Gdy znów usiadłam na mojej “żerdzi” zrobionej z drabiny, wciąż czułam pulsujący ból w prawej ręce (lub po prostu w prawym skrzydle, jak zwał tak zwał). Po pomyśleniu o tym skrawku bezpiecznego miejsca jako o żerdzi poczułam się przez chwilę jak wypalona kura domowa, jednak gdy opuściłam wzrok i spojrzałam na płaczącego krwawymi łzami potwora uczucie błyskawicznie minęło mimo bólu, który coraz bardziej dawał o sobie znać. Wszystkie emocje zostały natychmiastowo zastąpione przez determinację i satysfakcję z oślepienia potwora i wyrównania szans. Moje zwycięstwo było coraz bliżej. I nie zamierzałam z niego rezygnować. Postanowiłam przekształcić się w nieco innego ptaka. Transformacja nie wyglądała spektakularnie. Nie została też zresztą przeprowadzona na taką skalę jak poprzednio. Czarna wrona siedziała z dumnie wypiętą piersią na drabinie i obserwowała sytuację. Wiedziałam, że nie mogę siedzieć tu dłużej. Każda minuta przybliżała mnie do otwarcia włazu i załatwienia tematu (to jest mnie) w normalniejszy sposób. Ale… zaraz zaraz. Co jeśli w głównym pomieszczeniu były kamery? Jeżeli zauważyliby, że zbyt dobrze sobie radzę, może stwierdziliby, że warto jednak uciec się do zwyczajnych metod i wykończyliby mnie pistoletem?! Wtedy nie miałabym żadnych szans. Dlatego postanowiłam zakończyć sprawę w tunelach. Było tam ciemno, na czym zdecydowanie traciłam ja, jednak jeżeli w głównej sali naprawdę były kamery to i tak mogłabym się żegnać z życiem. Zapikowałam więc po raz trzeci i potwór dostał w boczek. Musiałam przekształcić się znowu, gdyż okazało się, że moje umiejętności latania drastycznie spadały im dalej od momentu zranienia. Miałam coraz mniej czasu, gdyż czułam, jak moje ciało przesiąka wręcz trucizną. W postaci jaguara, wilka, czy czego tam z czterema łapami pognałam ciemnymi korytarzami. Nadal bardzo bolała mnie przednia łapa, jednak nie było to tak uciążliwe, jak w przypadku lotu. Czułam jak wypełnia mnie trucizna. W palcach straciłam już czucie, a wiedziałam, że zatrucie będzie tylko postępować. Zegar tykał, a ja nie byłam bliżej wyjścia niż wcześniej. Ruszyłam plątaniną ciemnych tuneli widząc, jak wszędzie rozchlapuje się woda. Niemalże czułam obecność wielkiego cielska tuż za mną. Starałam się zgubić nagonkę w kolejnych korytarzach, jednak nie za dobrze mi to szło. Czułam się coraz słabsza. Po raz kolejny skręciłam w lewo, potem w prawo, musiałam kolejny raz przeciskać się przez kratę. Wiedziałam, że ten labirynt wciąga mnie w siebie coraz głębiej, pochłania mnie całą. Możliwym jest, że kilka razy wracałam w to samo miejsce, ciężko powiedzieć. Nie potrafiłam zapamiętać całego rozkładu tuneli, zresztą wątpię, by ktokolwiek był w stanie to zrobić, zwłaszcza gdyby znalazł się w tak stresującej sytuacji jak ja. Furknęłam cicho, mając nadzieję, że kolejnymi kratami wykupię sobie jeszcze trochę czasu. Sam pomysł wywleczenia potwora w tunele był całkiem dobry, jednak jeszcze nie byłam pewna, jak się z nim rozprawić. W końcu dotarłam do ślepego zaułka. Odwróciłam się i zobaczyłam, że wąż jest coraz bliżej. Cofnęłam się kilka kroków, aż promyk światła “wpadł” mi do oka, oślepiając mnie lekko. Uniosłam głowę. Zaplombowana studzienka kanalizacyjna. Potwór na pewno by się nią nie wydostał. A ja? No cóż. W tej postaci również nie. Właśnie zamierzałam przeobrazić się w coś mniejszego, gdy nagle. Trafiłam w całości do przepastnej jamy potwora. I to ugruntowało mnie w przekonaniu, że w ogóle nic, co się wydarzyło w ciągu ostatniego czasu na pewno pomysłem dobrym nie było. W paszczy potwora panowała nieprzenikniona ciemność. A ja, czując w swoim ciele zęby nasączone trucizną, byłam gotowa na śmierć.
Wataha
pierwotni mieszkańcy
liczebność: 18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz