15 listopada 2014

Od Roswell'a - opo konkursowe na Dowódcę

Schodziłem właśnie z jakiejś skalistej góry bliżej mi wcześniej nie znanej. Było w niej całkiem sporo pęknięć i dziur, ale co to dla mnie? Każdą pokonałem bez trudu, dzięki zwinności, którą obdarzyła mnie natura. Był już wieczór więc robiło się coraz zimniej. Nie zdążę dojść przed zmrokiem ale nie mam też gdzie skryć się przed zimnem. Jest wczesna zima, choć śnieg jeszcze nie spadł. Idę więc dalej poszukując przy tym jakiejś w miarę pewnej groty, czyli takiej, która nie grozi zawaleniem się ani nie służy za schronienie innego stworzenia.
W końcu jakąś znalazłem. Nie była jakaś "super" wielka, ale pomieściła moje wilcze cielsko i miałem jeszcze odrobię przestrzeni do manewrów. Prędko zasnąłem.

Byłem na jakiejś arenie, przeróżne stworzenia wiwatowały.
Smoki,
ludzie,
wilki,
króliki i zające,
jelenie,
łosie...
dostrzegłem nawet paru ludzi.
Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem i wymachiwali różnymi przedmiotami. W pewnym momencie wszystko zwolniło, głosy rozmyły się, a przede mną stanęła ogromna, biała niedźwiedzica. Bez chwili zastanowienia ruszyła w moja stronę, ja stałem jednak niewzruszony. Czekałem na coś... aż mnie uderzy. 
Po chwili leżałem już na ziemi zraniony przez to potężne zwierze. Jeden cios niedźwiedzicy zwalił mnie z nóg, nie straciłem jednak przytomności. Byłem wszystkiego świadomy. 
Moje oczy zrobiły się czarne... pozbawione źrenic i tęczówek, puste. Rany zadane przez napastnika pogłębiły się i wypełniły czarna krwią, a sierść się nastroszyła. Wstałem. Wpadłem w furię, tego chciałem. Wydałem z siebie nienaturalne dla wilka warknięcie po czym zacząłem biec ku niedźwiedzicy. Skoczyłem, a ona tylko zaśmiała się i zamachnęła łapą. Chybiła... miałem okazję ja zaatakować w czuły punkt i nie zmarnowałem jej, wgryzłem się porządnie w niedźwiedzi brzuch. Trysnęła krew. Poprawiłem ranę drugim ugryzieniem, jeszcze silniejszym od poprzedniego po czym dwoma zwinnymi susami oddaliłem się od przeciwnika by znów zaatakować i uderzyć w grzbiet. Nawet nie zorientowała się gdy wylądowałem na jej plecach i wbiłem swoje ostre kły w grubą skórę, która pokrywała jej wielkie cielsko. 
Zaryczała, a jej sierść powoli zaczęła barwic się na krwistą czerwień i zastygać pod wpływem zimna. Utworzyła się na niej gruba skorupa krępująca jej ruchy. Gdy zajęła się strząsaniem jej, rzuciłem się na jej pysk i wydrapałem oczy. Oślepła.
Robotę dokończyłem szybko. Wycierpiała się wystarczająco... zabiłem ją swoimi myślami. Padła martwa na ziemię, a ta w mgnieniu oka pochłonęła ją bez dźwięku.

Obudziłem się nagle... więc to tylko sen... dobrze. Już myślałem, że na prawdę jestem takim potworem... na szczęście to nie prawda. Wciąż leżę w tej samej norze co przedtem. Był już ranek więc wygramoliłem się z małym trudem z miniaturowej jaskini i kontynuowałem wędrówkę. 
Jeszcze paręset metrów i koniec skał. Ruszyłem biegiem w dół góry by jak najszybciej dotrzeć na polanę, którą widziałem z daleka. Dostrzegłem na niej mały staw z którego będę mógł się napić. Woda na pewno dobrze mi zrobi. Przy każdym większym skoku mój talizman wydawał z siebie ciche puknięcie, ptasie czaszki uderzały o siebie. Poza tym, nie słyszałem żadnych innych dźwięków poza cichym pohukiwaniem wiatru... na tego typu skalistych terenach raczej niewiele się dzieje...
W końcu dobiegłem na miejsce. Co to za wyzwanie dla wilka, przebiec paręset metrów? Spokojnie podszedłem do wodopoju i zacząłem chłeptać wodę. Była przepyszna, choć trochę za chłodna. Ale czego ja się spodziewałem zimą? Przecież to jasne, że woda będzie zimna jeśli wszędzie wokoło tak jest. W stawie pływało kilka ryb, postanowiłem złowić jedną z nich, a w tym celu podburzyłem delikatnie wodę łapą. Głupie ryby zawsze się na to nabierają myśląc, że to jedzenie rzucane przez ludzi, którzy łażą wszędzie po świecie i niszczą naturę. Oczywiście im to nie przeszkadza... póki ktoś przez to ich nie zabije, ale wtedy nie maja już nic do gadania. Tak jak zawsze, i tym razem nie minęło pięć sekund aż jedna z ryb przypłynęła sprawdzić wzburzoną wodę. Błyskawicznie zanurzyłem pysk i złapałem ją w swoje szczęki. Nie miała najprzyjemniejszego smaku ale to zawsze lepsze niż nic. Nigdy nie przepadałem za rybami. Smakują... właśnie, czym one smakują? Jak dla mnie to one w ogóle nie mają smaku. Czasem tylko są lekko słone jeśli pływały w takiej wodzie.
Ruszyłem dalej, przed siebie. Nie widziałem na horyzoncie niczego poza kilkoma pojedynczo rosnącymi drzewami... te tereny nie były zbyt urozmaicone. To ma swoje zalety, nic nie może mnie zaskoczyć... ale ma też wady - ja również nie mogę się nigdzie schować, chyba, że wejdę na drzewo, ale po co? Co da mi ukrycie się na drzewie skoro nie ma tu przeciwników groźniejszych ode mnie... ani słabszych... lub ofiar? Nie było tu nikogo poza mną. W sumie to dobrze ale takie miejsca zazwyczaj nie są zbyt bezpieczne. Skoro nikogo tu nie ma to znaczy, ze z tym miejscem jest coś nie tak. Wydostałem się więc z niego jeszcze przed zmrokiem i ruszyłem w dalsza wędrówkę... dalsze opowiadanie nie miałoby w tej chwili sensu. Po odejściu z owej "pustej" polany dostałem się do ogromnego lasu przepełnionego magią i spędziłem w nim dobre kilka lub nawet kilkanaście dni po czym spotkałem w nim tajemniczą szaro-niebieską, skrzydlatą wilczycę o imieniu Mixi, która zaprosiła mnie do watahy. Te historie jednak znacie, opisałem ją już wcześniej, nie ma więc potrzeby powtarzania owej opowieści.
Jeśli jednak pragniecie nieco więcej szczegółów dotyczących mojego, dość krótkiego, pobytu na płaskiej równinie, którą postanowiłem nazwać dość nieoryginalna nazwą, Równiną pustki. Musicie wiedzieć iż nie działo się na niej zbyt wiele. Potwierdziły się jednak moje podejrzenia o niebezpieczeństwie jakie czyhało na niej. Z każdym kolejnym krokiem skierowanym ku kresowi polany czułem narastające zło. "Ona" chciała mnie zatrzymać i prawie jej się to udało - kilkadziesiąt metrów od granicy zaatakowały mnie dziwaczne rośliny, które wyrosły z znikąd. Za wszelka cenę chciały mnie zatrzymać, choćbym zginął nie chciały mnie wypuścić. Wyszło jednak na moje, zniszczyłem wszystkie i utorowałem sobie drogę ku puszczy.
Nadal pamiętam te brzydkie rośliny, miały grube, brązowo-zielone, owłosione łodygi, ogromne zielone liście z tysiącami kolców na blaszkach oraz wielkie paszcze uformowane w niebieski kwiat. Do teraz jednak zastanawiam się, co by było gdyby mnie zabiły i spróbowały zjeść... czy zmieściłbym się do ich żołądków? Czy w ogóle miały żołądki? Nie mam pojęcia i raczej się tego nie dowiem. 
I w ten oto sposób postanowiłem zakończyć historię, opowiedziałem wam już o swoim walecznym śnie oraz o skróconym starciu z przerośniętymi niezapominajkami. Wiecie również jak dokładnie wyglądało parę ostatnich dni, i jedna noc, mojej podróży do tej watahy. Choć jeszcze wtedy nie wiedziałem, że natrafię na Mixi.

Opowiadanie dobre. Mało akcji. Trochę błędów ortograficznych, gramatycznych i interpunkcyjnych. Długość świetna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz