7 kwietnia 2016

Od Korso - Noc Hypnosa

     Rozpędzony uderzyłem w ziemię. Moje ciało przeszył niewyobrażalny ból. Ból kruszenia się kości, zmiażdżenia narządów wewnętrznych, ściśniętych z dwóch stron przez odłamki kręgosłupa i przez to, co zostało z żeber. Poczułem, jak łamią mi się zęby, jak pękają gałki oczne, a także to, jak mój mózg zostaje posiekany przez fragmenty czaszki. Chciałem wrzasnąć, ale krzyk nie miał jak się wydostać z poszarpanych płuc.
     Tak wyglądała moja agonia. Nie dane mi było zginąć na miejscu. Cierpienie było tak wielkie, że zabijało wszelką myśl. A potem wstałem. Otrzepałem się i popatrzyłem na siebie. Byłem całkowicie zdrowy. Ani jednej rany, ani jednego siniaka. 
     Ten ból był tak realny. Wręcz aż nazbyt. Fizycznie nie miałem prawa poczuć, jak z mózgu robi mi się krwawa papka, bo nie miałbym gdzie odbierać sygnału bólu. To nie mogła być jawa. A jednak... Coś się mocno nie zgadzało.

     Spojrzałem na zegarek. Była 11:59. Usiadłem na ziemi i powoli, głęboko oddychając odliczyłem trzy minuty, po czym ponownie sprawdziłem czas. 11:59.
     Uniosłem brwi w zdziwieniu. Nie oczekiwałem, że zobaczę 12:02, ale myślałem, że wskazówki będą w kompletnie innym położeniu. We śnie by tak było.
     - Czyli nie jestem ani we śnie, ani na jawie. Super - powiedziałem sam do siebie.
     Wstałem i rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w jakimś zaułku, był letni wieczór. A przynajmniej tak wskazywała temperatura i światło. Po mojej lewej była ceglana ściana, po prawej mur skręcał. Nie zastanawiając się długo, ruszyłem w tamtym kierunku. Za zakrętem, niedługo dalej, znajdował się kolejny. Szybko zorientowałem się, że jestem w swego rodzaju labiryncie, więc cały czas trzymałem się prawej ściany. Ale to było chyba za proste.
     Nie wiem ile, tak szedłem. Po kwadransie byłem już tak znudzony, że zacząłem z ciekawością oglądać cegły. Te piękne wykonanie. Te równiutkie, choć miejscami nie do końca, boki... a ta zaprawa je łącząca... Po tak spędzonej dłuższej chwili zacząłem zastanawiać się, czy można zwymiotować z nudów.

     Nagle jednak coś przykuło mój wzrok. Na jednej z cegieł znajdowała się czarna plamka. Przyjrzałem się jej. Wyglądało to, jak przypadkowe maźnięcie farbą. Puknąłem w tą cegłę, ale nic się nie zdarzyło. Ruszyłem więcej dalej.
     Jednak im dalej szedłem, tym więcej takich kropek napotykałem. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się szlaczki, jeszcze więcej szlaczków... Wkrótce na murze jęła malować się cała historia. 

     Na początku była rodzina. Namalowane było, jak podróżowała, jak napotykała wiele przygód, jak osiedlała się, a także jak doczekała się potomków. Z rodziny powoli utworzyło się plemię, a z plemienia cała duża wioska. Ta z kolei wkrótce przerodziła się w miasto, a wokół niego zaczęły pojawiać się kolejne. Tak właśnie powstało całe państwo. Przetrwało one wiele lat wojen i klęsk, a mimo to, trwało mocarnie. 
     Im dłużej patrzyłem na te malowidła, tym bardziej nieswojo się czułem. Nie mogłem jednak określić, co mi w nich nie pasuje. Aż w końcu pojawiła się postać. 
     Postać ta była pierwszą, jak dotąd, tak szczególnie wyróżnioną; taką, która miała własny symbol. Potem pojawili się wokół niej inni ludzie, w jakiś sposób z nią związani. Zapewne byli to jej przyjaciele. Nigdzie nie było tak napisane, jednak jakoś to zrozumiałem.
     W pewnym momencie flaga państwa rozdzieliła się na dwie części. Przy macierzystym fragmencie stanęła tamta osoba, zaś reszta znalazła się przy pochodnym. Dzieliła ich jakaś linia. Nagle dookoła nich pojawiły się płomienie. To te dwie flagi walczyły ze sobą. Przyjaciele zaczęli pojedynkować się z atakującymi ich ludźmi z wrogimi banderami, lecz wśród nich nie było kompana zza linii. Aż w pewnej chwili, gdy jedna z osób zginęła, postać przekroczyła linię i zaczęła pomagać reszcie w walce. Znów byli razem. 

     Ale im dalej szedłem, tym mniej postaci zostawało pod flagą. Powoli, jeden po drugim, ginęli. Na końcu został już tylko ów szczególny bohater i jeden jego przyjaciel. Wtedy wojna się skończyła. Żołnierze przystąpili do nich i zabili kompana zdrajcy, a jego samego postawili przed stryczkiem. 

     Stałem w miejscu patrząc na tą scenę. Dłuższą chwilę zajęło, zanim zrozumiałem, co tak naprawdę przedstawia. 
     Wojna domowa. Szubienica. Dotarło do mnie, że ludzie na tym malowidle byli tylko przenośnią wilków, a historia na nim przedstawiona... to była moja historia. 
     Zakląłem. "Skąd to się wzięło?!"zadudniło w mojej głowie. "To nie miało prawa... nikt nie mógł..." 
     Coś mignęło mi na skraju pola widzenia. Jakiś biały kształt. Nim za nim spojrzałem, pognał prędko za zakręt. Niewiele myśląc, rzuciłem się w pościg. Jednak gdy tylko skręciłem, on po raz kolejny zniknął za zakrętem. Goniłem go przez wiele uliczek, jednak za każdym razem, gdy wyłaniałem się zza rogu, on już był za następnym. Nie mogłem nawet na chwilę uchwycić go wzrokiem. 
     W końcu wypadłem na znajomą drogę. I wtedy ją ujrzałem. 
     Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem. Drobna, ubrana w białą szatę, o rozwianych, cudownych włosach. Źródło wszelkiego uroku. 
Aria

     Poczułem straszny ucisk w krtani. Stała przy malunku, trzymając dłoń na scenie, która następowała po mojej egzekucji. 
     - To tego nie chciałeś mi powiedzieć - odezwała się cicho - Ale teraz już wszystko wiem. 
     W jej oczach widziałem smutek i zawód. Chciałem coś powiedzieć, jednak nie mogłem wydobyć głosu z gardła. Zrobiłem krok ku niej, ale zatrzymała mnie, wyciągając rękę do przodu. 
     Nagle jej białe włosy jęły czernieć, a twarz zmieniać się. Jej rysy spoważniały, prawe oko zasłonił czarny kosmyk, zaś lewe przybrało czerwoną barwę. Spojrzała na mnie beznamiętnie, odwróciła się i odeszła. 
     Natychmiast pobiegłem za nią... ale nie przybliżyłem się ani o krok. Przebierałem nogami z całych sił, lecz ona ciągle się oddalała. 
     Wtem cały świat zaczął ciemnieć. Mury zadrżały i jęły pękać. Po chwili runęły, a ja znalazłem się w nowym miejscu. W wilczej postaci. Rozejrzałem się dookoła. Byłem w płonącym mieście. Mieście, które za dobrze znałem.
     Pognałem uliczką między dwoma zawalonymi budynkami i wypadłem na plac przed świątynią. Wtedy ujrzałem ciała. Cofnąłem się przerażony. Nie chciałem na nie patrzeć. Nie chciałem widzieć tych twarzy. Doskonale wiedziałem, do kogo należały. Odwróciłem się, by jak najszybciej uciec, lecz ktoś zagrodził mi drogę.
     Krzyknąłem w rozpaczy, rozpoznając stojącego przede mną basiora. Z rany na jego szyi można było ujrzeć odsłonięty kręgosłup. Odskoczyłem w bok, lecz kolejna postać zagrodziła mi drogę. Chciałem zamknąć oczy, by jej nie widzieć, ale nie mogłem. Gdzie się nie odwróciłem, stali oni. Patrząc na mnie wszyscy tym samym zawiedzionym wzrokiem. 

     - Korso... 
     - Czemu nie poszedłeś za nami... 
     - Gdzie jesteś,,, 
     - Czy pobiegłeś po pomoc... 
     - Korso, ich jest za dużo... 
     - My giniemy... 
     - Zostawcie mnie!!! - ryknąłem. 
     Moje łapy przyrosły do podłoża. Podchodzili coraz bliżej. Płomienie, budynki, noc - wszystko zaczęło się nachylać ku mnie. Wrzaski wilków wypełniły me uszy. Prośby o pomoc, jęki agonii, moje imię wykrzyczane w szale... Poczułem krew w ustach. I wtedy przez te całe wycie, przebił się żeński głos.

     Zerwałem się z łóżka z krzykiem na ustach. Moje serce biło jak szalone, oddech gnał na złamanie karku, twarz ociekała potem. Usiadłem i zagryzłem swoją pięść.
     Więc jednak. To był sen. To był tylko sen. Tylko.
     Wtedy ponownie usłyszałem wrzask. On był prawdziwy. Wybiegłem z pokoju w kierunku jego źródła. Wpadłem do sypialni Mitsuki i w ciemności zobaczyłem jej ciało, rzucające się po łóżku.     Doskoczyłem do niej i potrząsnąłem, chwytając za ramiona. 

     - Mitsuki! Mitsuki! - krzyknąłem - Obudź się, do jasnej cholery! 
     Dziewczyna otworzyła przerażone oczy. Widząc mnie, zadrżała. Próbowała coś powiedzieć, ale wyszły z tego same jęki. Do jej oczu napłynęły łzy.
     Podniosłem ją z łóżka, postawiłem na nogach i poprowadziłem za rękę do kuchni. Tam, w ciszy, zaparzyłem jej cały dzbanek herbaty. Wychodząc, powiedziałem:
     - Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, jestem u siebie.
     Nie czekając nawet na jej reakcję, udałem się z powrotem do pokoju. Ściągnąłem z materaca mokrą od potu pościel, ułożyłem ją w kącie i usiadłem na gołym łóżku.
     Siedziałem tak przez dłuższą chwilę, opróżniając swój umysł z wszelkich myśli. Potem wziąłem głęboki oddech i zacząłem płakać. 


~~~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz