25 czerwca 2019

Od Calii cd. Camille

Pracujesz dziś? – zapytała Cam po chwili w przerwie między jednym rogalikiem a drugim, najwyraźniej chcąc odciągnąć moją uwagę od jej przyszłego związku z Fionnem.
– Mhm. – Pokiwałam głową, przeżuwając swoją część śniadania. – Zaraz idę.
Camille zmarszczyła brwi.
– To po co ty tu w ogóle przychodziłaś?
Wzruszyłam ramionami.
– Żeby się z ciebie pośmiać, to chyba oczywiste. Ej właśnie, mogłaś się umówić z Fionnem u mnie w pubie!
Brunetka uniosła brwi.
– Oświeć mnie proszę, czemuż to?
– Dałabym ci zniżkę, w razie gdyby miał zamiar cię wystawić. – Wyszczerzyłam zęby. Cam przewróciła oczami.
– Nie wystawi mnie, Calia. To jego interesy.
– Mhmmmmmmm.
– Calia.
– Mhmmmmmmm.
Camille westchnęła ze zrezygnowaniem, przykładając dłoń do czoła.
– Naprawdę cię nie znoszę.
– Naprawdę mnie uwielbiasz! – Klasnęłam w dłonie radośnie. – Kto ci sukienkę pożyczył? Kto cię wyszykował na milion dolarów? Dzięki komu masz randkę z O'Reillym? Kto ci taką dobrą kawę zrobił? Poza tym, ciesz się, mogłam do ciebie przyjść o siódmej.
– To nie jest randka. Poza tym, nie wstałabyś na siódmą – zauważyła Camille sceptycznie.
– Fakt. Ale mogłam.
– Ja nie wiem, dlaczego ja się z tobą jeszcze przyjaźnię – mruknęła, mieszając swoją kawę. Wyszczerzyłam zęby.
– Ja wiem. Dlatego, że jestem cudowna, fenomenalna, najlepsza i takie tam.
Camille spojrzała na mnie jak na wariata.
– Dobra, weź już. – Machnęła ręką. – Idź do tej pracy. Same głupoty wygadujesz.
(CAMILLE? <3)

22 czerwca 2019

Od Lorema cd. Tiffany

Wkroczyli do niewielkiego przedsionka, którego ściany wymalowane były w coś na kształt komiksowej wizji zalanego ścieku, w którym unosiły się różne śmieci, ryby z krzyżykami na oczach czy bliżej niezidentyfikowane glony. Lorem maszerował pewnie w stronę zasłonki, zrobionej ze zwieszających się z stropu korytarza pasków tkaniny, wyciętych w fale i tańczących lekko od przeciągu, który spowodowało otwarcie włazu. Zwykły środek ostrożności.
  Mężczyzna rozsunął girlandę i odsunął się, puszczając dziewczynkę przodem. Ta niepewnie minęła go, by wejść prosto do okrągłej sali, na której środku znajdowało się niewielkie podwyższenie, zrobione ze starych palet po pelecie. Wokół niego na ziemi rozłożone były poduszki, wśród których dominowały długie, aligatory we wszystkich kształtach, rozmiarach i odcieniach zieleni. Był w śród nich również jeden naturalnej wielkości, różowy słoń oraz mała grupka bardziej pufowatych puszek po popularnych w europie napojach typu Coca Cola, Fanta, Sprite oraz, nie wiadomo czemu, Płynna Esencja Z Jednorożców I Tęczy. I tutaj ściana przyozdobiona była motywem ściekowym, wzbogaconym o olbrzymiego aligatora, którego masywne cielsko opływało pomieszczenie, a na którego łuskach widać było poprzylepiane liczne zielone karteczki. W tym momencie pomieszczenie było zupełnie puste i Lorem poczuł ukłucie w sercu. Wcześniej zawsze tęskniło życiem. Zawsze. I nie chodzi tu tylko o liczne występy, jakie widziała ta scena. Ktoś po prostu zawsze tu był - czy to szyjąc poduszki, czy doklejając wiersze na aligatorze, czy majstrując przy scenie...
- Tu zaczekamy - oznajmił jasnowłosy cicho, ruszając w stronę jedynego słonia na sali, który zwykł być najbardziej obleganym obiektem na sali. Lorem ostrożnie usadowił się na jego wytartym boku, od razu zapadając się w miękki puch, którym był wypchany. Rozkładając się wygodniej spojrzał na dziewczynkę, nadal stojącą w wejściu i wodzącą spojrzeniem po znajdujących się tutaj elementach wystroju. Mężczyzna pamiętał, że gdy pierwszy raz tu trafił również był pod wrażeniem, jednak częste odwiedziny sprawiły, że to wszystko wydawało mu się zupełnie zwyczajne.
- Daligator - oznajmił, zwracając uwagę dziewczyny na siebie. - Tak to nazywamy.
  Spośród pluszaków, uniosła się postawna postać w stroju pluszowego aligatora i oparła dłonie na ramionach Tiffany.
- Ponieważ Dali go zaprojektował. - Wyszeptał ktoś prosto do jej ucha sprawiając, że gwałtownie odskoczyła i potknęła się o poduszkę w kształcie puszki, upadając na miękkie grzbiety gadów. - A Patosowi zdarzyło się przy rozmowie z Stachurą przejęzyczyć, łącząc nazwisko biednego Salwadora z aligatorem. - Osoba, ukryta pod maską stwora nie zrobiła sobie najwyraźniej nic z gwałtownej reakcji dziewczynki. - I się przyjęło, jak też większość podobnych absurdów zwykło przyjmować się w naszej organizacji. - Rozłożył ramiona, po czym jakby uświadomił sobie, że czarnowłosa wciąż leży na ziemi, bo schylił się, podając jej dłoń i stawiając oniemiałą dziewczynkę do pionu. - Musisz być tu po raz pierwszy. Dobrze widzieć nowe twarze.
- Jak tak dalej pójdzie, nie będzie ich wiele - powiedział Lorem, bezszelestnie stając za plecami aligatora. Ten odwrócił twarz bokiem do jasnowłosego, a zielonkawe światło pomieszczenia zagrało w jego kauczukowym oku.
- Jeśli tak się wydarzy, będzie to tylko i wyłącznie z twojej winy, Skrybo. Twoje wystąpienia są zaprawdę żałosne i tylko psują opinię nam, prawdziwym artystom. - Zapadła chwila ciszy, po czym spod maski rozległ się stłumiony śmiech. - Dobrze cię widzieć. Dawno nie przychodziłeś i już zaczynałem się martwić, że zjedli cię dziennikarze. Usiądźcie proszę. - Aligator uczynił zapraszający gest, wskazując na rozłożone wszędzie poduszki. - Zaproponowałbym herbaty, jednak pływający barek się zepsuł i Kwintus go naprawia na powierzchni i...
- Somniatis Tenebris. Wiesz coś o nim? - zapytał bez dalszych wstępów Lorem.
  Aligator szurnął gwałtowniej ogonem po ziemi. Spojrzał na mężczyznę.
- Zegarmistrz nie jest już jednym z nas. Nie wiem czy przy tym byłeś... on jest wilkiem Loremie. Zamordował trzech malarzy, którzy któregoś dnia przyszli do niego zostawić swoje obrazy.
(Tiffany?)

Od Tiffany C.D Lorem

  Tiffany wykazywała się całkiem otwartym, artystycznym umysłem. Przynajmniej w rysowaniu. Ktoś miał ją poprosić o zobrazowanie złości, a ona zrobiłaby to w kilku sekundach, tworząc pomysł w głowie, kiedy instruktor opowiadałby co nie co o danej emocji. Smutek był zwykle jej towarzyszem i częściej dokuczał jej niż gniew czy radość. Czasami też melancholia dominowała serce i dziewczyna wpatrywała się smutno w okno, a wspomnienia przygód z Somniatisem, Argoną, jej bratem i ojcem rozrywały ją od środka. Dla niektórych to był piękny okres, ale dziewczyna myśląc tylko o swoich dawnych kompanach czuła dominującą pustkę i samotność. Pragnęła za wszelką cenę powrócić do tamtych czasów i zostawić teraźniejszość. Zrobiłaby cokolwiek. 
     Łza skapnęła na dzwoneczek, ale ten nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Najprościej można by po prostu nic nie zagrać, bo przecież pustka, cisza, nierzadko utożsamiana jest ze smutkiem.
     Nie, mruknęła sama do siebie panienka, unosząc rękę i wpatrując się w złoty przedmiot, dyndający nad jej głową. Zagraj o tęsknocie, o tym, co najbardziej cię boli. Przypomnij sobie. Dobrze. Pamiętasz chyba tę nutę, która kojarzyła ci się z ziarnem goryczy zasadzonym w twoim smutnym sercu, prawda?
     Zaczęła się delikatnie kołysać i zamknęła oczy. Dzwonek zaczął wydawać z siebie ciche dźwięki, a ona płakała. Nie był to histeryczny skowyt, wołający Lorema o atencję. Była to cicha, ledwie wyczuwalna dla niego emocja. Całą swoją siłę, cały swój ból przelewała na instrument. Bardzo prosty. Nie czuła się uzdolniona muzycznie, ale była artystką. Omal nie wypadł jej dzwoneczek z dłoni dwa razy i zdarzyło jej się wypaść w rytmu. Potrzebowała jeszcze dwóch prób, aby w końcu drzwi się otworzyły, a ona mogła oddać mężczyźnie to, co jej wręczył. 
     - Pierwszy raz? - zapytał białowłosy, chowając przedmiot. 
     - Kiedyś miałam do czynienia z muzyką, ale to były tylko próby, które szybko się kończyły. Miałam też wtedy osiem lat i szukałam swojego prawdziwego ja. To nie było dla mnie. - otarła łzy rękawem i szybko zasłoniła twarz przed Loremem. Kolejny wybuch płaczu przy nim sprawiał, że dziewczę zaczęło się czuć coraz mniej komfortowo. I drżała. 
      Nie spodziewała się, że mężczyzna owinie ją teraz płaszczem i delikatnie obejmie, jak młodszą siostrę. Dawno nie dostała chociażby tak słabego przebłysku czułość ze strony trzeciej osoby. Oddech jej spowolnił i oboje wkroczyli do pomieszczenia. Zastanawiała się, to właściwie zastaną po drugiej stronie. 
(Lorem?)

21 czerwca 2019

Od Argony cd. Calii

- Zastanowimy się nad tym później. Teraz musimy ruszać za karetką, jeśli nie chcemy zgubić naszego dziennikarza. - Calia zrobiła ruch, jakby chciała na piechotę gonić samochód, jednak Alpha ją powstrzymała.
- Dobrze. Zrobię to. Jestem szybsza. - To mówiąc wymownie przewróciła oczami. - Przeszukaj jego pokój. Może znajdziesz te zdjęcia lub jakieś ślady. Wyślę ci esemesa z miejscem spotkania.
  Calia skinęła głową, a czarnowłosa ruszyła chodnikiem, rozglądając się na boki. Karetka oddalała się coraz bardziej, jednak kobieta cały czas była w stanie dosłyszeć wycie syren. Powinna być w stanie ją dogonić. Skręciła gwałtownie w bramę jednej z willi, wyglądających na puste i po chwili wybiegł z niej masywny, czarny pies. Kierując się zanikającym wyciem syren, Argona pędziła, starając się trzymać w cieniach murów i przekraczając ulicę tylko wtedy, gdy było to na prawdę konieczne. Na Arenie 2 rzadko widywano bezpańskie psy, istniała więc obawa, że ktoś zadzwoni po hycla, musiała więc zachować tyle ostrożności, ile była w stanie.
  Nagle dźwięk karetki urwał się. Wadera przebiegła jeszcze kawałek w tym kierunku, w którym dotąd zmierzała, jednak wkrótce zwolniła i przemieniła się w człowieka. Biegając na oślep nie znajdzie tego szpitala. Był za to lepszy sposób.
  Zmierzając dalej obraną drogą rozglądała się za zbłąkanymi przechodniami. Jak na złość ulice były zupełnie puste. Kilkoro ludzi wyglądało przez okna domostw, zapewne zaniepokojonych dźwiękiem syreny. Tylko jeden starszy jegomość podszedł do płotu i rozglądał się, jakby czegoś szukał. Argona przyspieszyła.
- Przepraszam pana, gdzie tu jest najbliższy szpital? - zapytała tak uprzejmie, jak tylko była w stanie.
- Dwie przecznice dalej - mruknął, ze skwaszoną miną. - A czego pyta?
- Mój znajomy tam się leczy i chyba podał mi zły adres - odpowiedziała, zmuszając się do markotnego uśmiechu, po czym ruszyła zdecydowanym krokiem we wskazanym kierunku. Za sobą usłyszała jeszcze coś w stylu "Ach ta dzisiejsza młodzież. Zero szacunku dla starszych".

[...]Szpital to mało powiedziane. Miejsce, w którym znalazła się kobieta wyglądało jak luksusowy hotel, do którego tylko przypadkiem został zaproszony kongres naukowy. Po marmurowych posadzkach przechadzali się dobrze odziany pacjenci, w towarzystwie pielęgniarek w eleganckich fartuszkach, a za ladą recepcji siedziała nienaturalnie uśmiechnięta kobieta, której twarz miała na sobie grubszą warstwę makijarzu, niż Mona Lisa farby.
- W czym mogę pomóc - zapytała, gdy czarnowłosa podeszła do lady.
- Szukam... - I w tym momencie Argona uświadomiła sobie, że imię mężczyzny nie padło podczas całej rozmowy. Niedobrze. - Szukam mężczyzny, który został tu właśnie przywieziony przez karetkę. Jestem jego przyjaciółką i obawiam się o jego życie.
  Co prawda twarz kobiety nie zdradzała żadnej obawy, niemniej recepcjonistka zaczęła przeglądać bazę danych.
- Pan Salzman Horace? Sala 436 piętro 4. W tym momencie jego stan jest krytyczny i zajmują się nim nasi najlepsi specjaliści, jednak może pani zaczekać przed salą.
  Alpha pokiwała głową i ruszyła we wskazanym kierunku.
(Calia? Jak tam miejsce zbrodni?)

Od Lorema cd. Camille

Zagadkę najady? - zapytał Lorem niepewnie.
- No wiesz, powiedziała, że cała rodzina Impsumów zginęła w pożarze Rzymu. Łącznie z tobą lub twoim imiennikiem. I że było to dawno. To dziwne, nie sądzisz? - oznajmiła rzeczowo. 
  Mężczyzna zrobił zakłopotaną minę i zaczął drapać się po tatuażu na szyi. Nie do końca wiedział, jak to powiedzieć dziewczynie. Nie do końca też wiedział, czy powinien jej to mówić. Mężczyzna spojrzał na Camille z ukosa. Cóż... nie miał w sumie nic do stracenia. Zresztą i tak pewnie mu nie uwierzy.
- Moja rodzina zginęła w pożarze Rzymu. Ja też prawie... - To mówiąc odsunął grzywkę, pokazując paskudną bliznę po oparzeniu, okrywającą połowę jego twarzy. - Uratowała mnie Kaliste, nimfa oddając po opiekę Tyberiniusowi. - Zamilkł, czekając na niedowierzające pytania i uwagi, jednak kobieta tylko pokiwała powoli głową, jakby się zastanawiała nad sensem jego słów. Uwierzyła mu? Tak po prostu? - To było w 64 roku... - dokończył cicho.
- Czyli w tym momencie masz...prawie dwa tysiące lat? - spytała Camille z wahaniem.
- W pewnym sensie - przytaknął Lorem, coraz bardziej nerwowo drapiąc się po szyi. 
- Więc czemu... - Kobieta zmarszczyła brwi, po czym gwałtownie chwyciła dłoń Lorema i odciągnęła ją od jego szyi. Przez ciało jasnowłosego przebiegł dreszcz - nie do końca nieprzyjemny. - Przestań się drapać. Spójrz, rozharatałeś sobie szyję do krwi.
  Gdy mężczyzna spojrzał na swoje paznokcie faktycznie było na nich nieco czerwonej posoki. Nawet nie poczuł kiedy jego nie obcinane od dawna paznokcie przetarły warstwę naskórka. Pokiwał głową, a Camille puściła jego dłoń, która luźno opadła na uda Lorema. Zapadła pomiędzy nimi dość niezręczna cisza. 
- Jeśli sądzisz, że to pomoże mogę ci pokazać, gdzie stała moja willa - powiedział cicho jasnowłosy, nie do końca sam pewien, po co to proponuje. Właściwie powrót na Ainelysnart wydawał się najrozsądniejszą myślą, jednak czuł że w jakiś sposób jest coś winien tej dziewczynie. I że być może to wyrówna nieco dług.
(Camille?)

19 czerwca 2019

Od Akiro cd. Argony do Camille

Gdy Argona puściła czarnowłosego, ten poprawił swój kołnierz. Mimo że nie było widać nic po nim, to wiedział, że sytuacja nie jest za ciekawa. Argona ruszyła przodem na złamanie karku, a chłopak dokończył rozmowę ze starszym osobnikiem i dogonił dziewczyny. Jego skupienie wymalowane na twarzy nie było naturalne dla tego osobnika. Do zamku mieli kawał drogi, ale pójście do niego, byłoby prawdopodobnie błędem. Zdrajca mógł tam zastawić na nich pułapkę. Akiro naciągnął kaptur na głowę, spojrzał na dziewczyny i na powóz, który zmierzał w ich kierunku. Chłopak spuścił lekko głowę w dół.
- Gdzie możemy iść? W obecnej sytuacji jesteśmy na przegranej pozycji. - jego wzrok nieprzytomnie wpatrywał się w wyższe od niego kobiety. - Ech, cała ta sytuacja jest beznadziejna. Na dodatek oczywiście musiałem wrócić tutaj z dwiema osobami, które w obecnej sytuacji są jak wrzód na tyłku. Wolałbym już je odesłać je do domu, ale na razie jestem na nie skazany. - głowa jasnowłosego była wypełniona po sam szczyt różnymi myślami i ruchami, gdy się nagle zatrzymał. - Już wiem, pierw musimy udać się na Bagna Nerody.
- Na Bagna?
- Tak właśnie na Bagna. Więc musimy zmienić kierunek, najszybciej będzie przez las.
- Więc na co czekasz! - głos Argony nadal przeszywał jego ciało, ale już przyzwyczaił się do jej poważnego i mrocznego tonu. Nie marnując ani chwili dłużej, skręcili w prawo i ruszyli przez las. Przez większość drogi szli w ciszy, gdy nagle jeden z towarzyszy chłopaka zażądał, by ten opowiedział im, co tutaj się stało. Jasnowłosy, zatrzymał się nagle w jednym miejscu, jak gdyby przed nim wyrosła murowana ściana, ciężko wypuścił powietrze ze swoich płuc i ruszył dalej.
-W sumie mogę - powiedział, a jego oczy nagle przyciemniały. - Wszystko zaczęło się jakieś sześć lata przed wojną.
***
Dzieci, które bawiły się na polanie niedaleko swojego domu, na dźwięk rogu egura, ruszyły w stronę głównej drogi miasta. Tylko jeden z nich o kruczoczarnych włosach, który był zajęty oglądaniem stworzeń niebieskich, nie zareagował na tą charakterystyczną nutę.
- Braciszku Aki, bo znowu ich przegapimy, a obiecałeś mi. - chłopak skupił wzrok na dziewczynce i ujrzał jej nie do końca zadowoloną minę, z lekko nadętymi policzkami.
- Już, przecież obiecałem, nieprawdaż Eliz? - przez bramę przejechał obecny król wraz z pierwszymi rycerzami. Ich uroczystemu powrotowi do domu towarzyszyły oklaski i głośne wiwaty.
- Patrz, patrz, jedzie Anerdi. - oczy zalśniły dziewczynie, na widok obecnie najmłodszego członka obrony królestwa. Nagle całą drogę pomiędzy drzewami wypełniła mgła, ludzie zaczęli uciekać, można rzec, że wybuchła mała panika. Nagle rozbrzmiał rozpaczliwy terkot wierzchowca, a we mgle rozbłysło małe światło. Rodzeństwo próbując zejść z dachu, ześlizgnęło się i wpadło we mgłę. Po paru sekundach chmura tak samo, jak się szybko się pojawiła, tak samo szybko znikła, ukazując rodzeństwo siedzące na trójce zamachowców. Zostali uznani za bohaterów i zabrani do zamku. Tak zaczął się ich trening na rycerzy, Minęły kolejne lata, Akiro stał się najmłodszym członkiem Bractwa Rycerskiego, ponieważ jego siostra nie dożyła pasowania. Po upływie kolejnych dwóch miesięcy całe królestwo pogrążyło się w żałobie z powodu śmierci króla, lecz następnego dnia jego córka Alenor została ukoronowana na nowego władcę. Była w tym miejscu pierwszą kobietą, która była królem. Od tego zdarzanie mijały kolejno dni, a wraz z nimi pojawiały się nowe osoby na zamku, wszystkie w jakiś sposób były ze sobą związane. Cała dziesiątka przez lata broniła kraju, lecz pewnego dnia, jeden z członków zdradził.
   Kor i Seth weszli do sypialni Qwara, w ten im oczom ukazała się krwawa masakra. Wszędzie było pełno krwi i rozerwanych części ciał, a nad tym wszystkim stał Tei.
- Tei co to ma znaczyć?! - wykrzyczała Kor, zaszokowana postępowaniem towarzysza, lecz on powoli odwrócił się w ich stronę, a na jego twarzy widniał cienki złośliwy uśmiech, jego ramiona zaczęły unosić się rytmicznie w górę i w dół, a z jego gardła wydarł się cichy chichot, który przerodził się w szaleńczy śmiech.
- Wszystkich waz pozabijam! - I tak w kółko.
***
- Niestety wymknął się im, co w skrócie doprowadziło do wojny - zamilkł na moment - na której pojawił się ten sam gad. Reszta jest wam na tę chwilę zbędna - powiedział, mijając kolejny krzak dzikiej róży i po dwóch krokach zatrzymał się nad przepaścią. - no to jesteśmy. - powiedział, spoglądając w dół, po czym zniżył się do poziomu ziemi i wzdłuż ściany przepaści zaczął schodzić coraz niżej. Tymczasem kobiety zostały zostawione same sobie i starały się zrozumieć, co dokładnie muszą zrobić, by wrócić do domu. Niewielki szelest dotarł do ich uszu, z głębi lasu.
- Słyszałaś to?
- Tak. - obie stanęły w pozycjach do ataku, w tym czasie Akiro dotarł do miejsca, gdzie zostawił potrzebne rzeczy i, po wyciągnięciu plecaka z ukrycia, wdrapał się na górę. Gdy tylko jego ręce i głowa znajdywały się powyżej gleby, ujrzał rozgromiony tłum.
- Co tu się stało? - spytał, wchodząc na bezpieczny grunt.
- Zakatowali nas. - Wenur podszedł ostrożnie do jednego z nieprzytomnych ludzi i zaczął go przeszukiwać, Nie znalazł nic, co zbudziło, by jego ciekawość oprócz ostrza z wyciętym słowem „Far". Akiro ocucił nieprzytomnego chłopaka i zaciskając lewą dłoń na ostrzu, zwrócił się do niego.
- Skąd to masz?
- Asor! - zbulwersowany jasnowłosy uderzył chłopaka z całej siły w twarz, aż ten się przewrócił.
- Pytałem grzecznie, a teraz gadaj, skąd to masz! Wiem, że to nie należy do ciebie.
- Należy do mojego nauczyciela.
- Faro gdzie on jest! -chłopak odwrócił wzrok.
- Aho! Nie mamy na to czasu, Tei jeszcze o nas nie wie - warknął na niego, tracąc cierpliwość.
- Wenur?
- No nareszcie zaczynasz łapać. A teraz zaprowadźcie nas do bazy. - Chłopak kiwnął zgodnie głową i podniósł się z ziemi. Gdy zebrali resztę, wszyscy powoli ruszyli w drogę do kryjówki. Po paru minutach cichego marszu weszli do jaskini, gdzie powoli zaczęli gubić się w plątaninie podziemnych korytarzy. Gdy już je opuścili, trafili na wioskę ukrytą wśród roślin. Wszyscy szli tam, gdzie szedł ich młody przewodnik. Chłopak wspiął się po drabinie i poprosił, by chwilę na niego zaczekali. Dzieciak ledwo wszedł do pomieszczenia, a już wzywał Wenura. Szybko wspiął się na górę i bez zbędnych ceregieli wszedł do pomieszczenia, gdzie znajdował się właściciel ostrza. Na widok swojego dawnego kompana, zerwał się na równe nogi, po czym przewrócił niewielki stolik, który znajdował się przednim.
- Wenur!
- Kopę lat, Faruś - odpowiedział, zanim ten rzucił się na niego z uściskiem. Chwilę porozmawiali, a Akiro wytłumaczył mu, kim są dwie kobiety czekające na dole.
(Camille?)

18 czerwca 2019

Od Lucii cd. Jamesa

Lucia zmarszczyła brwi, trochę nie wierząc w to, co widziała. Czy to właśnie James Von Alwas zmierzał w jej stronę? Czy to krew na jego drogim garniturze? Spotkali się mniej więcej w połowie dzielącego ich dystansu i tym razem nawet nie próbowali udawać, że się nie znają, co Lucia odnotowała jako maleńki progres.
– Ładne buty – rzucił mężczyzna na przywitanie, unosząc brwi i patrząc wymownie na jej-jego białe szpilki.
– Ładny zegarek – odgryzła się kobieta, zerkając na jego nadgarstek. – I ładny garnitur, panie oficerze. Taki nie za czysty.
Widziała, jak James zaciska mocno usta.
– Generale – rzucił w końcu spokojnie. Włoszka zmarszczyła brwi.
– Co?
– Panie generale – wyjaśnił. – Nie oficerze.
Kobieta uniosła obie dłonie w obronnym geście.
– O, przepraszam. Generale. Mam rozumieć, że to krew twoich wrogów? – zapytała, ale chyba nie podchwycił żartu, bo odpowiedział śmiertelnie poważnie.
– Tak.
Miała nadzieję, że jednak podchwycił żart, a jego odpowiedź była tylko kontynuacją. Nie zamierzała sobie jednak dłużej zaprzątać tym głowy. Czekały na nią jeszcze swoje sprawy.
– Spróbuj Veestem – poleciła, ze zdegustowaną miną patrząc na jego ubiór. – Powinno się odeprać. Von Alwas zamrugał kilka razy.
– Czym?
Veestem. – Wzruszyła ramionami. – Bardzo dobry płyn. Szkoda by było wyrzucić taki gustowny garnitur. A w pralni mogą na ciebie dziwnie patrzeć. – Uśmiechnęła się sztucznie. James zmarszczył brwi. Chyba trochę go skonsternowała.
(JAMES?)

Od Camille cd. Calii

  Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, złotko — rzuciłam cierpkim tonem, czując jak moja irytacja wzrasta z każdym wypowiedzianym przez Calię słowem wzrasta. Kochałam ją jak siostrę, ale momentami miałam ochotę ją zamordować. To był zdecydowanie jeden z tych momentów — Ale jedyna osoba, która dotąd mi się podobała od kilku miesięcy wącha kwiatki od spodu i to z mojej winy — zakończyłam. — Także prosiłabym o zaprzestanie takich komentarzy, bo nie zamierzam na pewno z nikim brać ślubu, w przeciwieństwie do ciebie. A teraz wybacz, ale muszę wykonać ważny telefon. Wzięłam urządzenie z parapetu i wykręciłam wczoraj zapisany numer. Po kilku sygnałach połączenie zostało nawiązanie.
— Witam — rzuciłam ciepło, wciąż mordując Calię wzrokiem, jednak ta niewiele sobie z tego robiła i dalej w spokoju popijała kawę. — Mam nadzieję, że to nie za wczesna pora — dodałam uprzejmie.
— Nie, skądże. Idealna rzekłbym wręcz — głos Fionna po drugiej stronie był tak samo radosny, jak poprzedniego dnia.
   Była to rzecz, która wyjątkowo mnie ucieszyła. Było mi miło, że jego grzeczność jest prawdziwa, a nie spowodowana wczorajszymi okolicznościami. Calia słysząc głos mężczyzny uniosła wysoko brwi, patrząc na mnie wyjątkowo wymownie. Wolną ręką pokazałam jej wyjątkowo obelżywy gest, a ta w odpowiedzi pokazała mi język.
— Cudownie — odparłam. — Chciałam zaproponować spotkanie związane z tematem, który poruszaliśmy już wczoraj.
— Tak, tak, pamiętam, oczywiście.
— Czy odpowiada ci czwartek o siedemnastej w kawiarni "Lete"? — wyrzuciłam z siebie. — Jeśli nie, to oczywiście jestem skłonna...
— Nie trzeba, spokojnie. To wyjątkowo dobrze dobrany termin.
— Cieszę się. W takim razie... Do widzenia
— Do widzenia, Camille. — rozłączył się, a ja odłożyłam telefon z powrotem na parapet. Calia ponownie rozwaliła się łokciami na stole.
— Więc mówisz, że nie zamierzasz się z nikim wiązać, taaak?
— Och zamknij się — żachnęłam się, wstając i odkładając rzeczy na zmywarkę — najpierw twój ślub, a potem ewentualnie zaprzątaj sobie tą śliczną główkę moim.
(Cal?)

Od Jamesa cd. Lucii

  Mężczyzna przymknął oczy, powoli tracąć swoje nieskończone niemalże zasoby cierpliwości.
— Veela — rzucił tonem, który od razu sprowadził obiekt badań do porządku — wrócę tu wieczorem, wtedy spróbujemy znowu — musiał wykorzystać całą swoją siłę woli, by na jego twarz wypłynął wymuszony uśmiech. Wyszedł z pokoju, trzymając kraniec fartucha przy ranie, tym samym tamując krwawienie. Zadrapanie pazurów nie było głębokie, jednak obficie krwawiło. W gruncie rzeczy James miał problemy także z odczuwaniem bólu, jednak z czysto lekarskiego punktu widzenia postanowił zająć się raną. Podszedł do najbliższej apteczki i podwinął rękaw białej koszuli jeszcze wyżej. Odkaził ranę i wyczyścił jej okolicę, by opatrunek lepiej się trzymał, po czym zabrał się za zabezpieczanie jej, gdy usłyszał za sobą chrząknięcie. Jakiś szeregowiec SJEW-u wyglądał na nieco przerażonego tym, że musi w ogóle go zaczepiać, zwłaszcza gdy ten jest cały oblany krwią.
— Panie Von Alwas — zaczął niepewnie. Generał odwrócił głowę i uniósł brew. — Coś do pana — położył niewielkie pudełko na ziemi i czmychnął daleko od Von Alwasa. Mężczyzna sięgnął po nie i jedną ręką otworzył wieczko. Wyjął liścik ze środka. "Jesteśmy kwita" głosiły jedyne zapisane na kartce ładnym, lekko pochyłym pismem słowa. W pudełku ukazał mu się elegancki zegarek z czarną tarczą i srebrnymi elementami. Skinął głową z minimalnym uznaniem. W gruncie rzeczy był raczej zadowolony, że ta sprawa skończyła się w ten, a nie inny sposób. Mało korowodów, wszyscy ukontentowani. PO chwili zastanowienia nałożył zegarek na nadgarstek. Pudełko schował do kieszeni i sprawdził po raz kolejny, czy opatrunek jest nałożony tak, jak być powinien. Niestety jednak cały jego strój był dość obficie oblany krwią i nie dało się wprost tego nie zauważyć na białym fartuchu, koszuli, marynarce i spodniach. Westchnął ciężko i wstał. Nie było sensu męczyć się przez resztę dnia — po prostu wróci do domu, przebierze się, by uniknąć niewygodnych pytań w klinice. Zabrał jeszcze swoją teczkę i szybkim krokiem opuścił bazę SJEW. Ludzie patrzyli na niego na ulicach, co dla Jamesa raczej nielubiącego być w centrum uwagi, było dodatkowo niekomfortowe. Co gorsza na horyzoncie pojawiła się charakterystyczna postać: jak zawsze elegancko ubrana Włoszka, w białych szpilkach ze złotymi elementami. No tak — pomyślał mężczyzna — lepiej być zdecydowanie nie mogło.
(Lucia?)

Od Calii cd. Camille

A o to – wyszczerzyłam zęby – że podoba ci się Fionn O’Reilly!
Camille prawie zakrztusiła się rogalikiem.
– On? Mnie?
– Oczywiście, że tak! – Klasnęłam w dłonie rozradowana. Zaczerwieniona jak burak Cam burknęła coś w odpowiedzi, ale średnio jej słuchałam. – Och, wyobraź to sobie. Będziecie mieli ślub jak z bajki. Kupimy ci przepiękną suknię. Dekoracje będą w odcieniach pastelowego fioletu i bieli, z zielonymi elementami. W kwiatach będą królowały magnolie! – Obserwowałam, jak z każdym moim słowem twarz przyjaciółki robi się coraz bardziej czerwona. Zastanawiałam się tylko, czy zorientowała się, że właśnie przedrzeźniam ją samą.
– Aha, chyba na twoim ze Stevem – mruknęła w końcu. Roześmiałam się głośno. – Po czym ty niby wnioskujesz, że on mi się podoba? Chociaż wcale mi się nie podoba. – Zastrzegła szybko, starając się odwrócić moją uwagę od planowania ich wesela.
– Wcaaaaleeee. – Pokręciłam głową.
– Calia – warknęła brunetka, co spotkało się z kolejnym wybuchem mojego śmiechu.
– Oj, Cam, Cam, ile my się znamy? Przecież ty się nie dajesz odwozić do domu byle komu, to po pierwsze. Po drugie, skoro chociażby przeszło mu przez myśl zaproponowanie ci odwózki to znaczy, że spędziliście ze sobą sporą część tego balu. Po trzecie, czuję, że jesteś zawstydzona, a to najlepszy znak.
– Calia! – zaprotestowała moja przyjaciółka z oburzeniem.
– No co? – obruszyłam się. – Jak tu nawet nie muszę używać mocy! Twoja twarz jest w tym momencie tak czerwona jak moja bluza! – Chwyciłam materiał w palce dla uwiarygodnienia swoich słów. – Ale spokojnie, nie ma się co dziwić. Z Fionna O’Reilly’ego jest niezłe ciasteczko. – Poruszyłam brwiami sugestywnie. Camille zamieszała łyżeczką swoją kawę.
– Powiem Steve’owi – mruknęła, a ja znów się roześmiałam.
– Powiedz, powiedz.
(CAMILLE? JAK TAM TWÓJ ROMANSIK? ;3)