Więc jestem. Stoję na unoszącej się w przestrzeni skale, przypominającej nieco oderwany od ziemi fragment lądu. Wokół mnie wszędzie polatują podobne nagie platformy. Panuje tu cisza, dryfujące powoli wyspy pozostają w niezaburzonej niczym harmonii. Nie przeszkadzają sobie. Mijają się, czasem o milimetry.
Zastanawiam się, co to za miejsce i czemu tu jestem. Jak przez mgłę pamiętam, co robiłem wcześniej. Wszedłem do warsztatu. Tiffani obsługiwała właśnie jakiegoś klienta. Zaraz miała zamknąć sklep. Najwyraźniej pozostawiłem to w jej rękach i skierowałem się na zaplecze… a teraz jestem tu. Zgrabnie przeskakują na platformę, która właśnie mija miejsce mojego aktualnego pobytu. Dryfuje dalej, jednak nie ma tu nic. Nic wartego zauważenia. Wszystko takie szare. Takie puste. Przysiadam na krawędzi skały i zwieszam nogi. Przede mną rozciąga się niezmierzona przestrzeń. Czuję się tak samotny. Nie ma tutaj celu, do którego mógłbym zmierzać. W gruncie rzeczy, gdziekolwiek nie pójdę wszystko wygląda tak samo. Zimno.
Jak długo już dryfuję? Zatraciłem poczucie czasu. Przez chwilę na jednej z wysepek zamajaczył mi znak, jaki często można ujrzeć na rozstajach dróg. Jednak ten był stary. Zniszczony. Mocno naddarte zębem czasu tabliczki ze strzałkami wskazywały smętnie w dół. „Nadzieja”. „Miłość”. „Sława”. „Bogactwo”. Wyjrzałem poza krawędź, jednak i tam krajobraz wyglądał identycznie. A dalej tonął w ciemności. Uśmiechnąłem się do siebie, bo do kogo? W drogowskazie brakowało jeszcze pętli szubienicznej.
W którymś momencie zdaje mi się, że widzę gdzieś w oddali kontur czarnej postaci. Tylko przez chwilę w niekończącej się wieczności. Wstaję i z rezygnacją robię krok na przód. Grunt umyka spod mych stóp. Spadam, między ponurymi platformami gołej skały, spadam w mrok, nie tak głęboki. Nie… nie powinienem nazywać go prawdziwym mrokiem. Bardziej przypominał ciemną, lepką, szarą mgłę. Nabieram pędu i zamykam oczy. Podświadomie czuję zbliżający się grunt.
Uderzenie jest twarde. Leżę jak śmieć, bez motywacji, by podnieść się z tego miejsca. Mogę tak pozostać. Pozostać, aż wieczność przeminie lub bogowie ulitują się nad biednym stworzeniem i każą strącić z tej półki do czeluści Tartaru. Czuję, że nawet tam byłoby lepiej, niż w tej niekończącej się monotonii.
- Panie, czy mogę coś powiedzieć?
Odwracam głowę nieznacznie i spoglądam na małą dziewczynkę o czarnych włosach i szafirowych oczach. Jej ubranie jest proste, żeby nie powiedzieć… biedne. Kuca przy mnie i dotyka delikatnie mojego policzka. Szmaragdowe oczy… Nie mogę oderwać od nich spojrzenia. Mój świat jest szary. Wyblakły. Boję się mrugnąć, by nie znikły jak mara senna o poranku.
Dziewczynka nagle wstaje, jakby usłyszała czyjś głos. Spogląda w dal.
- Nie odchodź… - szepczę, niemal bezgłośnie, jednak ona nawet na mnie nie spogląda. Próbuję się podnieść, lecz obolałe mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Czarnowłosa rusza biegiem w kierunku platformy, dryfującej właśnie koło nas i przeskakuje na nią, potem na następną. Jeszcze przez jakiś czas jestem w stanie dostrzec jej kształt, oddalający się ode mnie. Znikający z mojego świata.
Z wysiłkiem obracam się na plecy. Gdyby w moich oczach były jeszcze łzy, zapewne leżałbym teraz w kałuży. Niestety, z zadziwiająco suchymi oczyma leżałem pośród pustki, wpatrzony w dryfujące skały.
Ciemna sylwetka w cylindrze pochyla się nade mną. Przysłania mi widok. Patrzy.
Obudziłem się we własnym, twardym łóżku. Olbrzymie uczucie straty i osamotnienia popchnęło mnie do wstania. Po omacku odszukałem drzwi i wypadłem na wąski korytarz. Pokonałem go jednym susem i delikatnie uchyliłem sąsiednie drzwi. Czarnowłosa kobieta spała spokojnie, oddychając cicho. Była tam. Poczułem się, jakby wielki ciężar, leżący na moim sercu nagle zniknął. Odetchnąłem z ulgą i cichutko zamknąłem pokój. Uspokojony ruszyłem do warsztatu, by nieco popracować nad kolejnym zegarem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz