29 października 2017

"Nie potrzeba już gwiazd – zgaście wszystkie – do końca; Zdejmijcie z nieba Księżyc i rozmontujcie słońce; Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień. Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się" gdy on umarł, czyli cd. opowiadania o śmierci...

Siedem dni później, 11.11.2032 r.
 Czarnowłosa kobieta spojrzała w lustro i przejechała wzrokiem po postaci, która się w nim odbijała. Zerknęła na misternie uplecionego koka, jej wzrok prześlizgnął się po twarzy bez wyrazu. Nie chciała patrzeć postaci w oczy. Ponieważ te oczy budziły w niej przerażenie. Od tamtego wydarzenia unikała spojrzeń w nie. Niegdyś radosne iskierki rozświetlały oczy koloru burzliwego morza i nadawały jej wygląd psotliwego elfika. Wiecznie nieco rozbawionego, z dystansem do otaczającej rzeczywistości. Teraz nie było w nich nawet sztormu. Nawet burzę potrafiła przyćmić pustka, która ją ogarnęła. Nie było tam nic. Smutku, żalu, złości...  Niczego jak w czarnej dziurze. Nie pojawiło się w nich nic. Gdy zabierali ciało Eliasa. Nic. Gdy musiała zorganizować pogrzeb ukochanego, nic. Gdy zabijała ludzi, którzy przygotowywali zamach. Jeszcze większe nic. O tak, Camille nie była już tą samą osobą. Skorupa zwana ciałem, w której wcześniej czuła się dobrze i bezpiecznie, teraz była obca. Zamknęła się w sobie, mało mówiła, jeszcze mniej jadła i spała. Wzdrygnęła się po czym przeniosła wzrok na szyję, potem na długą, prostą suknię z rękawkami w kolorze głębokiej czerni czerni, żakiet i stopy odziane w botki na obcasie w tym samym kolorze. Gdy upewniła się, że wszystko jest gotowe, schwyciła czarną kopertówkę i wyszła po schodach. Na dworze było zimno, jak to w listopadzie, jednak nie obchodziło jej to zbytnio. Przez te kilka dni niezbyt wiele rzeczy ją obchodziło. Wsiadła do samochodu pod domem, który przyjechał zaledwie minutę wcześniej. 
-Witaj Władysławie - przywitała się z premierem, a on odpowiedział jej tym samym. Nawet jej głos jakby wyprany z uczuć przywodził na myśl wygasły wulkan. Usiadła na fotelu obok niego, chociaż miejsca dookoła były wolne. Wydaje się, że pomimo nieufności wobec świata i innych ludzi, jaką zwykle oboje emanowali, tego dnia oboje potrzebowali bliskości drugiego człowieka. Dlatego też zdecydowali, że zjawią się na pogrzebie razem. Jako najlepszy i jedyny przyjaciel i jeszcze premier oraz... No właśnie... Kim dla samego zmarłego była Belcourt. Znajomą, przyjaciółką, miłością? Kobieta chyba nigdy nie miała się tego dowiedzieć. Po jakimś czasie samochód zatrzymał się i oboje wysiedli przy  największym cmentarzu na Ainelysnart. Leniniewski zaofiarował kobiecie ramię, które przyjęła. Oboje ściskali swoje ręce bardziej niż to konieczne. Była to jedyna oznaka tego, że to, co jest w środku jeszcze nie umarło. Czucie ciepła ciała drugiej osoby... To trzymało ich na nogach, pozwalało udawać, że nie dali się złamać. Bo czymże jest śmierć dla premiera. Ha! Widzicie go! Oto on! Zabili mu przyjaciela i trzyma się całkiem dobrze! Oto nasz silny premier! Wszędzie było mnóstwo ludzi. Rozstępowali się na ich widok, szepcząc między sobą. W ten sposób dotarli do miejsca, gdzie miał zostać pochowany Elias Staliński. Mahoniowa trumna miała na sobie wiele kwiatów i wieńców. Gdy stanęli przy niej, Camille spojrzała na tłum. Dostrzegła resztę członków swojej mafii, ale także mnóstwo innych ludzi. Skinęła głową Chloe i kilku innym osobom, a potem postanowili, że powinni zacząć. Na początek głos zabrał premier, w ujmującej ciszy jego głos niósł się i słyszeli go ludzie nawet stojący bardzo daleko od niego. Gdy skończył spojrzał wyczekująco na swoją towarzyszkę. Chociaż wiedziała, że to nastąpi, to nie chciała tego.
-Jak powiedział mój przedmówca - zaczęła, starając się by jej głos brzmiał równie mocno i wyraźnie, co poprzednika - dziękujemy wam za przybycie tutaj. Jest to wyraz szacunku, nie tylko dla zmarłego, ale również dla nas. Elias... Był moim najlepszym przyjacielem - jej głos drgnął. - Kochałam go - to akurat było prawdą - Był taki młody, miał wiele życia przed sobą. Jednak nie da się cofnąć czasu. Możemy za to przemyśleć to, co się wydarzyło. I wynikają z tego dwa wnioski. Zawsze należy ufać swoim przyjaciołom. I po drugie. Żyjmy tak, by w momencie śmierci nie żałować. Eliasie - tym razem zwróciła się do niego bezpośrednio, jednak patrzyła gdzieś ponad trumnę, w przestrzeń - bracie, przyjacielu... Dziękujemy. - zamilkła, a grabarze wzięli się za swoją pracę. Spuścili trumnę do grobu na linach. Po wyciągnięciu ich zamknęli płytę na grobie i zabezpieczyli ją. Wtedy to po warzy Camille popłynęło kilka łez. Wyryły drogę na policzkach, skapnęły na chodnik. Potem nadszedł czas kondolencji. Zajęło im kilka godzin, by tłum zniknął. Jednak została jeszcze jedna sprawa.
-Chodź - powiedział cicho premier, ciągnąc lekko kobietę w stronę samochodu. - Musimy to zrobić dzisiaj. W moim gabinecie czeka notariusz.  - Belcourt kiwnęła głową i otarła łzy. Droga nie zajęła im długo. Najpierw do pomieszczenia wszedł Leniniewski, a gdy wyszedł po piętnastu minutach wyglądał na wycieńczonego.
-Wracaj do domu - powiedziała twardo Camille - Ja sobie poradzę. Naprawdę. - Premier musiał rzeczywiście być na skraju, bo nie kłócił się długo i odszedł. Wtedy kobieta weszła do pomieszczenia. Przy biurku siedział mężczyzna po trzydziestce, ani przystojny, ani brzydki. Ot, przeciętny. Wzrok natomiast przykuwała teczka na jego kolanach. Przywitał się z nią, a gdy usiadła na krześle naprzeciwko biurka, przeszedł do rzeczy:
-Zacznę prosto z mostu, jeśli mogę. Elias Staliński w swoim testamencie zapisał pani cały swój majątek.
-Wszystko?- spytała zszokowana Camille.
-Co do grosza. Spieniężyliśmy także na jego życzenie wszystkie ruchomości i nieruchomości. One również lądują na pani koncie. - kobieta potrzebował chwili, żeby uporządkować wiadomości. Dlaczego jej? To pytanie kołatało jej się w głowie, ale po chwili zrozumiała. Przecież Leniniewski jest premierem, dosłownie śpi na kasie. Innych przyjaciół nie miał, rodziny też... A więc. Była po prostu jedyną możliwością. Ta myśl trochę zabolała, jednak potem pojawiła się inna. Kod do sejfu Eliasa. 2306. 23.06. 23 czerwca. Jej data urodzenia. 
   Musiała wyglądać naprawdę źle, bo mężczyzna podał jej butelkę wody. Wzięła łyka, a on zaczął mówić dalej. 
-Jest jeszcze jedna rzecz. Prosił, by pani to przekazać - to mówiąc podał jej paczkę rozmiaru mniej więcej A5 zawiniętą w szary papier. Tutaj moja praca się kończy. Dziękuję za współpracę. Do widzenia - powiedział, po czym wyszedł. Camille chwilę trwała w zawieszeniu, po czym delikatnie odpakowała papier. Pod spodem była kolejna warstwa, tyle że biała. Zmartwił ją nieco wykaligrafowany czerwonym atramentem na środku napis "Ufam Ci, Belle". Drżącą ręką odpakowała papier, starając się jak najmniej go podrzeć i... aż dech jej zaparło w piersiach. W jej dłoniach leżało najpiękniejsze wydanie dzieł Shakespeare'a jakie kiedykolwiek widziała. Zasłoniła dłonią usta. Przejechała opuszkami palców po okładce i przewróciła ją. W środku napisane tym samym pismem dwie rzeczy. Łzy z powrotem pociekły mi po policzkach, jednak starałam się, by nie zamoczyły książki.
 "Im więcej się wie, tym częściej się milczy." Zawsze wydawało mi się, że za dużo już widziałem, żeby znów coś poczuć. I wtedy pojawiłaś się ty. Nie wiem, czy moje serce posiadało kiedyś  zdolność kochania... a może w ogóle jej nie potrafiło. Jednak potem moje uczucia do Ciebie przypominały mi najbardziej ten ogień, opisywany w starych książkach. Może to była miłość, sam nie wiem. Jednak byłaś mi bliska, bliższa nawet niż mój przyjaciel. Jednak zdałem sobie z tego sprawę chyba trochę za późno. Jednak powiem to teraz, niech to wyznanie umocni cię, a nie złamie: Kocham Cię, Belle. Na swój dziwny, pokręcony sposób zawsze będę. Na zawsze Twój, El
 A pod spodem: 
"Nie płacz, ser­duszko. Nie bój się. Nie poddawaj.
Prze­cież każdy może się potknąć.
Cichut­ko. Nie tęsknij za wczo­raj. Ufaj w dziś."

"Nie zawiodę cię, Eliasie" pomyślała Camille Belcourt "Nie dam się złamać"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz