16 czerwca 2018

Od Camille -> Pojedynek z kundlem

    Słowik, ach jak "miło" cię znowu widzieć - rzucił z ironią mężczyzna.
- Ciebie też, słońce, ciebie też - zapewniłam ze śmiechem.
- Dobra, koniec tych uprzejmości. Co znowu?
- Chciałabym wziąć udział w kolejnym pojedynku.
- Tak myślałem. Widzisz, zdradzę ci tajemnicę. Nikt nie bierze w nich udziału tylko raz - uśmiechnął się obrzydliwie - wciągają każdego, kto tylko spróbuje. Dlatego ja nigdy nie próbowałem. - kiwnęłam głową ze zrozumieniem, choć szczerze mówiąc miałam totalnie gdzieś, czy inni również biorą w nich udział kilkakrotnie. Zależało mi na pieniądzach, to oczywiste. Ale potrzebowałam również sławy i szacunku w tym podziemnym świecie. Tylko szanowana przez resztę społeczności z marginesu mogłam dobrze i mądrze zarządzać Pectis. Poza tym, poczucie wypełniającej mnie adrenaliny również bardzo mi się spodobało. - Więc... Co tym razem?
- Chyba zwykły kundel.
- Niech będzie. Mamy jednego... a termin... Pasuje ci jutro o północy? To pytanie retoryczne, nie interesuje mnie, czy ci pasuje, po prostu masz być.
- Tajest. Do widzenia.
- Ta. Do widzenia - odparł. Wstałam i wyszłam z przesiąkniętego zapachem grzyba, alkoholu i papierosów pomieszczenia.
***
 Tym razem miałam wątpliwą przyjemność walczyć na jakiejś ulicy. Znów ciekawskie głowy wystawały z okien okolicznych budynków, część telefonów nagrywała wydarzenie. Na szczęście moja twarz była znów zasłonięta nikabem (z powodu Calii, która zabrała mi poprzedni i zrobiła wielką awanturę byłam zmuszona kupić sobie własny). Wszyscy mówili, szmerali, chrzęścili, więc było dość głośno jak na rzadko używaną uliczkę w środku nocy. Zdecydowałam zrobić nieco inny pokaz niż poprzednio i po prostu gdy tylko kundel został wypuszczony z jednej z kamienic przeistoczyłam się w tak zwanego "orła w koronie". Ptak dumnie wzniósł się w górę. Wspomnieniami wróciłam do ostatniej walki z mutantem w ciemnych tunelach. Miałam ochotę wzdrygnąć się z obrzydzenia. Zleciałam na psa i rozcharatałam mu plecy dziobem. Kundel szczeknął cicho, próbując mnie złapać, jednak było to raczej niemożliwe. Z rany ciekła krew. Ponownie obniżyłam lot. Złapałam psa za chudziutkie już zranione plecy. Otoczyłam jego korpus swoimi szponami i uniosłam kilka, a może kilkanaście metrów w górę. Tłum krzyknął zachwycony. Gdy byłam wystarczająco wysoko puściłam psa. Z piskiem spadł na ziemię. Usłyszałam trzask kości. Szczeknął ostatni raz, ale niezbyt przekonująco, drgnął, a potem już przestał się zupełnie ruszać. Zleciałam na ziemię i płynnie z miarowego lotu przeszłam w chód. Ukłoniłam się publiczności i w glorii chwały odeszłam z miejsca zdarzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz