagrać w otwarte karty, przynajmniej na razie.
- Szukam kobiety, która... - poczuła, jak drga jej dolna warga, nie była w stanie powstrzymać cichego szlochu – …która zabiła moją przyjaciółkę.
Skryba zmrużył oczy i już miał coś powiedzieć, gdy na stoliku przed nimi wylądowała tacka z filiżanką czarnej kawy i parująca miska niezbyt apetycznie wyglądającego rosołu. Oba naczynia nosiły ślady częstego używania a sądząc po pokrywających je smugach, nikt specjalnie nie przejmował się ich dokładnym umyciem. 
- Jesteście tu zaledwie parę minut a już udało ci się doprowadzić dziewczynę do łez. – Hukną barman szczerząc do nich zęby. Rue odwróciła wzrok, a Skryba spojrzał na mężczyznę ostro. Barman pokręcił głową i odszedł mamrocząc coś o fatalnym poczuciu humoru. Skryba odczekał chwilę i spojrzał na Rue ze współczuciem. Dziewczyna otarła rękawem mokre policzki.
- Nie rozumiem nawet dlaczego to zrobiła. – Chlipnęła cicho. Z jej ust wypłynął potok słów, którego nie umiała już powstrzymać. – Obudziło mnie ukłucie w szyję… powieki miałam ciężkie, ale jakoś udało mi się otworzyć oczy, widziałam jak ta kobieta.. – głos znów jej się załamał – jak ta kobieta zabija Misao. Nic nie mogłam zrobić, tylko patrzeć jak Misao… - Łzy zalały jej twarz. Skryba pochylił się do sąsiedniego stolika, aby zabrać z niego kilka chusteczek i podał je. 
(Lorem?)