Obrzuciłem chłopaka badawczym spojrzeniem, omiatając go od stóp do głów. Był niski, o drobnej budowie i jasnych włosach. Przypominał mi niziołka lub małego potliwego diablika. Spojrzałem jeszcze przelotnie na współpracownika, który twierdził, że ten dzieciak jest od nas. Czyli go widział. Wzruszyłem ramionami i odstąpiłem z drogi chłopca. Od Skrzata biło zadowolenie i radość z życia. Zdawał się niemal cały czas krzyczeć: "Mam pączki!", co rzecz jasna zdążył już wyjawić całemu światu.
Mały przemknął koło mnie i usadowił się na jakimś podle na zapleczu, po czym w jego dłoni pojawił się pączek. Nie wdając się w dalszą rozmowę z nieznajomym wróciłem do wypełniania moich obowiązków. W tej chwili było nimi ścieranie kurzy z wyższych półek na tyłach biblioteki. Jako najwyższemu z zespołu to zajęcie prawie zawsze przypadało mi, co nie zmieniał faktu, że tam zawsze, ale to zawsze była warstwa kurzu ponad centymetrowa. Walka z nim nie miała sensu, jednak Jinny uparła się, że będziemy utrzymywać porządek w tym miejscu. W końcu propagandowe pisma naukowe i rzędy słowników nie mogą się zniszczyć. Obrzuciłem pogardliwym wzrokiem mijaną właśnie książkę, a właściwie coś, co książkę udawało.
Tymczasem młody dalej w najlepsze zajadał pączka. Który to już? Trzeci? Po niegasnącym zapale zapewne stwierdziłbym, że to nadal pierwszy, jednak wyraźnie widziałem, jak sięgał do kieszeni po następne.
Pracę opuściłem dość wcześnie. Moja zmiana skończyła się dokładnie w chwili, w której Skrzat skończył jeść. Niewartego uwagi popołudnia nie przerwało nic. Żaden niespodziewany najazd SJEWU-u, żaden przypadkowy patrol, żadne badania, żadna rewizja. Dzień stracony. Poświęciłem się pisaniu. W powieść, która powstawała pod moim piórem praktycznie bez udziału mózgu pojawił się mały, rozbrykany diablik, zostawiający wszędzie okruszki po pączkach...
Następnego dnia idąc do biblioteki kupiłem kilka słodkich przysmaków w piekarni. Mama zawsze mówiła, że najedzony diablik to potulny diablik. Sprawdźmy tą teorię. Swoją zmianę odbębniłem w ciszy i spokoju. Inni pracownicy rzadko się do mnie odzywali, więc miałem czas na myślenie. Niebezpieczna, acz przydatne, nie powiem.
W którymś momencie dzwoneczek nad drzwiami zadzwonił radośnie i już wiedziałem, kto idzie. Białowłosy chłopczyk minął mnie w przejściu i poszedł na swoje najwyraźniej ulubione miejsce. Tym razem nie przyniósł jedzenia. Siedział tylko, oparty o ścianę z przymkniętymi oczami. Nie byłem pewien, czym się zajmuje na swojej zmianie. Co tak mała osoba może robić w bibliotece? Spojrzałem na miotełkę do kurzu. Na pewno nie prowadzi wojny z armią szarej masy nadszafkowej. Podszedłem do niego i położyłem przed nim dwa pączki, po czym ruszyłem do dalszego natarcia.
(Anthony? Pączek. Wyraża więcej niż tysiąc słów xD)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz