Wyjęłam ją, zaciekawiona. Było tam kilka jakichś współrzędnych geograficznych i kilka nic nie znaczących cytatów w stylu: "Szukajcie, a znajdziecie." czy "Kto ma mapę, ten nie błądzi."
- Tak. Możemy stąd iść - oznajmiłam, zadowolona nowym znaleziskiem.
Ostrożnie, by nie natrafić na żadne pułapki wydostaliśmy się z budynku. Na dworze panowała cisza. Nigdzie nie było dziwnego PsyChola, i chwała Zeusowi. Za to za bramą stała czarna limuzyna ze zgaszonymi światłami. Miała przyciemniane szyby, więc nie było widać, kto siedzi wewnątrz.
Nie zdążyłam zareagować, gdy Rori pociągnął mnie z powrotem do budynku. Nie słyszeliśmy trzasku otwieranych drzwi, więc być może właściciele pojazdu jeszcze nas nie zauważyli. Albo nie było ich w środku. Albo... trzecia opcja wyglądała mniej kolorowo.
- Myślisz, że jesteśmy otoczeni? - spytałam poważnie.
- Nie widziałem żadnego helikoptera na dachu. - Chłopak wyszczerzył się. - Za to gdzieś tu były schody.
- Słusznie - przyznałam pogodnie i ruszyłam za towarzyszem.
Nie zajęło nam wiele czasu znalezienie się na dachu starego budynku. Był lekko pochyły i zniszczony, stare dachówki osuwały się przy najlżejszym dotknięciu butem, więc Rori wymyślił nam drewniany podest, na którym mogliśmy stać bez obawy, że spadniemy.
Nasze przypuszczenia okazały się prawdą. Wokół całej posesji stały identyczne czarne samochody. Był to dość ponury widok.
- Czemu z nich nie wyjdą? – zastanawiałam się na głos.
- Może liczą, że nie widząc innego wyjścia dobrowolnie się poddamy? – chłopak wzruszył ramionami i naprędce wymyślił dwie pary wielkich, białych skrzydeł na naszych plecach.
Pojawienie się dodatkowego mięśnia było dziwnym, acz przyjemnym uczuciem. Zafascynowana przychyliłam skrzydło do przodu i pogładziłam miękkie pióra. Po chwili jednak radość z posiadania skrzydeł minęła, ustępując trosce.
- Myślisz, że jeśli będą strzelać uda nam się uniknąć zranienia? Nie wiem jak ty, ale ja pierwszy raz mam je na sobie.
- Poczekaj… - Rori wymyślił jeszcze parę kamizelek kuloodpornych. – Teraz powinno być ok. Jakoś sobie poradzimy. Najwyżej osłonię cię własnym ciałem!
- Oczywiście – przytaknęłam ironicznie. – Prowadź.
Mój towarzysz cofnął się o kilka kroków i rozpędził się, po czym rzucił się w dół. Początkowo myślałam, że skrzydła nie zadziałały i że zaraz ujrzę połamanego chłopaka na ziemi, z wymuszonym uśmiechem mówiącego: „Nic mi nie jest”, jednak na całe szczęście już po chwili wzbił się jak proca w górę. Odetchnęłam głęboko. Skoro jemu się udało, to mi też się uda! Wzięłam lekki rozbieg i podobnie jak blondyn skoczyłam w powietrze. Spróbowałam poruszyć nowymi mięśniami, by rozłożyły się, uniemożliwiając upadek, jednak one odmówiły mi posłuszeństwa. Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. W ostatniej chwili udało mi się zebrać na trawie sporą warstwę mroku, która nieco zamortyzowała upadek. Jednak niedostatecznie. Poczułam uderzenie, przed oczyma zatańczyły gwiazdki. Świat wybuchł natłokiem dźwięków. Świst, huk, szum, kroki. Ktoś pomógł mi wstać, coś mówił. Twarz blondyna zamazywała się i falowała. Skrzydła łomotały. Najwyraźniej próbował poderwać się z ziemi, jednak we dwoje byliśmy zbyt ciężcy.
Wtem wszystko umilkło, a ja osunęłam się w mrok. Jeszcze przez myśl zdążyło mi przemknąć, że będę musiała wziąć się w garść i zacząć ćwiczyć, bo wybitnie jestem nie w formie…
(Rori? Jakieś ambitne pomysły na tą jakże ambitną fabułę? XP)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz