17 września 2015

Od Somniatisa cd. Tiffany

 Przepchnąłem się przez tłum z nonszalanckim uśmiechem na ustach. Dzisiaj ubrany byłem nietypowo, nawet jak na mnie. Miałem na sobie czarny płaszcz oraz takiż garnitur z czerwoną tasiemką. W ręku ściskałem długą laskę, z kieszonki na piersi wystawał łańcuszek zegarka.
- Oto 5, za tą panienkę. Tuszę, że zna się ona na gotowaniu. - Spytałem sprzedającą, a ta skwapliwie pokiwała głową, przyjmując pieniądz.
  Podszedłem do dziewczyny i chwyciłem za rękę, sprowadziłem ją ze sceny. Aukcja dobiegła końca, Wkrótce to paskudne miejsce ponownie opustoszeje, a ludzie rozejdą się w swoje strony. Kątem oka widziałem jak kilka osób szepcze. Prawda, moje ubranie przywodziło na myśl pewną specyficzną grupę. Prawdę mówiąc początkowo miałem się spotkać z Sepią, jednak wydaje mi się, że łącznik został złapany. Nie przyszedł na czas.
  W każdym razie udało mi się osiągnąć coś innego, z czego byłem równie rad. Dziewczynka. Żywiołak tego, co nazywane jest mrokiem. Mały i delikatny, niczym motyl, cień. Tak bezradna, tak samotna, tak smutna.
  Przez cały czas, gdy ją prowadziłem nie odezwała się. Nie próbowała się też wyrwać. Miała spuszczoną głowę, więc zapewne nie zauważyła, moich ukradkowych spojrzeń na przypadkowych ludzi, nie widziała mojego spięcia. SJEW zaraz tu będzie. Jest w drodze. Czytałem w ludziach jak w otwartej księdze. Ich jasna barwa, ciemniejąca, gdy tylko mnie widzieli.
  Zatrzymałem taksówkę i wpuściłem towarzyszkę przodem. Dalej milczała. Jej myśli nie mogłem odgadnąć, jednak nie było teraz czasu na rozmowę.
- Do Uniwersytetu imienia Władysława Leniniewskiego - rozkazałem szoferowi. Samochód ruszył. Spoglądałem przez okno na szary, wykrzywiony świat, którego jedynymi barwami były światła w oczach artystów lub znacznie rzadziej barwne ogony wilków.
  Nie zauważyłem nigdzie wrogich wozów. To dobrze czy źle? Wkrótce zatrzymaliśmy się u celu. Zapłaciłem wyznaczoną cenę i ruszyliśmy w kierunku szkoły. Przeszliśmy jakby mimochodem koło okna, należącego do pokoju nauczycielskiego i ruszyliśmy dalej. Szliśmy bocznymi uliczami, praktycznie niezauważeni przez nikogo. Wreszcie dotarliśmy do granicy z Areną 1. Przez płot graniczny przeszedłem bez niczego, przeciągając za sobą zdziwioną dziewczynę i już kilka minut później byliśmy w moim warsztacie. Ściągnąłem kapelusz i rzuciłem na stół, siadając na krześle. Odetchnąłem z niejaką ulgą i spojrzałem na przyprowadzoną przez siebie dziewczynkę.
- Tu jesteśmy bezpieczni, przynajmniej na razie, panienko. - oznajmiłem. - Rozgość się.
(Tiffany?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz