25 listopada 2017

Od Camille cd. Lorema

Gdy tylko wyszłam z hotelu, szybkim krokiem ruszyłam przez przerzedzone już ulice Paryża. Wiedziałam, że niedokończone sprawy należy załatwić jak najprędzej, dlatego zebrałam całą swoją odwagę i obrałam kurs na pierwsze z miejsc, które chciałam dzisiaj odwiedzić. Miałam trochę wyrzuty sumienia, że zostawiłam Lorema samego i nic mu nie wyjaśniłam, jednak nie chciałam tego robić. Nie wiedziałam nawet kim on dla mnie jest? Przyjacielem, znajomym, zaginioną bratnią duszą? Uczucia kłębiły się we mnie, a panujący w mojej głowie chaos na pewno nie pomagał zebrać myśli. Im bliżej byłam pierwszego celu, tym bardziej chciałam uciekać i płakać, jednak twardo szłam dalej, aż przekroczyłam bramę jednego z paryskich cmentarzy. Czekała mnie jeszcze długa droga, gdyż grób którego szukałam znajdował się na samym jego skraju. Na kamiennej płycie wyryte były trzy informacje:
Simon Anthony Andrews
ur. 27 IX 2005
zm. 23 VI 2015
   Dotknęłam lekko kamiennej płyty, po czym zapłakałam cicho. Napór skrywanych przeze mnie przez długie lata uczuć złamał mnie w tamtym momencie jak tamę pod zbyt dużym naporem wody. Myślałam, że jestem silniejsza, że sobie poradzę i jak zawsze się przeliczyłam. Opadłam na ławeczkę przy grobie.
- Przepraszam, Si - wyszeptałam, czując na policzkach ciepłe łzy, które toczyły się po mojej twarzy i skapywały mi na nogi - Tak bardzo cię przepraszam... Gdybym wtedy nie... Och mój Boże, dlaczego, dlaczego, dlaczego?! Dlaczego to musiałeś być akurat ty - szlochałam cicho, to była dopiero połowa mojego dzisiejszego spaceru, a mnie już brakowało sił. Po dobrych kilkunastu minutach udało mi się jako tako pozbierać. - Życz mi szczęścia - wyszeptałam na pożegnanie - Do zobaczenia, Mon.
   Szłam przez miasto z głową spuszczoną. Kilkakrotnie na kogoś wpadałam, jednak byłam zbyt zamyślona i załamana by zwrócić na to uwagę, a co dopiero przepraszać. Aż dotarłam w miejsce, które powodowało ciarki na moich plecach. Miejsce, które mijałam dzisiaj rano. Podeszłam do drzwi, za którymi mieszkały wszystkie demony, których najbardziej się bałam. Nacisnęłam klamkę. Drzwi opuszczonego budynku zaskrzypiały lekko otwierając się pod naporem. Weszłam do środka. Wszystko było tak jak to zapamiętałam. Nie zmieniło się nic. Salonik, lampka, kuchnia, a w dalszym pokoju sypialnia. Przekroczyłam jej próg, czując, jak serce podchodzi mi do gardła.
- Morderczyni - usłyszałam szept, tuż za sobą. Odskoczyłam dalej, jednak nikogo za mną nie było.
- To twoja wina - usłyszałam ponownie. Nie wiedziałam, czym były owe istoty, duchami lub moimi wyobrażeniami.
- To nie moja wina - wyjąkałam, a mój głos przesiąknięty był strachem.
- Jaaaaasne. 
- Mordercy zawsze tak mówią - dopowiedział ktoś trzeci.
-Mordercy i szumowiny - dodał drugi.
- Nie! - krzyknęłam niemalże, czując, jak miękną mi nogi. - Ja naprawdę....
- Nie chciałaś? - zapytał któryś, przerywając mi. - My też nie będziemy chcieli cię skrzywdzić.
- Po prostu jakoś tak wyjdzie - dodał ktoś czwarty - poczułam, jak świat wiruje mi przed oczami.
- Przepraszam - wyszeptałam cicho, czując, że spadam w ciemną otchłań. Jedyną rzeczą, którą usłyszałam przed straceniem przytomności był głos. Głos wołający moje imię.
(Lorem? Jak tam stalking? ;P)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz