28 marca 2016

Od Lorema - Noc Hypnosa

Praca w bibliotece nie jest specjalnie wymagająca. Przez większość dnia panuje tu spokój i wręcz niespotykana cisza. Wykonawszy wszystkie swoje obowiązki udałem się na zaplecze. Przysiadłem na chwilę na jednym z krzeseł przed niewielkim stolikiem. Byłem zmęczony. Nie samą robotą, lecz wydarzeniami ostatnich dni. Mały wampirek energetyczny pożerał całą moją pozostałą po wyjściu z biblioteki energię. Później wracałem do domu, na skutek czego później siadałem do pisania i siedziałem do późna z długopisem i białym papierem obawiając się, że kogoś zaniepokoi palące się do późna światło w domu samotnego mężczyzny.
Oparłem się wygodniej i odchyliłem lekko na tylnich nogach. Powieki mi się kleiły i czułem, że nie sposób się temu dłużej przeciwstawiać. Tylko kilka minut i będę mógł wracać do pracy. Zamrugałem jeszcze kilka razy powoli, po czym opadłem w lepką, czarną ciecz.
***
Stoję na twardej powierzchni, choć przed moimi oczyma nie ma nic. Pamiętam, że jeszcze przed chwilą byłem na zapleczu. Wykończony. Teraz zmęczenie zniknęło całkowicie, ni pozostawiając po sobie najmniejszego cienia. Robię krok do przodu. Przede mną przez chwilę majaczy ciemna postać w cylindrze, kłaniająca się z kpiącym uśmiechem. Przez chwilę, zaledwie chwilę. Świat staje w ogniu. Czerwone płomienie liżące białe kolumny odbijają się w moich oczach. Robię krok do tyłu, przewracam się o coś miękkiego. Zaczynam dyszeć, wpatrzony w szalejące płomienie. Piękne mozaiki, Zeus uwodzący nimfę Kallisto. Hypnos, razem ze swoim bratem Tanatosem pochyleni nad ciałem człowieka. Olbrzymi kraken, chwytający statek w swe objęcia. Dach zaczyna się chwiać, jedna z kolumn podtrzymujących strop upada z głuchym łomotem. Kulę się, chowając głowę w dłoniach. Oczekuję na ból, który jednak nie nachodzi. Ostrożnie podnoszę głowę. Piękna, smukła… złamana w kilku miejscach. Ledwie kilka centymetrów ode mnie. Wypływa spod niej czerwona ciecz. O co się…? Wzbiera we mnie niemy szloch. Oczy nawet nazbyt suche.
- Loremie! – krzyk kobiety, zawraca moją uwagę na sadzawkę na środku atrium. Na wpół przeźroczysta, smukła, turkusowa, o lekko zielonkawych i skąpych szatach rzuca się w moim kierunku. Wyciągam do niej rękę w nadziei.
Przebiega koło mnie i łapie w ramiona dziecko, siedzące po drugiej stronie kolumny. Z jej ciała unoszą się kłęby pary. Dopiero teraz to zauważam. Teraz… po tylu latach. Z niejakim trudem wstaję, a pożar rozmywa się, ustępując ciemnemu sklepieniu kopalni. Poprawiam obrożę, która nieprzyjemnie uciska szyję. Ciężar kilofa w rękach. Świst i uderzenie w grzbiet. Krzyczę i padam na ziemię. Kolejne świsty i siarczyste przekleństwa. 
- Wstawaj skurwysynu! Wracaj do pracy! 
Kulę się, a czyjeś ręce podrywają mnie do pionu. Twardy kopniak popycha na ścianę. Opieram się o nią głową. Kilof w prawej ręce. Wyprężam grzbiet i z siłą desperacji i obrotu rzucam go w kierunku oprawcy. Jęk. Krew. Zaskoczenie w oczach. Moja szansa! Biegnę, wyciągając po drodze broń. Inni patrzą na mnie pustymi oczodołami. Tylko skóra na kościach. Nigdy, nigdy, nigdy! 
- Dobry jesteś. – Klepie mnie po ramieniu. Pomieszczenie jest eleganckie. Mężczyzna z cygarem w ustach ubrany wytwornie. – Pieprzony długopis! Trzech moich ludzi zabiłeś pieprzonym długopisem!
Obraca mnie gwałtownie w swoim kierunku. Jego napuchnięta, rubaszna twarz, olbrzymie usta i nos szczura. Ten uśmiech. Równie nieszczery, co paskudny. Smród wody kolońskiej.
- Nie będziesz pracował dłużej w kopani – oznajmia. – Mam dla ciebie coś lepszego. Oczywiście, następnym razem nie zawaham się.
Jego paskudna, tłusta dłoń na mojej szyi. Chwyta obrożę i przyciąga do siebie, w dół. Duszę się. Osuwam się w dół, a gdy znajduję się na jego poziomie, odpycha mnie do tyłu. Robię dwa chwiejne kroki, chwytając oddech i uderzam o kamienną ścianę celi.
- Mam nadzieję, że zgnijesz w pierdlu, sukinsynu – warczy postawny mężczyzna, w niebieskim stroju, zatrzaskując kraty.
Oddycham głęboko. „Nie chcę…”. Myśli nie mogą przebić się przez usta. I tak nikt nie słucha… nikt… 
- Nie musisz dłużej się obawiać. – Miękki dotyk dłoni na mojej opuszczonej głowie. Wpatruję się w swoje buty. Napawa mnie niepewnością, strachem. Nie mogę wykrztusić nawet słowa. – Długopis, powiadasz?
Podnoszę głowę, by ujrzeć, że stoi do mnie tyłem. To moja szansa. Zauważam biurko, leżące na nim przyrządy. Tak, długopis. Dopadam go w jednym skoku, a w drugim, przykładam mu do szyi. Jego twarz nie utraciła pogodnego wyrazu. Przygniatam go kolanem do ziemi. Zabiję go i ucieknę. Zabiję i ucieknę. Przyciskam mocniej długopis do tętnicy szyjnej. Jego puste oczy.
- Jeśli naprawdę tego chcesz… - Zamyka je. Odchyla się lekko do tyłu. Cel jest tak wspaniale widoczny. Waham się, ucisk staje się lżejszy. Tylko sekunda. Plastik przełamuje się na pół i odlatuje na boki po podłodze. Twardy parkiet naciska na moją twarz. Wściekłość, zza której czerwonej zasłony nie widzę nic.
Ucisk znika, kroki się oddalają.
- Wiesz do czego służy długopis? – Podnoszę się z trudem i spoglądam na niego z nienawiścią. Wyciąga coś z klapy marynarki i rzuca w moim kierunku. Podłużny przedmiot upada na ziemię. – Możesz nim opowiadać historię. Czy nie tego pragniesz?
Spoglądam na samotny przedmiot. Piękny. Delikatnie rzeźbiony, prosty, inkrustowany metalem. Schylam się, by go podnieść, a gdy unoszę głowę.
***
- Lorem? Wszystko w porządku? – Blada twarzyczka skrzata wygląda na zaniepokojoną. Przez chwilę nie mogę sobie przypomnieć, gdzie właściwie jestem i toczę oszołomionym spojrzeniem po pomieszczeniu. – Zbladłeś bardzo. Spadłeś z krzesła, potem coś mamrotałeś. Masz gorączkę? Nie mogli cię dobudzić. Już chcieli zawozić cię do szpitala…
- W porządku – wykrztusiłem, zmuszając się do uśmiech. – W porządku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz