12 listopada 2014

Od Roswell'a - Błękitnoskrzydła wilczyca

Wędrowałem. Dokąd? Od kiedy? Skąd?
Co za różnica?
Ważne, że idę. Idę przed siebie i nie zważam na niebezpieczeństwa... jeśli mam zginąć, zginę na pewno, a jeśli los jeszcze coś dla mnie szykuje - oszczędzi mnie. Tak więc wędruję tak... od dawna. Sam nie znam dokładnej daty rozpoczęcia mojej wędrówki, nie ma ona przecież znaczenia skoro i tak nie ma mnie tam, gdzie byłem.
Trafiłem do jakiegoś lasu, nie było w nim wcale ciemno ani strasznie. Najzwyklejsza, dzika puszcza. Jedyne co różniło ja od zwyczajnych lasów to to, że czuć w nim było magię, a korzenie nie jednego z drzew wystawały ponad ziemię by stanowić dla niego solidniejszą podporę. Co jakiś czas mijałem pień obumarłego drzewa po którym pięły się inne rośliny zabierające mu resztki sił, taka jest natura. Słabi umierają by ci, którzy są silniejsi mogli żyć... i dla nich kiedyś przyjdzie czas, a koło życia się obróci i to oni będą żywicielami tak, jak obecnie dla nich owe drzewa.
Na wielu gałęziach zasiadały ciekawskie ptaki obserwując mnie, niespodziewanego gościa. Ich plotkarskie dzioby nie potrafiły się zamknąć przez co lotników zbierało się coraz więcej. Nie zwracałem na to uwagi, szedłem dalej. Inny wilk, lekkomyślny, zapewne rzuciłby się na nie wszystkie po pretekstem, że go denerwują, ale przecież to tylko ptaki, takie już są. Skądś przecież wzięło się określenie "Ciekawskie jaja"...
Ale dość gadania o niczym... zwietrzyłem trop jelenia. Kiedyś trzeba coś zjeść, ruszyłem za zapachem, gdy dostrzegłem swoja ofiarę, ukryłem się w gęstej trawie i zaczaiłem na rogacza. Wiatr działał na moja korzyść. Kopytny zbliżył się dostatecznie, skoczyłem. Rozległ się rozpaczliwy, krótki ryk jelenia, trafiłem w tętnicę. Zwierze padło na ziemię i ostatni raz poruszyło tylna nogą po czym znieruchomiało. Rozpocząłem posiłek. Wziąłem pierwszy kęs, drugi, potem trzeci... poderwałem głowę w górę. 
Wycie. W pobliżu musi być jakaś wataha. Wziąłem jeszcze jeden gryz zdobyczy i z brudnym jeszcze pyskiem pobiegłem w stronę źródła dźwięku. Po drodze natrafiłem na strumień, w biegu zanurzyłem w nim pysk i przy oczyściłem pysk przy okazji pijąc. Zawyłem na znak, że biegnę w ich stronę, aby się nie przestraszyli gdy mnie zobaczą. Muszę jednak i tak zakładając, że się na mnie rzucą. Biegłem, aż wyskoczyłem z lasu. Stanąłem na skraju jakiejś polany, naprzeciw odrobinę mniejszej ode mnie wadery siwej i krótkiej sierści. Na pysk "spływała" jej długa grzywka o błękitnych końcówkach, a na łapach miała czarno-szare skarpetki z materiału. Jej uszy były węglowo czarne, a ze grzbietu wyrastały jej spore skrzydła z piórami o kolorze końcówki grzywki. Również na lewym ramieniu miała znamię w tym kolorze.
Ustawiła się w pozycję obronną i zaczęła powarkiwać. Również to uczyniłem jednak ja, w przeciwieństwie do niej, postanowiłem się odezwać... w milczeniu nie łatwo do czegoś dojść.
- Witaj...
(Mixi?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz