6 maja 2018

Morpho Didius cz.1

    Lorem poprawił muchę, która strasznie uwierała go w szyję. Lubił muszki, jednak wcześniej rzadko kiedy je zakładał. Chyba tylko na ważne uroczystości w bibliotece. A teraz? Teraz musiał nosić je codziennie! I zawsze inną. Po wielu latach, w których artyści zmuszeni byli do ukrywania siebie i swojej sztuki w kanałach oraz partyzanckich działań malowania graffiti na nagich murach, nagle artystyczny wygląd zaczął być przesadnie wysoko ceniony. Szczególnie JEGO artystyczny wygląd. Mężczyzna wiedział, że stał się maskotką dla mediów, oficjalnym przedstawicielem podziemia, które nie respektowało żadnej władzy. Nie był przecież głuchy. Słyszał rozmowy artystów na jego temat, słyszał ciche śmiechy, przesadnie pochwalne wiersze, karykatury, widział gesty. Podziemie nie było mu przychylne, szczególnie teraz, gdy wiedziało, że przez cały czas znał szefa i nie chciał nic powiedzieć. Nie mogli znieść faktu, że Lorem dalej milczał w sprawie Założyciela. Mimo, że ten nie musiał już dłużej ukrywać swojej tożsamości. Skryba jednak nie mógł im nic powiedzieć, szczególnie właśnie teraz... bo go nie było.
  Naciągnął szelki i puścił, aż brzdęknęły głucho. Po namyśle zsunął je z ramion, dla większego SWAG-u. W tym momencie powinien przetrząsać wyspę w jego poszukiwaniu, a tymczasem stroi się jak panienka przed lustrem. Jednak było coś hipnotyzującego w tych rutynowych zabiegach, którym poddawał się ostatnio codziennie. Nie mógł też uciec od jej wzroku, niezależnie od tego, co robił. Ta kobieta przyprawiała go o dreszcze. Kathleen Gregorson, doradczyni premiera o zimnych, przenikliwych, błękitnych oczach. Zawsze przyjeżdżała osobiście, by zawieść go na posiedzenie jakiejś rady, na debatę, do studia telewizyjnego lub na sam szczyt Wieży, do premiera. Mężczyźnie czasem wydawało się, że ona go pilnuje, jak małe dziecko. Że prowadzi każdym jego krokiem. Nie było to dla niego co prawda nic nowego. Lubił, gdy się nim kieruje, jednak bardzo cenił swego pana i nie podobało mu się, że wykonuje polecenia osoby, która mogła być zamieszana w jego zniknięcie.
  Przeczesał palcami grzywkę, upewniając się, że dokładnie zakrywa poparzenia. Ludzie zawsze reagowali na nią obrzydzeniem, więc mimo że samemu Loremowi nie przeszkadzała, wolał się upewnić, że nie będzie przyciągać zdziwionych i zniesmaczonych spojrzeń do swojej osoby. Zresztą słońce za bardzo raziło jego prawe oko, by mógł sobie pozwolić na odsłanianie go. Jego pan zawsze uważał to za olbrzymi atut. Gdy wchodził z jasnego miejsca w ciemne wystarczyło, że odgarnął włosy na bok i unikał chwili akomodacjo, którą potrzebowało normalnie oko do przestawienia się na nowe warunki. Lorem nigdy mu nie powiedział, że jest ono w mroku niemal ślepe. Dużo rzeczy nie zdążył mu powiedzieć.
  Wziął głęboki oddech. Był gotowy. Spojrzał na zegarek, spoczywający nieruchomo na prawym nadgarstku. Wskazówka sekundowa przesuwała się miarowym ruchem, odmierzając sekundy do przybycia pani Gregorson. Miał jeszcze chwilę. Mógł podjąć decyzję. Uciec. Przecież już tyle razy uciekał z tego mieszkania. Był w tym dobry. Wszyscy artyści byli swego czasu dobrzy w uciekaniu. Poza nie-artystami. Tymi, którzy po złapaniu już dłużej nie zaliczani byli do żywych... Nie. Nie zrobi tego. Zadecydował, że póki co będzie tańczył, jak zagra mu ta kobieta. Będzie czekał... tylko na co?
  Rozległ się dzwonek do drzwi. Była wcześniej. Gdyby zdecydował się uciekać, zobaczyłaby, jak to robi. Powolnym krokiem ruszył w kierunku wejścia, wcale nie pragnąć stanąć twarzą w twarz z tą przerażającą osóbką.

- Więc jednak działa? - ciemnowłosa kobieta poprawiła okulary, spoglądając zza ramienia przysadzistego bruneta na panel urządzenia.
- Na to wygląda - przyznał tamten, ocierając chusteczką pot z czoła. - Udało nam się wreszcie pozbyć efektów ubocznych i wygląda na to, że maszyna jest już gotowa do użycia.
- Znakomicie... ale czy możemy dokończyć rozmowę w innej sali? - Kobieta była wyraźnie zaniepokojona i nerwowo bawiła się mankietem kitla.
- Oczywiście, pani profesor, oczywiście - zapewnił naukowiec, zamykając konsolę i odwracając się do towarzyszki. - Proszę panią przodem.
  Gdy opuścili hangar, maszyna zaczęła cicho buczeć. W pomieszczeniu pomiarowym jednak nikt nie zauważył zmiany odczytów, bo odpowiedzialny za to Luiz Neil miał ostatnio ciężki okres i znużony przyglądaniu się aparaturze po prostu zasnął. A sen, w którym się znalazł był dziwny. Znajdował się w błękitnym pomieszczeniu z niemą fontanną na środku, na którego czterech ścianach były cztery drzwi prowadzące w mrok. Wiedział co jest za tym mrokiem. Gdy opuści fontannę znajdzie się w miejscu, w którym zasady fizyki nie obowiązują. W labiryncie.

- O kurwa! - Melo Herald odskoczył, a niewielki wybuch jądrowy osmalił mu twarz i okulary laboratoryjne.
- Znowu coś sknociłeś? - Olem Herald z aptekarską starannością odmierzał krople gęstej, oleistej cieczy do probówki, pełnej turkusowej zawiesiny.
- Na to wygląda - przyznał pogodnie Melo, wycierając twarz w, już i tak brudny, fartuch. - Ale to się jeszcze może przydać. Nie wiem do czego, ale do czegoś na pewno!
- W tym tempie nigdy nie stworzysz złota. - Jego brat skrzywił się i odłożył strzykawkę z cieczą na bok. - Nie myślałeś o tym, by zmienić specjalizację? Alchemia chyb nie do końca ci leży.
- Aj tam, aj tam - mężczyzna machnął ręką, wywalając probówkę ze swoim dziełem na blat. - Ty działasz systematycznie i też nic nie masz. We dwóch pójdzie nam i tak szybciej!
- A zapisałeś, jakich składników użyłeś? - Olem był nieubłagany.
  Melo chciał coś odpowiedzieć. Już unosił rękę, by rzucić jakąś błyskotliwą i ciętą ripostę, gdy zabrzęczał głucho intercom. Obaj bracia spojrzeli na niego. Intercom rzadko dzwonił. Praktycznie... nigdy nie dzwonił. Iidel był zbyt leniwy, by go używać. Podeszli ostrożnie do urządzania i starszy z rodzeństwa nacisnął guzik. Nad skrzynką wyświetliło się logo Laboratorium: trójkątna probówka z znakiem radioaktywności, po czym poleciał z niego właściwie głos Iidela. A mówił tak:
"Raz, trzy, siedem... jesteś pewna, że to działa? Oczywiście, że nie ma ważnych przeglądów. Dotąd nie był ani razu potrzebny, więc po co... aaa, nieważne. Mówisz, że działa, tak? Ekhem." na chwilę zaległa cisza. Bracia spojrzeli po sobie. Byli zaniepokojeni. Coś na prawdę poważnego musiało się wydarzyć, skoro to cacuszko zostało uruchomione. "Ogłaszam kwarantannę. Nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi. Mamy wyciek gazów z sektorze 3. Koniec. Lili, możesz to teraz wyłączyć?"
- I to tyle...? - Melo wyglądał na zawiedzionego.
- Lili... Lilayane Meridian. Nie wydaje mi się, by zajmowała się jakimiś gazami. - Olem przyłożył dwa palce do brody i zmarszczył brwi. - A to znaczy... że problem jest innej natury. Nie chce, żeby jej przeszkadzano. Coś poważnego dzieje się w sektorze 3. Oczywiście, wiesz co to znaczy?
  Melo uśmiechnął się.
- Oooo, tak.
C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz