22 listopada 2015

Od Somniatisa cd. Tiffany

  Autobus zatrzymywał się kilka razy na krótko. Somniatis nie mógł się doczekać momentu, w którym wraz z Tiffany odetchną świeżym powietrzem i będą mogli się zaszyć w dzikich ostępach Areny 6. Tam właśnie nieraz spotykał się ze swoimi klientami, a że przez ostatnie zdarzenia nie posiadał zbyt wiele wieści o podziemiu. Chciał odnaleźć się w sytuacji, która nieraz zmieniała się z godziny na godzinę, nie mówiąc już jak wiele mogło się wydarzyć przez ostatnie dni!
  Zaczął postukiwać nerwowo w siedzenie, co było zupełnie do niego niepodobne. Ogólnie ostatnio zachowywał się dość nieswojo. Opieka nad dziewczynką raczej nie była czymś, co mu pomagało, a wręcz przeciwnie. Ciągłe napięcie nerwowe, niespodziewane przygody. Troska o podopieczną. Nigdy o nikogo się nie troszczył, a nikt nie troszczył się o niego, nie był więc do tego przyzwyczajony...
  Gwałtownie autobus zahamował z piskiem opon. Mężczyzna poleciał do przodu i uderzył się boleśnie w głowę. Podniósł ją, pocierając bolące miejsce. Ze swojego miejsca na końcu autobusu niewiele widział. Wiedział tylko, że stoją.
- Co się dzieje? - mruknął do siebie.
- Policja... - Tytania, swymi zwyczajnymi oczyma znacznie łatwiej dostrzegła migającego koguta o barwie niebieskiej.
  Atis błyskawicznie dokonał oceny sytuacji, rozglądając się po wnętrzu pojazdu. Wszystkie okna zamknięte, drzwi również. Policja zaraz wkroczy. Nie ma się gdzie ukryć.
- Wychodzimy tyłem. Odkształcę drzwi - oznajmił wstając. W duszy dziękował losowi, że usiedli z tyłu, i że na razie nie są widoczni przez tłum ludzi, zgromadzonych przy wejściu.
  Dotkną drzwi, tworząc pieczęć, która po chwili wygięła je na tyle, by oboje byli w stanie się prześlizgnąć. Czarnowłosy puścił swoją towarzyszkę przodem i kilka sekund później stali za autobusem. Tytania bez słowa wskazała kępę drzew, rosnących sobie ot tak na środku pola. Somniatis dopiero teraz zauważył, że są już na Arenie 6. Pokręcił przecząco głową. Drzewa były za daleko, musieli wymyślić coś innego. A nie mieli zbyt dużo czasu, policja zaraz tu będzie.  Zaczął myśleć gorączkowo, jednak nic nie przyszło mu do głowy. Wreszcie czarnowłosy westchnął, wzruszył ramionami i wskazał na drzewa. Jakby z niechęcią pokiwał głową i przemienił się w wilka.
  Wystrzelił jak z procy w wybranym kierunku i nie patrząc na nic gnał tak przed siebie. Za swoimi plecami usłyszał krzyki. Strzały. Skręcił w prawo. Miał nadzieję, że biegnąca za nim wadera nie zrobi tego samego. Miał nadzieję, że uda mu się odwrócić uwagę... Ktoś wyłonił się spod ziemi przed jego pyskiem i zaczął celować w jego kierunku z karabinu. Nie było możliwości, żeby chybił. Atisowi przypomniał się tekst piosenki Kaczmarskiego "Obława", choć ta tutaj nie wyglądała tak, jak ta w piosence. Rozległ się strzał. Upadł, lekko ogłuszony. Broń była znacznie głośniejsza, niż mógł przypuszczać. Tiffany zrównała się z nim, próbowała mu pomóc się podnieść, jednak mężczyzna z karabinem już do nich biegł. Basior już chciał stworzyć którąś z pieczęci, gdy rozpoznał dresy Feldgaru. Zrównał się z nimi, minął ich. Krzyknął do nich, żeby czym prędzej udali się do szopy na skraju kępy drzew, jednak nie zdążył powiedzieć nic więcej. Cichy jęk, gdy kula przeszywała ciało był tak samo przerażający, jak zawsze. Wilk nie odwrócił się, by patrzeć, jak artysta umiera. Wręcz przeciwnie. Skoczył na przód z nowymi siłami, pociągając za sobą gwałtownie podopieczną. Minęli jeszcze jednego artystę i dotarli do wyznaczonego punktu. Schronili się w środku i czekali. Z zewnątrz dobiegały dźwięki wystrzałów. Oboje sapali z wysiłku i zdenerwowania. 
  Nagle wszystko ucichło, a kilka minut później do chatki wszedł czarnoskóry mężczyzną, z barwną czapką na bakier i czerwoną bandankę wystającą z kieszeni. Poza tym nie różnił się niczym od zwykłego człowieka. Przybrałem ludzką formę i przyjrzałem się temu członkowi Feldgaru. Nie znałem go, jednak najwyraźniej on wiedział, kim jestem.
- Dzięki za ratunek - powiedziałem przybierając pogodny wyraz twarzy. - Miło was wiedzieć i wogle!
  Czarnoskóry wycelował w mężczyznę mnie trzymany w dłoni karabin. Somniatis znieruchomiał, a Tiffany, wciąż w wilczej postaci, zaczęła warczeć.
(Tiffany? Zostawam nas los w twoich łapach. Tylko nie poturbuj mi za bardzo biednego Feldgaru :c)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz